Zabawy z AI. Entropia momentu i wariat (rok 1970)


 Entropia momentu i wariat (rok 1970)

Jest 3:47 nad ranem, kiedy mój laptop w końcu przestaje być zwykłym kawałkiem krzemu i plastiku, a staje się bramą do niemożliwego.


Siedzę – nie, ślęczę – przed ekranem już piątą godzinę. Oczy mam jak po kąpieli w chlorze, w żyłach krąży kawa zamiast krwi, a mój kręgosłup przybrał kształt znaku zapytania. Ironiczne, bo właśnie tym znakiem zadręczam sztuczną inteligencję od tygodni.

– No dalej – mruczę do monitora, jakby to mogło przyspieszyć obliczenia. – Pokaż mi to. Wiem, że tam jest.

Pytanie, które mnie nurtuje, odkąd w wieku dziesięciu lat przeczytałem "Wehikuł czasu" Wellsa, brzmi prosto: czy podróż w czasie jest możliwa? Nie teoretycznie. Nie hipotetycznie. Nie w sensie "może kiedyś za sto lat". Tylko tu. Teraz. W moim pokoju na czwartym piętrze bloku przy ulicy Świętokrzyskiej.

Właśnie wciskam Enter, kiedy agent AI odpowiada.

Nie ma tam "przepraszam, ale według aktualnej fizyki..." ani "istnieje kilka teoretycznych modeli...". Zamiast tego – równanie. Proste. Zbyt proste.

 

Δt = ∫(ψ(x)·φ(E))/√(1-v²/c²) dx gdzie:

ψ(x) = funkcja fali kwantowej obserwatora

φ(E) = entropia informacyjna momentu docelowego

v = prędkość względna układu odniesienia do łańcucha bloków czasoprzestrzeni

 

Pod spodem jeszcze dopisek:

Uwaga: do aktywacji potrzebna świadoma intencja + wizualizacja dokładnej lokalizacji przestrzennej. Czas podróży: odwrotnie proporcjonalny do siły pragnienia.

– Łańcuch bloków czasoprzestrzeni? – szepczę. – Entropia informacyjna momentu? Czegoś tu brakuje. Nie rozumiem tego.

Ale zamykam oczy. Chcę tego. Bardzo chcę.

I wtedy laptop pika, ekran miga...

...a ja czuję, jakby ktoś wyciągnął mi mózg przez nos, przepuścił przez blender i wsadził z powrotem – do cudzej głowy.

 

Pierwsza rzecz, którą widzę, to to, że nie ma laptopa.

Drugą – że pokój jest inny.

Nie całkiem inny. To nadal mój pokój. Ta sama przestrzeń, te same proporcje, to samo okno wychodzące na podwórko. Ale tapeta. O Jezu, ta tapeta. Brązowo-pomarańczowe kwiaty wielkości talerzy na beżowym tle. Ktoś w latach siedemdziesiątych najwyraźniej uważał, że to wygląda elegancko. Patrzą na mnie z wszystkich stron – kwiat, kwiat, kwiat – w hipnotycznym, mdlącym rytmie.

Nie ma mojego biurka IKEA. Zamiast niego stoi ciemne, fornirowane biurko z szufladami po obu stronach i chromowanymi uchwytami, które łapią światło z okna. Na ścianie wiszą plakaty – zespół Czerwone Gitary i jakiś aktor w czapce z daszkiem, którego nie rozpoznaję. Poza tym: półka z książkami – "Nad Niemnem" w twardej oprawie, "Chłopi" z zasuszonym kwiatem w środku jako zakładka, tomiki poezji Miłosza i Herberta.

Powietrze pachnie inaczej. Stęchlizną? Nie. Czymś starym, ale czystym. Proszek do prania z PRL-u? Naftalina? A może po prostu czas ma swój zapach i teraz go wdycham pełnymi płucami.

I nagle do mnie dociera.

Działało.

DZIAŁAŁO.

Przeniosłem się w czasie. Jestem w 1970 roku. W tym samym mieszkaniu, w tym samym pokoju, ale pięćdziesiąt kilka lat wcześniej.

– O kurczę – wyduszam z siebie. Głos mi drży. – O kurczę, kurczę, kurczę...

Potem ogarna mnie panika. Zimna, lepka, paraliżująca. Serce wali mi jak młotem pneumatycznym. Oddech przyspiesza.

Laptop zniknął. Oznacza to, że nie mam pojęcia, jak wrócić. A nawet jeśli wrócę, to jak? Kiedy? Co jeśli utknąłem tutaj na zawsze? Co jeśli to nieodwracalne? Co jeśli będę musiał żyć w PRL-u, gdzie każdy jest podejrzany, gdzie słucha się Trybuna Ludu, gdzie...

Oddychaj, Marcin. Oddychaj. Naukowa metoda. Obserwacja. Analiza. Dedukcja.

Rozglądam się uważniej. Pokój jest wyraźnie kobiecy. Na biurku leżą zeszyty – zajrzę do jednego. Notatki z polskiego, starannym, okrągłym pismem. Litery wypisane z pietyzmem, jakby każda miała być dziełem sztuki. Na okładce wykaligrafowane nazwisko: Zofia Kowalska, klasa II a - humanistyczna, Liceum Ogólnokształcące im. Wandy Wasilewskiej.

Druga klasa, profil humanistyczny, sądząc po książkach.

Otwieram szufladę biurka. Ręce mi się trzęsą. Pióro wieczne, atrament w buteleczce – zielony atrament, zauważam – gumka do ścierania, linijka drewniana z wygrawerowaną skalą w centymetrach...

I w dolnej szufladzie – bielizna.

Cofam się jak oparzony. To nie w porządku. Grzebanie w cudzych rzeczach, w cudzym prywatnym... Ale z drugiej strony, ja tutaj jestem intruzem. Nielegalnym podróżnikiem w czasie, który wpadł do cudzego życia jak kamień do stawu. A mimo to patrzę. Biały stanik, skromny, bawełniany. Dwa stroje kąpielowe – jeden w kwiatki, drugi w pasy. Majtki. Pończochy.

Serce mi przyspiesza, ale nie z paniki. Z czegoś innego. Czegoś, co wstydzi się samo siebie.

Słyszę kroki na klatce schodowej. Potem klucz w zamku. Głosy – młode, dziewczęce.

– ...a ja mówię, że Janek na mnie patrzy! – śmiech, lekki jak dzwonek.

– No pewnie, patrzy, bo ty mu się podobasz jak ząb w dziąsle! – drugi głos, drwiący.

– Zamknij się, Basia!

O nie.

Ona wraca. I nie jest sama.

Rozglądam się gorączkowo. Schować się. Muszę się schować. Szafa – duża, przedwojenna, z ozdobnymi drzwiami i rzeźbionymi uchwytami. Otwieram ją – trzeszczą zawiasy – i wsuwam się między ubrania. Pachną fiołkami i kurzem. Materiał muska mi twarz – wełna? Jedwab? Nie mam pojęcia. Zostawiam drzwi lekko uchylone, żeby móc oddychać i widzieć.

Drzwi do pokoju otwierają się z cichym skrzypnięciem.

Wchodzą dwie dziewczyny. Obie w mundurkach szkolnych – granatowe spódnice do kolan, białe bluzki wyprasowane tak, że widać kanty na rękawach. Jedna to brunetka z kucykiem, druga – zapewne Zofia – ma jasne, falujące włosy opadające na ramiona i oczy koloru miodu w słońcu.

Jest... przepiękna.

Nie w ten sposób, w jaki są piękne modelki w reklamach – wykończone, dopracowane, plastikowe. Ona jest piękna w sposób naturalny, nieświadomy. Sposób, w jaki porusza się po pokoju – płynnie, lekko, jakby tańczyła – sprawia, że nie mogę oderwać wzroku. Sposób, w jaki odgarnia włosy za ucho. Sposób, w jaki uśmiecha się do koleżanki – półgębkiem, z lekkim przewróceniem oczu.

– Siadaj – mówi, wskazując krzesło przy biurku. Głos ma niski, ciepły. – Tylko szybko, bo muszę się nauczyć tego referatu o Dzierżyńskim.

– O Boże, znowu Dzierżyński – jęczy Basia, rzucając się na łóżko. – Jakby komunizm nie miał innych bohaterów.

– Sza! – Zofia rozgląda się nerwowo, jakby ściany miały uszy. A może mają? – Nie mów tak głośno.

– Kto ma usłyszeć? Jesteśmy same. – Basia prostuje się. – A tak w ogóle to co z twoimi rodzicami?

– Tata pojechał do babci na wieś. Chora jest. A mama ma podwójny dyżur w szpitalu. Wróci dopiero jutro po południu.

– Czyli jesteś sama w domu? – oczy Basi błyszczą. – Mogłybyśmy urządzić imprezę!

– Jaką imprezę? – Zofia przewraca oczami. – I z kim? Z Jankiem, na którego gapisz się na każdej przerwie?

– Nie gapię się!

– Gapísz. Jak sroka w gnat.

Słucham ich rozmowy, próbując zrozumieć sytuację. Próbując też nie zwracać uwagi na to, jak bardzo mam ochotę się odezwać, wyjść, powiedzieć "hej, jestem tutaj, nie bójcie się". Ale to by było szaleństwo. Zwykłe, czyste szaleństwo.

Rodzice nie będą przez całą noc. To dobra wiadomość – nikt mnie nie zaskoczy. Ale z drugiej strony – jestem zamknięty w szafie, kurz łapie mnie w gardle, a one wyraźnie nie wybierają się nigdzie.

Żołądek mi burczy. Głośno. Jak stare rury.

Zamieram.

– Słyszałaś to? – Basia unosi głowę.

– Co?

– Jakby... burczenie.

– To z kuchni pewnie. Lodówka. – Zofia macha ręką lekceważąco.

– A, tak. – Basia wzrusza ramionami. – No to jak, uczysz się tego referatu czy nie?

– Uczę, uczę. Ale najpierw powiedz mi, co z tą fizyką. Rozumiesz to?

Spędzają następną godzinę na nauce. Próbują rozwiązać jakieś zadania z mechaniki. Słucham ich zmagań z obliczeniami i mimowolnie się uśmiecham w ciemności szafy. To są proste zadania. Drugie prawo Newtona. Ruch jednostajnie przyspieszony. Błędy w obliczeniach wynikają z mylenia jednostek. Mógłbym im pomóc. Gdybym tylko nie był niewidzialnym włamywaczem z przyszłości.

Nogi mnie bolą. Kurcze w łydkach. Przesuwam się centymetr w lewo i szafa skrzypi.

Zamieram.

Obie dziewczyny podnoszą głowy.

– Znowu ten dźwięk – mówi Basia.

– To stare meble – odpowiada Zofia, ale słyszę niepewność w jej głosie. – Pracują. Drewno się rozszerza.

Nie oddycham. Serce wali mi tak głośno, że jestem pewien, że one muszą je słyszeć. Ale nie słyszą. Wracają do nauki.

W końcu Basia wstaje. Prostuje spódnicę, poprawia włosy.

– Dobra, jadę. Muszę zdążyć przed kolacją.

– Idź, idź. – Zofia odprowadza ją do drzwi. Słyszę ich kroki w korytarzu. – I pamiętaj, jutro rano apel. Nie spóźnij się!

– Nie spóźnię się. Ty uważaj na Dzierżyńskiego!

Śmiech, brzęk kluczy, trzask drzwi wejściowych.

Cisza.

Jestem sam. Z Zofią.

W jej mieszkaniu.

I już kilka godzin nie jadłem. A teraz zdaję sobie sprawę, że nie wiem, kiedy znowu będę miał okazję. Żołądek znowu burczy – głośniej, dobitniej, jakby się dopominał o swoje prawa.

Czekam, aż przejdzie do kuchni. Słyszę, jak nalewa herbatę – brzęk łyżeczki o szklankę – jak szura krzesłem po podłodze. Potem szum wody – łazienka.

To moja szansa.

Wychodzę z szafy jak żółw ze skorupy – powoli, ostrożnie, nasłuchując każdego dźwięku. Nogi mam zdrętwiałe, plecy bolą. Rozglądam się. Pokój jest pusty, przytłumiony nocą za oknem. Wchodzę do przedpokoju, ostrożnie, jak złodziej we własnym...

– AAAAAAAAA!

Stajemy twarzą w twarz.

Jest naga.

Kompletnie, całkowicie, absolutnie naga.

Musiała wyjść z łazienki. Pewnie myślała, że jest sama. Pewnie chciała szybko przeskoczyć do swojego pokoju po piżamę albo szlafrok, albo cokolwiek. Ale jest naga i stoi dwa metry przede mną.

Czas zwalnia. Widzę każdy szczegół – i to jest jednocześnie najpiękniejsza i najbardziej przerażająca rzecz, jaka mi się przydarzyła.

Krople wody na jej ramieniu. Jeszcze mokra po kąpieli. Skóra gładka, młoda, bez skazy. Piersi pełne, okrągłe, z różowymi sutkami ściągniętymi od chłodu. Linia bioder, którą mój wzrok wędruje w dół – mimo że nie chcę patrzeć, nie mogę przestać – do trójkąta jasnych włosków między udami. Nogi długie, szczupłe, z perłami wody spływającymi po łydkach.

Rumieniec rozlewa się po jej policzkach. Widzę to w zwolnionym tempie – najpierw szyja, potem twarz, aż cała jest czerwona jak burak. Jej oczy – szeroko otwarte, wypełnione czystym, nieskażonym przerażeniem – wpatrują się we mnie jak w potwora.

A potem oboje jednocześnie...

– AAAAAAAAAAAAA!

Mój krzyk jest jeszcze wyższy od jej. Piskliwy. Żałosny. Histeryczny. Gdyby ktoś to nagrał, mógłby użyć jako sygnał alarmowy w elektrowni atomowej.

Przez pięć sekund stoimy jak posągi – dwa marmury zatopione w szoku. Ja – w swoich dżinsach i T-shircie z logo Microsoftu (który tutaj wygląda jak artefakt z innej planety). Ona – naga i przerażona, z rękami próbującymi zakryć wszystko naraz, ale to jak zakrywanie trzech dziur dwoma palcami.

Potem jej umysł najwyraźniej reaguje.

– KTO TY JESTEŚ?! – wrzeszczy, krzyżując ramiona na piersiach. Głos ma wysoki, trzeszczący. – CO TY TU ROBISZ?!

– Ja... ja... – jąkam się jak idiot. Mózg mi się wyłączył. – Przepraszam, ja nie...

– JAK TU WSZEDŁEŚ?!

– To skomplikowane...

– MILICJĘ ZAWOŁAM! – Cofa się o krok, potyka, łapie równowagę. – MILICJĘ!

– Nie! Proszę! Ja...

Staram się nie patrzeć. Naprawdę się staram. Ale moje oczy mają własną wolę i wędrują tam, gdzie nie powinny. Do jej piersi, które drżą z każdym oddechem. Do linii talii. Do...

A potem, nie wiem dlaczego, mój mózg postanawia wyłączyć jakikolwiek logiczny proces myślowy i pozwala moim ustom powiedzieć pierwszą rzecz, jaka mi przychodzi do głowy.

– Ale jesteś piękna.

Cisza.

Jej twarz przechodzi przez kilka faz: szok, niedowierzanie, gniew, zakłopotanie. Usta otwierają się, zamykają. Oczy mrużą. A potem znowu...

– AAAAAA!

Rzuca się do kuchni. Ja za nią – nie wiem dlaczego, to najgłupszy ruch, jaki mogłem wykonać, ale nie mogę jej tak zostawić. Zatrzaskuje drzwi. Słyszę, jak szarpie szafki, szuka czegoś. Ubranie? Broń? Telefon?

– Proszę! – wołam przez drzwi, opierając czoło o drewno. Pachnie lakierem. – Ja nic złego nie chcę! Mogę wszystko wyjaśnić!

– Zostaw mnie!

– Nie zawołasz milicji. – Staram się mówić spokojnie, racjonalnie, mimo że serce wali mi jak szalone. – Nie masz telefonu. Sprawdziłem.

Kolejna cisza. Dłuższa. Potem:

– Skąd wiesz, że nie mam telefonu?

Głos ma cichszy teraz. Wciąż przestraszony, ale też... zaintrygowany?

– Bo... bo byłem w mieszkaniu wcześniej. Rozejrzałem się.

– GRZEBIĄCY W MOICH RZECZACH ZBOCZEŃCU!

– Nie! To znaczy tak, ale nie w tym sensie! – Opieram głowę o drzwi. – Słuchaj. Wiem, że to brzmi szalenie. Wiem, że nie uwierzysz. Ale ja nie jestem złodziejem ani... ani maniakiem. Jestem fizykiem.

– Fizykiem.

– Tak.

– Który włamał się do mojego mieszkania, schował w szafie i teraz...

– Nie włamałem się. Przeniosłem się. W czasie.

Przez moment nic nie słyszę. Potem rozlega się śmiech. Histeryczny, niemal dziki.

– Zwariowałeś – mówi. – Zwariowałeś całkiem.

– Wiem, jak to brzmi.

– Nie, chyba nie wiesz. Bo jakbyś wiedział, nie mówiłbyś takich bzdur.

Wzdycham. Muszę spróbować inaczej. Muszę ją przekonać. Bo jeśli mnie nie uwierzy, jeśli zawoła milicję...

– Jestem z przyszłości – mówię powoli, wyraźnie. – Z roku 2025. Przeniosłem się tutaj przez... – Jak to nazwać? – ...eksperyment. Z komputerem. Użyłem sztucznej inteligencji do rozwiązania równania na podróż w czasie. To brzmi jak science fiction, wiem. Ale to prawda. Dlatego mówię dziwnie. Dlatego mam to ubranie. – Spoglądam na swój T-shirt. – Microsoft to firma komputerowa. Powstanie za kilka lat. Będzie robiła systemy operacyjne dla komputerów osobistych. Dżinsy też będą wyglądać inaczej w przyszłości – luźniejsze, bardziej poszarpane. Wszystko będzie inaczej.

– A ja jestem królową Saby – odpowiada przez drzwi. Ale ton jej głosu się zmienia. Mniej paniki, więcej... ciekawości?

– W tym pokoju – kontynuuję – mieszkam ja. W 2025 roku. To znaczy, mieszkam. Będę mieszkał. Czas to skomplikowana rzecz. Tutaj są moje rzeczy. Moje książki. Mój laptop – to taki przenośny komputer. A teraz są twoje.

– Laptop?

– Komputer. Przenośny. Nieważne. – Kręcę głową. – Słuchaj, wiem, że to szaleństwo. Ale jeśli mnie nie wydasz, jeśli dasz mi szansę... zrobię dla ciebie wszystko. Cokolwiek zechcesz. Pomogę ci. Naprawdę. Przysięgam.

Długa cisza. Słyszę, jak się porusza za drzwiami. Szura materiałem – włożyła coś na siebie?

– Wszystko?

– Wszystko.

– Nawet... – zawahanie – ...nawet rozwiążesz mi zadania z fizyki?

Parskam śmiechem. Nie mogę się powstrzymać. Ze wszystkich rzeczy, o które mogła poprosić – pieniądze, informacje o przyszłości, bilety na loterię – ona chce pomocy w zadaniach domowych?

– Tak – mówię, wciąż się uśmiechając. – Nawet zadania z fizyki.

Drzwi otwierają się. Powoli. Jak w filmie grozy.

Stoi w nich, w szlafroku teraz, związanym mocno w pasie sznurkiem. Materiał gruby, granatowy, sięgający do kostek. Włosy ma mokre, zlepione, oczy wciąż pełne nieufności, ale też – coś tam błyszczy. Zainteresowanie? A może nadzieja?

– Dobra – mówi cicho. – Ale jak spróbujesz coś głupiego, to krzyczę tak głośno, że cały... – zawahanie – ...cały blok się zbiegnie.

– Blok – powtarzam automatycznie, z ulgą. – Tak, blok. Widzisz? Znamy to samo słowo.

Zmuża oczy.

– Wcale nie ułatwiasz mi uwierzenia ci.

Ale cofa się o krok i wpuszcza mnie do kuchni.

 

Dziesięć minut później siedzę przy jej biurku, z zeszytem w kratkę przed sobą i piórem w dłoni.

Piórem. Wiecznym piórem, które nabiera atramentu i zostawia smugi na papierze. Ostatnio pisałem takim w muzeum.

Zofia stoi za mną, przechylona nad moim ramieniem. Czuję jej zapach – mydło, woda, coś słodkiego jak wanilia. I ciepło jej ciała, które promieniuje przez szlafrok. Serce znowu mi przyspiesza, ale tym razem nie z paniki.

– To zadanie – wskazuje palcem na równanie w swoim notesie. Paznokcie ma krótkie, niepomalowane. – Nauczyciel tłumaczył to trzy razy, ale ja nic nie rozumiem.

Czytam. Klasyka. Ciało o masie 5 kg porusza się z przyspieszeniem 2 m/s². Obliczyć siłę.

– To proste – mówię, zapisując. – Drugie prawo Newtona. F równa się m razy a.

– Wiem, że się równa. Ale co z tego?

– Więc F to pięć razy dwa. Dziesięć niutonów.

Patrzy na mnie jak na czarnoksiężnika, który właśnie zamienił wodę w wino.

– Tyle?

– Tyle.

– Ale... – zagląda do swoich notatek – ...mnie wychodzi trzydzieści.

– Bo dodałaś zamiast pomnożyć. – Wskazuję jej błąd. – Tu, widzisz? Pomyliłaś działanie.

Rumieni się lekko. Różowy odcień rozlewa się po jej policzkach jak akwarela.

– A to kolejne – wskazuje następne zadanie. Pochyla się jeszcze bardziej. Jej włosy muskają mi ramię.

Kolejne pół godziny spędzam na rozwiązywaniu problemów, które dla mnie są trywialne, a dla niej – tajemniczym językiem bogów. Jest coś czarującego w tej sytuacji. Siedzę w 1970 roku, w pokoju pięknej dziewczyny, tłumacząc jej fizykę przy świetle nocnej lampki (żarówka żarowa, 60W, nie LED-owa, świecąca cieplej niż te nasze zimne diody), podczas gdy za oknem podwórko tonie w ciemności przeszywanej tylko żółtymi plamami nielicznych latarni.

Odwraca się, siada na łóżku. Podkurcza nogi pod siebie.

– Jesteś bardzo inteligentny – mówi w końcu, odkładając długopis. – Jak na wariata.

– Dziękuję. Chyba.

– Wiesz, że wciąż nie wierzę w tę twoją historię?

– Domyślam się.

– Ale... – przygryza wargę – ...coś w tym jest. To ubranie. Ten sposób mówienia. Jakbyś naprawdę był... z innego czasu. Albo z innej planety.

– Bo jestem. Z innego czasu.

– Jak to możliwe? Fizycznie? Naukowo?

– Szczerze? Nie mam pojęcia. – Śmieję się nerwowo. – Dostałem równanie od AI. Sztucznej inteligencji. To taki bardzo mądry komputer, który potrafi się uczyć i...

– Komputer to wiem, co to jest – przerywa mi. – Widziałam w telewizji. Wielkie maszyny, które liczą.

– Dokładnie. Tylko w przyszłości są małe. Mieszczą się w kieszeni.

– W kieszeni? – śmieje się. Dźwięk jest lekki, dzwonkowaty. – Niemożliwe.

– A jednak. – Wyjmuję telefon. Oczywiście, nie ma zasięgu. Nie ma jeszcze sieci komórkowej – to wynalazek z lat osiemdziesiątych. Ale ekran wciąż działa. Włączam go. Blask w ciemnym pokoju jest jak małe słońce.

Jej oczy rozszerzają się. Widzę w nich odbicie – niebieskie światło, ikony aplikacji.

– Co... co to jest?

– Smartfon. Telefon komputerowy. Możesz nim dzwonić, pisać wiadomości, robić zdjęcia, słuchać muzyki, czytać książki, oglądać filmy...

– To wszystko? W tym małym pudełku?

– To wszystko. I jeszcze więcej. – Przesuwam palcem, pokazując. – Możesz sprawdzić pogodę. Znaleźć drogę. Przeczytać wiadomości z całego świata. W czasie rzeczywistym.

Bierze go ostrożnie, jakby był zrobiony ze szkła. Jakby mógł eksplodować w każdej chwili. Dotyka ekranu – niepewnie, czubkiem palca. Zdjęcie zmienia się – moja galeria. Zdjęcia z Krakowa, z gór, z imprezy u kolegi. Piwo, śmiech, twarze, których ona nigdy nie pozna.

– To... to prawdziwe zdjęcia?

– Prawdziwe. – Pokazuję jej, jak przesuwać palcem. – Zobacz.

Przesuwa. Powoli, z niemal religijną uwagą. Zatrzymuje się na jednym – ja i przyjaciele na szczycie Giewontu. Krzyż w tle, niebo błękitne jak marzenie.

– To ty?

– To ja. Za pięćdziesiąt pięć lat. – Patrzę na zdjęcie. Wyglądam tam szczęśliwie. Kiedy to było? Dwa lata temu? Trzy? – To góry. Tatry. Będziesz mogła tam pojechać kiedyś. Bez wiz, bez pozwoleń. Po prostu wsiądziesz w samochód i pojedziesz.

– A to co? – Wskazuje ikonę aparatu.

– To służy do robienia nowych zdjęć. Zobacz.

Włączam tryb selfie. Ekran zamienia się w lustro – moja twarz, jej twarz nad moim ramieniem. Wygląda zafascynowana, jak dziecko w sklepie z zabawkami.

– Możesz... możesz zrobić mnie?

– Teraz?

Kiwa głową. Wstaje, podchodzi bliżej. Siada obok mnie na krześle – ciasno, musimy się przycisnąć. Czuję jej biodro przy moim. Ciepło jej ciała. Zapach włosów – coś jak rumianek.

– Uśmiechnij się – mówię.

Uśmiecha się. Szeroko, promiennie, bez żadnej z tych autocenzur, które ludzie w przyszłości wypracowują przed kamerami. Robię zdjęcie. Pokazuję jej.

– O Boże – szepcze. – Wyglądam... wyglądam jak w kinie.

– Wyglądasz pięknie.

Patrzy na mnie. Długo. Jej oczy mają ten kolor miodu w słońcu – zauważyłem to wcześniej – ale teraz widzę też drobne plamki złota, jak drobinki pyłku w świetle.

– Gdzie będziemy spali?

Pytanie kompletnie mnie zaskakuje. Jakby nie było naturalną kontynuacją rozmowy o zdjęciach i telefonach, tylko czymś zupełnie innym. Czymś bliższym. Intymniejszym.

– Słucham?

– No, skoro zostajesz tu na noc – mówi, jakby to było oczywiste – to gdzie będziesz spał? Na podłodze? Na krześle? Podłoga jest twarda. Będziesz miał bóle kręgosłupa.

– Ja... nie pomyślałem o tym.

– Może w łóżku rodziców? – zastanawia się, patrząc w przestrzeń. – Nie, to głupie. Zresztą nie chcę, żebyś był tak daleko.

– Daleko?

– No. W razie czego. – Rumieni się lekko. – Gdybyś... gdybyś próbował uciec. Albo coś zrobić. Albo... – Urywa. – Nieważne.

– Nie ucieknę – mówię. I nagle zdaję sobie sprawę, że to prawda. Że nie chcę uciekać. – I nic nie zrobię. Przysięgam.

– Obiecujesz?

– Obiecuję.

Kiwa głową, jakby to rozstrzygało sprawę.

– A tak w ogóle – zmienia temat błyskawicznie, jak tylko potrafią to kobiety – powiedz mi o przyszłości. Jak tam jest? Co się zmieniło? Jak wygląda świat?

Skąd zacząć? Jak opowiedzieć o sześćdziesięciu pięciu latach zmian w kilku zdaniach?

– Wszystko się zmieniło – mówię. – Berlin nie ma już muru. Podzielone miasto znowu jest jednością. Związek Radziecki nie istnieje. Rozpadł się. Polska jest w Unii Europejskiej i NATO. Wolny kraj, demokratyczny. Ludzie latają tanio samolotami na wakacje – do Hiszpanii, Grecji, Włoch. Każdy ma komputer w domu. A właściwie w kieszeni. Można rozmawiać z kimś po drugiej stronie świata, jakby był obok. Można znaleźć odpowiedź na każde pytanie w kilka sekund. Wystarczy zapytać.

– Związek Radziecki nie istnieje? – powtarza, jakby nie mogła w to uwierzyć. Głos ma cichy, zduszony.

– Od 1991 roku. Upadek imperium.

– A komunizm? W Polsce?

– Skończył się w 1989. Okrągły Stół – rozmowy między władzą a opozycją. Wybory w czerwcu. Solidarność wygrywa. System się sypie jak domek z kart. – Patrzę na nią. – To nastąpi za dziewiętnaście lat.

– Słyszałam o Solidarności – szepcze. Rozgląda się nerwowo, jakby ktoś mógł podsłuchiwać. – Ludzie mówią o nich. Szeptem. W szkole nie wolno. Nauczyciele od razu by donieśli.

– Za dziewiętnaście lat będą rządzić – powtarzam. – I nikt nie doniesie. Bo można będzie mówić wszystko.

Kręci głową, jakby to było zbyt wiele do przyswojenia. Zbyt wielka zmiana.

– A ile ja będę miała lat w... w którym roku powiedziałeś, że jesteś?

– W 2025. Zobaczmy. – Liczę szybko w głowie. Jeśli ma teraz osiemnaście, dziewiętnaście lat, to w 2025... – Sporo.

– Ile?

– Wolałbym nie mówić.

– Ile! – śmieje się, ale słyszę w tym śmiechu napięcie.

– Ponad siedemdziesiąt.

Blednie. Rumieniec znika z jej twarzy jak zmyty wodą.

– Siedemdziesiąt... – powtarza cicho, jakby próbując ogarnąć tę liczbę. – To prawie jak moja babcia. Będę starą kobietą. Z marszczkami i siwymi włosami. Z bolącymi nogami i kijkiem do chodzenia.

– Będziesz piękna – mówię. I to nie jest kurtuazja. Wierzę w to. – Nieważne, ile będziesz miała lat.

Patrzy na mnie dziwnie. W jej oczach błyszczy coś mokrego. Łzy? Nie płacze, ale są tam, gotowe polec w każdej chwili.

– A ty? – pyta w końcu, ocierając oczy. – Opowiedz o sobie. Skąd jesteś? Co robisz? W tym, swoim 2025 roku.

– Jestem fizykiem teoretycznym – zaczynam. – Pracuję na uniwersytecie. No, pracowałem. Teraz pewnie mnie nie ma i ktoś myśli, że zostałem porwany przez kosmitów. Albo że zwariowałem i uciekłem w góry. – Śmieję się nerwowo. – Mieszkam tutaj. W tym budynku. W tym pokoju. Chodziłem do liceum. Do tego samego co ty.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Tylko że nazywa się teraz inaczej. I jest w nim interaktywna tablica. I każdy uczeń ma laptop. Komputery dla wszystkich.

– Niewiarygodne.

– To przyszłość. – Wzruszam ramionami. – Wszystko jest niewiarygodne, dopóki się nie stanie normalne.

– A miałeś dziewczynę?

Pytanie jest bezpośrednie. Typowe dla tego czasu – bez ogródek, bez subtelności. Ludzie wtedy mówią wprost. Bez tego całego politycznego tańca wokół tematu.

– Miałem – przyznaję. Czuję ściskanie w gardle. – Na studiach. Agnieszka. Poznaliśmy się na wykładzie z mechaniki kwantowej. Oczy miała ciemne jak noc. Śmiała się tak, że cały budynek słyszał. Byliśmy razem trzy lata.

– I co się stało?

– Zdradziła mnie. Z moim najlepszym przyjacielem. Michałem. – Patrzę w podłogę. – Siedzieliśmy razem w ławce od pierwszego roku. Byliśmy jak bracia. A potem ona i on... – Urywa. – Potem wyjechała do Anglii. Na doktorat. Michał został tutaj. Czasem widuję go na mieście. Udajemy, że się nie znamy.

– Przepraszam – mówi cicho. Kładzie dłoń na mojej. Palce ma ciepłe, delikatne. – To musiało być straszne.

– Było. – Patrzę na jej palce splecione z moimi. – To była moja pierwsza i ostatnia miłość. Potem już... nie mogłem. Nie ufałem nikomu. Każda kobieta wydawała mi się potencjalnym zagrożeniem. Każdy uśmiech – maską.

– Może po to tu jesteś – mówi cicho. Podnosi moją dłoń, przyciska do swojego policzka. – Żeby dać sobie drugą szansę.

Zanim zdążam odpowiedzieć, wstaje. Podchodzi do mnie. I siada mi na kolanach – frontem do mnie, nogami po obu stronach moich bioder.

– Zosia... – zaczynam.

– Chcę ci coś powiedzieć – przerywa mi. Jej twarz jest bardzo blisko mojej. Czuję jej oddech na swoich wargach – ciepły, pachnący herbatą. – Wszystkie moje zauroczenia były nieudane. Pierwszy chłopak pocałował mnie na zabawie szkolnej, a potem powiedział, że to był zakład z kolegami. Że nie zrobił tego, bo chciał, tylko żeby wygrać piwo. Drugi umówił się ze mną, ale tylko dlatego, że podobała mu się moja koleżanka i chciał być bliżej niej. Był ze mną na spacerze, a pytał tylko o nią. Trzeci... – śmieje się smutno – ...trzeci nawet nie wiedział, że istnieję. Gapiłam się na niego na przerwach, a on patrzył tylko na swoje buty.

– To oni są idiotami.

– Może. – Dotyka mojej twarzy. Palce ma zimne od nerwów. – Ale teraz ty tu jesteś. Podróżnik w czasie. Który mówi, że jestem piękna. Który patrzy na mnie tak, jakbym była... jakbym była prawdziwa.

– Bo jesteś prawdziwa. Najbardziej prawdziwa rzecz, jaką kiedykolwiek...

– Możesz mnie dotknąć – szepcze. – Jeśli chcesz.

Chcę. O Boże, jak ja chcę.

Unoszę dłoń. Powoli. Jakbym dotykał czegoś świętego. Czegoś, co może się rozpaść w każdej chwili. Dotykam jej talii przez bluzkę. Materiał jest cienki, gładki – bawełna? Czuję pod nim jej ciało. Ciepło, żywe, rzeczywiste. Kształt jej bioder. Krzywizna talii. Każdy oddech, który podnosi i opuszcza jej brzuch.

Czuję, że coś we mnie rośnie. Coś pierwotnego, nieokiełznanego. Pożądanie. Gorące i ostre jak nóż, który przecina wszelkie myślenie, wszelką racjonalność. Mój penis twardnieje – szybko, boleśnie – rozpychając materiał spodni.

Ona też to czuje. Wiem to, bo widzę jej oczy rozszerzające się. Spogląda w dół – na moje spodnie, gdzie dżins jest już napięty jak struna – i uśmiecha się nieśmiało.

– To dla mnie?

Głos ma niski, gardłowy. Inny niż wcześniej.

– Tak – wyduszam.

Pochyla się i całuje mnie.

Jej usta są miękkie, ciepłe i pełne. Smakują herbatą i czymś słodkim – cukrem? Miodem? Nie mam pojęcia i nie obchodzi mnie to. Liczy się tylko to, że jest tutaj, że jest prawdziwa, że jej język muskał moje wargi i każe mi otworzyć usta szerzej, szerzej, aż czuję jej język na moim, gorący, wilgotny i desperacki.

Całujemy się długo. Głęboko. Jej ręce są w moich włosach, moje na jej biodrach. Przyciągam ją bliżej. Czuję jej ciężar na sobie – nie dużo, jest lekka jak pióro – i ciepło między jej nogami, które teraz promieniuje przez materiał wprost na mój wzwód.

Porusza biodrami. Lekko. Eksperymentalnie. Pociera się o mnie.

Jęczę. Nie mogę się powstrzymać. Dźwięk wyrywa mi się z gardła – niski, zwierzęcy.

– Przepraszam – szepcze, odrywając usta. – To za szybko?

– Nie – mówię. Głos mam ochrypły. – Nie za szybko.

– Bo ja... – waha się – ...nigdy nie byłam z nikim. W ten sposób.

– Ja też nie. To znaczy, byłem, ale... – Jak to wytłumaczyć? – ...nie tak. Nie z kimś takim jak ty.

– Takim jak ja?

– Prawdziwym.

Uśmiecha się. Siada na mnie okrakiem – teraz już z całą wagą, z całym ciężarem swojego ciała. Czuję ją wszędzie. Jej uda obejmują moje biodra. Jej piersi – przyciska się do mojej klatki piersiowej. Jej twarz – tak blisko, że widzę każdą rzęsę, każdą złotą plamkę w jej oczach.

– To musi być sen – szepcze. – Nic innego nie ma sensu. Sen albo szaleństwo.

– Może oboje.

Całuje mnie znowu. I znowu. I znowu. Każdy pocałunek jest głębszy, bardziej desperacki. Ręce błądzą po moim ciele – po plecach, po karku, po włosach. Moje wędrują pod jej bluzkę. Dotykam skóry – gorącej, gładkiej. Wędrują w górę, w górę, aż czuję pod palcami krawędź stanika.

Zamarza. Odrywa usta.

– Zaczekaj.

– Przepraszam – mówię szybko. Cofam ręce. – Przepraszam, ja nie...

– Nie. Nie przepraszaj. – Bierze moją dłoń. Prowadzi ją z powrotem pod bluzkę. – Po prostu... powoli. Dobrze?

– Dobrze.

Rozpinam bluzkę. Guzik po guziku. Ręce mi się trzęsą. Ona patrzy na mnie – w oczy, nie w dół – jakby chciała widzieć moją reakcję na każdy centymetr odsłoniętej skóry.

Bluzka opada. Widzę stanik – biały, bawełniany, taki, jaki widziałem wcześniej w szufladzie. Widzę jej piersi pod nim – kształt, krzywizna, cień między nimi.

– Piękna – szepczę.

– Możesz... – głos jej drży – ...możesz mnie dotknąć. Tam.

Dotykam. Przez materiał najpierw. Czuję ciepło, miękkość. Czuję, jak jej oddech przyspiesza. Wsuwam palce pod brzeg stanika. Dotykam skóry – ciepłej, gładkiej. Dotykam sutka – twardego jak kamyk.

Wzdycha. Głośno. Dźwięk przypomina szloch albo śmiech, nie potrafię powiedzieć.

– Zdejmij mi to – szepcze.

Zdejmuję stanik. Powoli, ostrożnie, jakbym odpinał prezent. Opada na podłogę.

Są piękne. Doskonałe. Piersi pełne, okrągłe, z różowymi sutkami, które teraz są twarde i ściągnięte. Nie mogę przestać patrzeć.

– Dotknij – mówi.

Dotykam. Obiema rękami. Biorę jej piersi w dłonie. Czuję ich ciężar. Ciepło. Miękkość. Czuję, jak jej serce wali pod moją dłonią – szybko, szybko, jak młotek pneumatyczny.

Porusza się na mnie. Biodrami. Pociera się o mój wzwód, który teraz jest tak twardy, że boli.

– Czuję cię – szepcze. – Czuję, jak bardzo mnie chcesz.

– Chcę – przyznaję. – Bardzo. Tak bardzo, że...

Całuje mnie, uciszając. Jej język jest w moich ustach. Jej dłonie rozpinają mi pasek. Rozpinam guzik. Suwak.

– Zaczekaj – mówię.

– Co?

– Jak długo będę z tobą? – pyta nagle. Głos ma inny – przytomniejszy, jakby ktoś oblał ją zimną wodą. – W tym czasie? I czy... czy zabierzesz mnie ze sobą? Do swojego 2025?

Pytania zawisają między nami jak granat bez zawleczki.

– Nie wiem – mówię szczerze. Nie mogę jej okłamać. – Nie wiem, jak długo tu zostanę. Nie wiem, jak wrócić. Nie wiem, czy w ogóle...

– Więc może to jest jedyna noc – przerywa mi. – Może jutro znikniesz. Może wrócisz do swojego czasu i ja zostanę tutaj. Sama. Ze wspomnieniem faceta, który twierdził, że jest z przyszłości.

– Może.

– Więc chcę to zapamiętać – mówi. Całuje mnie znowu. – Chcę zapamiętać ciebie. Całego.

Całujemy się dalej. Dotykamy się. Rozbieramy. Jej spódnica opada na podłogę. Potem majtki – białe, bawełniane. Moje spodnie. Bokserki.

Jestem nagi. Ona jest naga.

Leżymy w jej łóżku – małym, wąskim łóżku, które skrzypi przy każdym ruchu. Prześcieradła pachną świeżością, jakby były wyprane rano i wyschnięte na słońcu.

– Jak długo będziesz ze mną? – pyta znowu. Leży na boku, twarzą do mnie. Jej palce kreślą wzory na mojej klatce piersiowej.

– Nie wiem.

– A jeśli... jeśli zostaniesz na zawsze?

– Nie wiem.

– Chcę, żebyś został – szepcze. – To głupie, wiem. Znamy się kilka godzin. Ale chcę.

– Ja też chcę – przyznaję.

– Będziemy... będziemy się kochać? – pyta. Głos ma bardzo cichy. – Teraz?

– Chcesz?

– Tak. Ale... – waha się – ...mówiłaś wcześniej, że chcesz czekać. Do ślubu.

– Mówiłam. – Uśmiecha się smutno. – Ale to było, zanim zdałam sobie sprawę, że możesz zniknąć. A ja nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała męża. Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze kiedyś popatrzy na mnie tak jak ty. Więc... – Bierze głęboki oddech. – ...tak. Chcę. Teraz. Z tobą.

Całujemy się. Długo. Powoli. Bez pośpiechu tym razem. Jej ciało jest ciepłe przy moim. Jej skóra dotyka mojej skóry w tysiącu miejsc.

– Poczekaj – mówię. – Musimy... zabezpieczenie.

– Co?

– Prezerwatywa. – Nie mam – mówię. – Nie pomyślałem, że...

– Ja też nie Zagłoba – przerywa mi.

Patrzę na nią, kompletnie zbity z tropu.

– Słucham?

– Zagłoba miał – wyjaśnia, a w jej oczach tańczą iskierki rozbawienia. – A ja nie mam.

Przez chwilę wpatruję się w nią, próbując zrozumieć. Potem dociera.

Wybucha śmiechem – głośnym, szczerym, dziecięcym. Zaraźliwym. Śmieję się razem z nią, bo to absurdalne, bo jesteśmy tu nago w łóżku w 1970 roku, rozmawiając o Sienkiewiczu i prezerwatywach.

– To... to będzie dobrze – mówi w końcu, ocierając łzy. – Musi być.

Dotykam jej. Między nogami. Czuję wilgoć. Ciepło. Czuję, jak drży pod moimi palcami.

– Będzie bolało? – pyta.

– Nie wiem. Może trochę. Na początku.

– To w porządku. – Całuje mnie. – Chcę tego. Chcę ciebie.

Wchodzę w nią. Powoli. Ostrożnie. Czuję opór – niewielki, ale wyraźny. Czuję, jak się przede mną otwiera.

Wzdycha. Ściska prześcieradło w pięści.

– Dobrze? – pytam.

– Dobrze. – Uśmiecha się przez łzy. – Kontynuuj.

Poruszam się. Powoli na początku. Potem szybciej. Głębiej. Czuję ją wokół siebie – ciasną, gorącą, mokrą. Czuję, jak jej ciało odpowiada na moje. Jak się porusza pode mną. Jak jej paznokcie wbijają się w moje plecy.

– Marcin – szepcze. – Marcin, ja...

– Wiem – mówię. – Ja też.

Dochodzimy prawie jednocześnie. Ona pierwsza – krzycząc cicho, z twarzą ukrytą w mojej szyi. Ja zaraz potem – wlewając się w nią, czując, jak moje ciało ulewa się w jej ciele.

Leżymy potem w ciszy. Przytuleni. Spoceni. Wyczerpani.

– To było... – zaczyna.

– Wiem.

– Nigdy nie zapomnę – mówi. – Nieważne, co się stanie. Nigdy nie zapomnę tej nocy.

– Ja też nie.

Rozmawiamy jeszcze długo. O wszystkim. O przyszłości i teraźniejszości. O marzeniach i lękach. O tym, co będzie jutro.

O dwudziestej drugiej zasypiamy przytuleni – ona w moich ramionach, ja z twarzą w jej włosach.

Nie wiem, co będzie rano. Nie wiem, czy zniknę, czy zostanę. Nie wiem, czy to był sen, czy rzeczywistość.

Ale w tej chwili, w tym łóżku, w tym pokoju w 1970 roku, jestem szczęśliwy.

I to wystarczy.

 Opowiadanie stworzone w całości przez AI. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz