(Postscriptum do "Trójkąt wileński")
Po upiornym
samotnym spacerze ulicami Wilna, podczas gdy jego dziewczyna, jego skromna,
cnotliwa kujoneczka, bezwstydnie rozłożywszy nogi przed ledwie poznanym,
świrowatym lumpem w czapce z daszkiem, rozpływała się z rozpustnej rozkoszy,
dźgana plugawym szpikulcem obłudnego przybłędy, nieodwracalnie, bez poczucia
straty czegokolwiek cennego, bezcześciła swą czystą, dziewiczą, niezbrukaną,
niewinną, nietkniętą i nieskażoną niczym męskim dziewczęcość, jak ohydna
ropucha płaszczyła się pod studentem, dymającym ją ze świstem pędzącego parowozu,
Michał padł na nierówne hostelowe łóżko, doszczętnie załamany. Przez resztę
nocy nie zmrużył oka, nie usnął, popadł w stupor, przypominający stan nirwany
tym, że umysł nie wytwarza i nie przerabia żadnej myśli, pogodzony absolutnie z
doskonałym porządkiem przyrody, odmienny od tego błogiego uwolnienia z pęt
ludzkich namiętności jedynie przyczyną. Nie medytacje, nie monotonne
powtarzanie mantry aum, aum, aum, aum... zaprowadziło młodego turystę na szczyt
metafizycznego wtajemniczenia, lecz zwyczajne swędzenie cipki chutliwej
nastolatki.
A może wcale nie? Może wcale by ich do niczego nie nakłonił i żadnymi strachami ani groźbami do niczego nie zmusił? Może po prostu, krówka uświadomiła cielaczka, bo chciała, a rola Michała ograniczyła się tylko do funkcji katalizatora, obniżającego barierę reakcji, która mogłaby zajść również bez jego udziału, tylko trochę wolniej, później. Baby, ach te baby! U nich wszystko jest możliwe.
Nad ranem, w
przerwie między nirwaną bolesną a nirwaną analgetyczną, zaocznie pożegnał
się z niewierną partnerką, odnosząc jej dokumenty i telefon do recepcji
hostelu. Wszystkie mniej wartościowe przedmioty, należące do niej, lecz będące
w jego chwilowym posiadaniu, wyniósł na ulicę i utopił w pierwszym lepszym
napotkanym śmietniku. Jedynie żel plemnikobójczy - najbardziej zaskakujące
znalezisko wykopalisk w kosmetyczce, zachował na pamiątkę. Wprawdzie
akt zemsty doznanej krzywdy nie cofnie i bólu duszy nie ukoi, ale
zrobić małego psikusa niewiernej kurewce nie zaszkodzi. A niech się nowy fagas
głowi, jak wyjść z golasem na ulicę. Zresztą, pies ją jebał.
Kolejne dwa dni upłynęły
na ofiarnym ratowaniu litewskiego budżetu, kosztem własnych oszczędności.
Michał, hojną ręką, o co nigdy wcześniej by siebie nawet nie podejrzewał,
wsparł szkolnictwo, wymiar sprawiedliwości oraz utrzymanie infrastruktury
drogowej sąsiedniego państwa, głównie podatkiem akcyzowym od napojów
alkoholowych – konkretnie piwa – i wyrobów tytoniowych. Generalnie, chłopak
nigdy nie palił, ale wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych metod. Plamę na
męskim honorze, spowodowaną grzechem kobiety, należało zmazać kadzidłem. Efekt
dymu z papierosa nie był jednak wystarczający, by nieszczęsny pokutnik mógł
dostąpić salvatio.
Dopiero kontemplacja
swojego własnego położenia oraz biegu spraw na świecie, wymuszona podróżą,
przyniosła oświecenie. Po godzinie od opuszczenia Wilna Michał wiedział już, że
największym złem, rakiem toczącym zdrowy organizm społeczeństwa, byli studenci
biologii i w ogóle naukowcy przyrodnicy. Od studentów gorsi mieli być tylko
profesorowie – Belzebuby uniwersyteckie, przemądrzalcy, szarlatani, hamulcowi
Słońca, wzruszyciele Ziemi, genetyczni wywrotowcy, GMO-ciciele, szczepionkowcy,
invitrarze, amoralni burzyciele porządku... podrywacze, podstępni uwodziciele.
Na dojeździe do
Augustowa, gotowy był już zestaw recept dla naprawy moralności. Wszystkich genetyków,
poliglotów, libertynów, literatów, deklamistów, dekadentów i studentów,
stypendystów, feministów, liberastów, razem z nimi pederastów, pedofili,
judofili, islamistów, ateistów i kosmitów, kosmologów i kosmopolitów
wykastrować i do kamieniołomów, odizolować od normalnego społeczeństwa. Niech
nie brużdżą więcej i nie zawracają w głowach naszym polskim dziewczynom.
Czystość polskich lasek – naszą czystością! Polki dla Polaków! Baby do kuchni,
wykształciuchy na drzewa! Wierność, tradycja, paternalizm! Wielka Polska
katolicka! Nie damy panien skąd nasz ród, nie będzie Litwin..., nie damy
plugawić cnót, itd, itp, tak nam dopomóż Bóg!
W Białymstoku
było już postanowione, solennie i nieodwołalnie: od jutra, od zaraz, wstąpić w
szeregi Młodzieży Wszechpolskiej. To postanowienie nie zostało zrealizowane.
Michał podzielił
się bólem z kolegą, kopiącym piłkę w gminnym klubie sportowym, opiekunem sekcji
futbolu i piłki ręcznej chłopców, grupy wiekowej od jedenastu do piętnastu
lat. Sportsmen, wysłuchawszy historii i prehistorii zdrady Justyny, dostrzegł w
kompanie uśpionego geja, nie świadomego jeszcze, albo nie chcącego dopuścić do
swej świadomości prawdy o swojej seksualnej naturze.
- Za miesiąc
wybieram się na tydzień na Mazury. Pojedź ze mną. Przekonasz się, że mam rację.
Zrozumiesz. Zobaczysz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko
natychmiast stanie się proste. – piłkarz-społecznik zaoferował bezcenną pomoc w
głębszym poznaniu samego siebie.
Michał posłuchał
namowy przyjaciela. Pojechał, przekonał się, zrozumiał. Wracając przyrzekł
sobie, że jego stopa, przez następnych co najmniej sto lat, nie
wstąpi do żadnego jeziora. W ogóle, wszelkie słodkowodne akweny stały się dla
niego, z dnia na dzień, terra (właściwie aqua) vetita,
obszarem zakazanym.
Po wakacjach, były
kryptogej, utwierdzony jak nigdy wcześniej w swej heteroseksualności, rozpoczął
studia pierwszego stopnia na kierunku Turystyka i Rekreacja, w trybie zaocznym.
Między weekendowymi „zjazdami”, odbywającymi się w dwutygodniowym takcie, czyli
w większość dni roboczych, chwytał się różnych prac dorywczych, fizycznych, a
to jako pakowacz palet na TIR-y, a to na budowach jako
przynieś-podaj-wymieszaj.
Przebywanie w
męskim kolektywie, wśród prawdziwych facetów z krwi, kości i tkanki mięśniowej, a
nie wymoczków licealistów, szybko zaowocowało znacznym poszerzeniem horyzontu
myślowego, w odniesieniu do relacji damsko-męskich. Michał niby wszystko
wiedział, o wszystkim gdzieś słyszał, przeczytał, obejrzał w internecie, ale
wiedza ta nie była żywa ani oczywista, kłóciła się z nieempirycznymi teoriami,
wpajanymi przez lata w szkole, w domu i kościele, była skażona moralnością.
Rozmowy przy piwie na fajrancie z przedstawicielami Homo sapiens,
przykładającymi mniejszą wagę do inteligentnej gadki, za to znającymi życie
od podszewki, zupełnie otworzyły oczy na niektóre oczywiste sprawy. To było
olśnienie, przeżycie „Aha”, opisywane uczonym językiem w podręcznikach
psychologii kognitywnej. Chłopak, mężczyzna legitymujący się świadectwem dojrzałości,
przeżył swój pierwszy raz, pierwszy raz w życiu zrozumiał coś całym sobą,
podczas ostro zakrapianego stawiania wiechy, celebrującego ustawienie ostatniej
pary krokwi. Od tego momentu, dla studenta turystyki i rekreacji było już jasne
jak dwa razy dwa, że cipa jest do ruchania, a pogadać to se można z kumplem.
Z początkiem
wakacji, po drugim semestrze studiów, zaliczywszy część przedmiotów przed
terminem i przełożywszy najtrudniejsze egzaminy na sesję poprawkową we
wrześniu, adept turystyki wybrał się do Londynu. Zamieszkał w wynajmowanym
pokoju, w czteroosobowym mieszkaniu, na południowym krańcu metropolii, za sto
siedemdziesiąt funtów tygodniowo, nawet w przystępnej cenie. Współlokatorzy –
trzech Polaków. Czasem nocował ktoś jeszcze, na podłodze w kuchni, gdy nocne
pogawędki przeciągnęły się tak długo, że gościowi wygodniej było przekimać w
miejscu bibki, niż wracać do siebie i dwie godziny potem znów zrywać się do
roboty. Historie opowiadane przy whisky lub brandy bez lodu, jedna podobna
do drugiej: że po roku wspólnego mieszkania, lachon się rozmyślił i wrócił do
mamusi z płaczem, że niby ktoś bije, pije, czy coś w ten deseń. Że żoncia, była
już żoncia, zabrała dwuletniego dzieciaka i myk do tatusia, a ty, durniu, płać
alimenty do usranej śmierci, albo i dłużej. Że bez ostrzeżenia wystawiła
walizkę z gaciami chłopa za drzwi i wymieniła zamki, żeby już więcej nie
wszedł. Że się kurwa puściła z Turkami. Że przez pół roku dymała się z arabusem
i jeszcze w ciapatego bachora próbowała wrobić. Że chłopa puściła w banię z
jego najlepszym kumplem. Że zanim odeszła na dobre do młodego, pięknego,
bogatego, dostawała okres najpierw co dwa tygodnie, a potem to już w ogóle
miała ciotę bez przerwy.
Tylko jeden
zesłaniec nie narzekał na niesprawiedliwość wyroków babskich i nie pomstował na
rodzaj kobiecy, w cudowny sposób zachowując chłopięcą fascynację dupencjami i
młodzieńczy pęd do wyrywania lasek, mimo że miał już cztery dychy na
karku. Ten gościu jako jedyny z całej ferajny, w pełni popierał decyzję swojej
byłej, by go ukarać banicją z wyra, mieszkania i życia. Ilekroć wspominał
zerwanie swoich ostatnich zaręczyn, przyznawał jej pełną rację i niczego nie
żałował. Zerżnięcie trzech sióstr po kolei, jedna po drugiej, nie mogło
przecież ujść płazem.
- I warto było!
– powtarzał z naciskiem podczas niemal każdej libacji.
Ten gawędziarz-pijanica, wychodźca
z Kielecczyzny, co bab się nie lękał i baby chędożył, po dwie, po trzy
jednocześnie, jak dobrze polali, urósł w oczach Michała do rangi Marszałka,
którego kamienna podobizna, zwrócona licem w kierunku Grobu Nieznanego
Żołnierza, pilnuje parkingu w centrum Warszawy. Czterdziestolatek (nie mylić z
ciapowatym inżynierem z PRL-owskiego serialu) został idolem dwa razy młodszego
niedoszłego defloratora Justyny, nie potrafiącego puścić w niepamięć zdrady,
jakiej dopuściła się dziewczyna po sześciu latach chodzenia, oraz
niekwestionowanym wzorem do naśladowania.
„Tak! Tak
właśnie z nimi trzeba postępować. Przeruchać, wydupczyć i brać nową. Tylko tak
można pomścić krzywdy, jakich my, samce, od nich doświadczamy.” – W końcu, na
obcej ziemi, w mżystym dżdżystym Albionie, Michał odnalazł swoje powołanie:
odpłacać samicom pięknym za nadobne. „Dał nam przykład..., jak zwyciężać mamy.
Marsz, marsz do alkowy!”
Pewnej nocy Michał
miał sen. Ojciec prowadził samochód. Zawoził się do szpitala, na ostatni z
serii zabiegów. To był jego ostatni rejs. Obaj, ojciec i syn przeczuwali
najgorsze. W rzeczywistości, pan domu, zawsze krzepki, wytrzymały, nie dający
się fizycznemu zmęczeniu, który nawet padając na kanapę po całym dniu w dwóch
pracach, robił to z sobie tylko właściwą dumą, dostojnie, przez ostatni
rok życia nie siadał za kierownicę, nie miał siły patrzeć. Ale to tylko sen,
kierowca pełen werwy. Michał siedział na tylnym siedzeniu i patrzył w przednią
szybę, piegowatą szarymi kropkami sklejonego kurzu. Światła. Krótko miga żółte.
Zapala się czerwone. Trzeba stanąć. Chłopak z pilota, albo siłą woli, jak to we
śnie, włącza klimę, puszcza nawiew nad pulpit, żeby szyba nie zachodziła potem.
Zielone. Pierwszy bieg, drugi, trzeci. Silnik siedmioletniego uno,
przerobionego na gaz LPG, charczy decybele, na liczniku siedemdziesiąt km/h.
Moc, power, swoboda. Przed nimi wysepka na środku jezdni, po prawej rowerzysta.
Spryskiwacz, wycieraczki, rozmazany brud, coraz mniej widać, gaz do dechy, damy
radę, zdążymy!
Między innymi takiego
ojca Michał zapamiętał. Nie akceptował go, bał się, potępiał brawurę. Zwalczał
ojca w sobie. Chciał być inny, lepszy. Kiedy go zabrakło, tęsknił. Nie myślał o
ojcu bez przerwy – życie toczyło się przecież do przodu nastoletnim rytmem, nie
dając czasu na zadumę – nawet nie bardzo często, lecz tylko wtedy, gdy
spojrzenie przypadkiem padło na uśmiechniętą, dumną, zadowoloną z siebie
fotografię, selfie, obserwującą stale pokój gościnny przez szybę nadstawki nad
komodą. Spotykał go na krótką pogawędkę – „facet musi silny, synu!”, „tylko
pierwszy na mecie się liczy”, „kiedyś zrozumiesz, przyznasz staremu rację.” –
po drugiej stronie, we śnie.
Po tym widzeniu
sennym, nie było już odwrotu. Michał zdecydował po męsku być takim jak ojciec, przebojowym.
Pognać przez życie na oślep, czerwonym uno, maluchem w kolorze cappuccino,
na sankach z Gubałówki, bez trzymanki, na złamanie kończyn i nie oglądać się na
pobocze. „Dał nam przykład... Marsz, marsz...”
Nowy etap życia
sprawiedliwy mściciel krzywd samczych rozpoczął od zmiany miejsca pracy.
Przyszły turysta (absolwent turystyki) postanowił nabrać doświadczenia w branży
restauratorskiej. Zatrudnił się w filii franczyzowej znanej amerykańskiej
firmy, światowego potentata rynku prostych dań w przystępnej cenie, przez
makroekonomistów cenionej za indeks Big Maca.
Prawie cały team
fastfooda okazał się dziwnie bliski etnicznie blondynowi o typowo aryjskim
typie urody. Tylko Amin, synalek bossa, był Brytyjczykiem od urodzenia.
Pozostali – z Polski. Żeńska część drużyny, jedyny przedmiot zainteresowania
ich nowego kolegi – studentki, podobnie jak Michał, starające się jak
największą część zarobionych na saksach funtów odłożyć na czesne i stancję po
powrocie do kraju. Wiek dziewczyn – dziewiętnaście, dwadzieścia i dwadzieścia
jeden, każda swobodna, bez narzeczonego w domu, bez chłopaka w Anglii. Jedna
trochę grubsza, beczułka, druga wysoka i smukła jak topola, trzecia w sam raz
pod każdym względem, jałóweczka idealna, że tylko na ruszt wrzucić i poopiekać z
każdej strony, boczki, grzbiecik, brzuszek, cycuszki, a potem schrupać świeże
mięsko i oblizać palce. Natępnego dnia można by zagryźć pulpecikiem, a
trzeciego na deser poobgryzać długie kości. Lecz czy spojrzy która na krajana?
Nakarmi która zgłodniałego, poczęstuje choćby cukierkiem? O nie, one mają inne
priorytety. Żadna nie da. Tiu, tiu, tia, tia, tyłeczkiem zakręci, uśmiechnie
się od czasu do czasu do każdego, tu żarcik, tam komplemencik, ale łapy,
kolego, trzymaj przy sobie! Cnotkę każda zgrywa, zaraza! O nie, nie dla Burka baleron!
Co innego, piesek rasowy, rodowodowy, z odpowiednim paszportem. Five o’clock,
to jest to, o czym suńcia marzy. O, z five o’cklockiem na spacer pójdzie i
przytuli Anglusia, i obejmie, i popieści go w sobie. Tak, tak,
choćbyś zdechł, w lechickiej cipce nie zamoczysz.
- Well, Amin!
Masz przed sobą w tej budzie rajskie życie. Wierzę w ciebie! – Michał poklepał
po plecach chudego jak wiór chłopaka, jak tylko go dorwał na pogaduchy podczas
nocnej zmiany.
- Niech no tylko
ci wąsy urosną i zaczniesz się golić! Zobaczysz jakie tu będziesz miał
brytyjskie rwanie! – powtarzał Aminowi.
- Oh, Matt, I
love you! – zaczął odpowiadać Amin po jakimś czasie, nabrawszy zaufania do
ekstrawertycznego bladoskórego blondyna.
Szczęśliwym
trafem, Maciek nigdy nie zainteresował się imieniem szesnastolatka i nie
dowiemy się już, jak by reagował na to „I love you, Matt.”, gdyby wiedział, że
imię Amin, zapożyczone z arabskiego przez wiele języków związanych z Islamem,
oznacza „prawdomówny”, „szczery” i „godny zaufania”.
Przyjaźń z
Aminem, doprowadziła Michała do upragnionego orgazmu, nawet niejednego.
Podczas nocnych
pogaduszek, w przerwach między zmywaniem podłogi i obsługiwaniem gości
McDrive-a, młody poddany Jej Królewskiej Mości dzielił się różnymi detalami z
życia Brytyjczyków pakistańskiego pochodzenia. Michał ciekaw był wszystkiego –
muzułmańskich świąt, zwyczajów, przesądów, potraw, strojów, stosunku do własnej
tradycji, przywiezionej przez ojców z innego kontynentu oraz do tradycji
angielskich autochtonów. Interesował go model rodziny, relacje międzyludzkie,
szkoła, styk kultur domowej i publicznej. Amin miał co opowiadać.
Jak tylko śniady
gołowąs wspominał o swoich siostrach, serce Słowianina zaczynało bić szybciej,
słuch się wyostrzał i podwajał się zasób swobodnej pamięci, dostępnej dla
zapisu nowych informacji. Ziba i Atikah, trzynaście i piętnaście lat,
uczęszczały do jednego highschool, położonego dwadzieścia minut spacerem od
domu. Michał gromadził dane: wysokość, waga, rozmiar buta, długość włosów,
ulubione potrawy, wystrój pokoju, rozkład dnia, imiona przyjaciółek, miejsce
najsilniejszych łaskotek, arachnofobia, klaustrofobia. Zapytany przez kumpla o
rozmiary piersi, kochany braciszek wykradł z ich szuflad po jednym staniku i
przyniósł pokazać zdobycze przyjacielowi. W nagrodę mógł posłuchać relacji o
zabiegach chrześcijańskich chłopców, mających na celu najpierw przyspieszenie
dojrzewania pąków, a potem pielęgnację dorodnych owoców. Były to wprawdzie
opowieści w najlepszym razie z drugiej ręki, lecz w ustach Michała brzmiały tak
prawdziwie, tak przekonująco, jakby prelegent sam, własnoręcznie, latami
ugniatał cycuszki, piersiątka, cycki i bufory tuzinami tygodniowo. Bardzo mu
się spodobały pikantne historyjki, aż mu od słuchania uszy stawały w
płomieniach.
„Tylko jak
dotrzeć do sadu i pozrywać egzotyczne frukty, żeby się drzewka nie połamały i
żeby ogrodnik ani synalek ogrodnika nie nabrał podejrzeń?” – oto było pytanie
godne H. Kwinto.
Kulturolog amator
nie mógł się nadziwić ojcu skutecznie zwerbowanego agenta, że całe dnie
spędzał w restauracji. Krzątał się, zaglądał we wszystkie kąty, wrzucał frytki
do smoły, czyli rozgrzanego oleju, obsługiwał klientów, zdawał się mieć
niespożyte pokłady energii, przede wszystkim kinetycznej.Przy tym, będąc w
McDonaldzie, w mitycznym rogu obfitości hamburgerów, cheeseburgerów, double
maców i wszelkich innego fastfoodowych smakołyków, nic nie jadł. Nawet coli
sobie nie nalał, nawet kostek lodu nie polizał. Zdawał się żyć powietrzem.
Swoją omniprezencją, niestrudzony i nieznudzony boss psuł nerwy całej
ekipie.
- Czy on domu
nie ma? – spytała retorycznie Hanka, szeptem, wyciskając mopa na zapleczu.
- Następnym razem
spytaj Aminka, czy żona wyrzuciła tatulka z domu. – podpowiedziała
Michałowi Kinga, ta którą nazywał w myślach jałóweczką tudzież cielaczkiem i na
samą myśl o jej kończynach, zarówno dolnych jak i górnych, dostawał wzwodu.
- Dziewczyny,
czego on się tak na nas gapi? – pokradłszy się pod drzwi damskiej toalety,
agent wywiadu usłyszał głos pulchnej Edyty, dochodzący z pobliża umywalki.
- Stara mu nie
wystarcza. A wiecie, że Hindusi lubią puszyste! – zaśmiała się topola.
- Mógł się nie
żenić. Edzia, a co byś powiedziała na Aminka? – Kinga drugi raz wspomniała o
synu właściciela.
- Dziewczyny, no
nie róbcie ze mnie pedofila! – Baryłka sprzeciwiła się żartom.
- On się Kini
podoba. – wyjaśniła topola.
– Jak ty się
weźmiesz za dziadziusia, Kinia przeleci żółtodzioba, to kto się zostanie dla
mnie?!
- Mi-chał! –
odpowiedziały chórem dwie studentki i roześmiały się tak głośno, jakby dziesięć
bab jednocześnie spuściło wodę.
- Ten przykurcz
może mi co najwyżej pisunię polizać! – zaszczebiotał wielkolud, wywołując kolejną
salwę śmiechu, wnikającą przez uszy i raniącą ego podsłuchiwacza
jak tysiąc wibrujących żyletek.
- Laski, a może
go przelecimy? – zaproponowała nieocielona krowa.
- Kogo?
Dzieciaka? Michałka?
- Nieee, Ramina.
- Jak? On sam
nas prędzej zgwałci! Dlaczego akurat jego? – zechciała się dowiedzieć
szczudłowata.
- Tylko on tutaj
nie jest prawiczkiem. – wyjaśniła właścicielka idealnego ciała, po czym, kryjąc
się za parawanem żartu, wyznała koleżankom swą tajemnicę i marzenie, skrywane
przed uszami przyzwoitej świata:
- Nie chce mi
się wracać do wioski z niezdjętym simlockiem.
- Ty też?! –
zdziwił się struś.
- Czyli wszystkie
trzy jesteśmy cipowate cnotki? – pączkowata Edyta zakończyła tajną naradę.
Dosłuchawszy
przedstawienie do końca, skryty za drzwiami odbiorca słuchowiska, posiadał
wiedzę o pięknych koleżankach, jakiej inni pracownicy i bywalcy szamarni
mogliby tylko pozazdrościć. Zdobyta podstępnie informacja, tym razem do niczego
mu się nie przydała. Wkrótce potem bezradnie patrzył, jak pączuszek, patyczak i
cielaczek, odjeżdżały z bossem do hurtowni warzyw, oddalonej o góra pięć
kilometrów, i wracały po dwóch-trzech godzinach dziwnie uśmiechnięte, a
wznowiwszy pracę, częściej niż zwykle, ukradkiem poprawiały bluzki i spódnice.
„Jednak to zrobiły,
suki!” – jedyny sprawiedliwy podsumował krótko poziom moralny studentek, które
mu dać nie chciały. Żal mu było, że to nie jemu dane było porozpruwać błonki, lecz
nie upadł na duchu, jak rok z górką wcześniej, gdy jakiś byle typek przybłęda zwinął
mu sprzed nosa Justynę. Tym razem, doznawszy porażki, przechodził do ataku.
Plan był gotowy. Wystarczyło tylko wcielić go w życie, by wreszcie przelecieć
pierwszą kobietę, ucierając przy okazji nosa jurnemu cherlawcowi.
Zamoczyłeś raz,
zamoczysz jeszcze. Wiedziony tą zasadą, Ramin jeszcze bardziej zmniejszył
częstość i długość pobytów w domu. Trzy młódki ciekawe życia i otwarte na
dowolną perwersję, pod warunkiem, że wibrator będzie wiercił z wyczuciem, bez
zobowiązań i bez konsekwencji, że okaże takt i wdzięczność oraz, że nikt o tym
fakcie nie poweźmie nawet najmniejszego podejrzenia, to nie lada wyzwanie dla
czterdziestolatka, mającego rodzinę na utrzymaniu.
Za to, że nie
zawiódł pokładanych w sobie nadziei żadnej z nich, należą mu się naprawdę
gromkie brawa i wyrazy uznania. Niestety, nikt – nie licząc Michała oraz
nielicznych czytelników tego opowiadania, na tyle cierpliwych i wyrozumiałych
albo naiwnych, że wytrwali aż dotąd – o heroizmie restauratora się nie
dowie i żaden pomnik ku jego czci nigdy nie zostanie postawiony. A szkoda, bo
wielkie czyny należy nagradzać, a ludzi (mężczyzn), którzy ich dokonali, należy
otaczać splendorem. Inaczej, cywilizacja zaginie.
Zatem, Ramin,
wiedziony rosnącym stężeniem babskich feromonów, spędzał coraz więcej czasu w
swojej fastfoodowej budzie, a Michał proporcjonalnie odwrotnie, brał coraz
mniej godzin. Polskie cizie przestały go już zupełnie interesować i tylko
przyjaźń z Aminem przyciągała go jeszcze w tamto miejsce. Idąc w ślady ojca,
podjął się drugiego job-a. Zatrudnił się do rozwożenia pizzy. Nie dla zarobku jednak,
a po to, by mieć do dyspozycji samochód i kamuflaż. Rewir pizza
boy-a obejmował osiedla, gdzie mieszkała rodzina franczyzobiorcy, znajdowała
się high school, do której uczęszczały obie córki drobnego przedsiębiorcy
i ulokowane były sklepy, w których żona pakistańskiego biznesmena dokonywała
większości zakupów.
Od swego agenta w
obozie przeciwnika, nieświadomego swojej roli, beztrosko zdradzającego
strategicznie ważne szczegóły z życia obojga swych sióstr oraz matki,
zamachowiec posiadł pełną wiedzę, niezbędną do przeprowadzenia precyzyjnego
ataku. Potrzebował tylko obejrzeć ofiary na własne oczy, poczuć ich bliskość,
usłyszeć ich głos, poznać melodię ich chodu, nauczyć się ich zapachu. Na to
wystarczyło mu kilka dni, dokładnie zaplanowanych obserwacji. Na pięć minut
przed wyjściem dziewczyn do szkoły podjeżdżał pod dom, czekał, aż za ich
plecami zatrzaśnie się żeliwna furtka ogrodzenia i jechał za nimi ślimaczym
tempem, aż pod sam budynek szkoły. Śledził z kim się witają, jak, w jakiej
kolejności. Znając od Amina imiona, charakter i główne rysy przyjaciółek Ziby i
Atikah, bez trudu mógł dopasować do nich sylwetki poszczególnych uczennic. Tak
samo wyglądało śledzenie dziewcząt po szkole. Dzienny koszt obserwacji
nastolatek zamykał się w stu funtach in cash i dwóch godzinach pracy. Sto
funtów, nie więcej – tyle mniej więcej kosztowały pizze, które pizzaboy zamawiał
w imieniu nieistniejących klientów. Towar wyrzucał, ale za to podczas akcji nikt
mu nie zawracał głowy prawdziwymi zleceniami. Biorąc pod uwagę efekty śledzenia,
poniesione koszty nie były wygórowane. Po tygodniu śledzenia, as wywiadu
wiedział o nastolatkach takie rzeczy, jakich rodzony brat nigdy by sie po nich
nie podejrzewał.
Dzienny koszt
jeżdżenia za matką Amina okazał się większy. Kobieta spędzała większość czasu w
domu. Godzinę wyjścia z domu dawało się co prawda określić w miarę precyzyjnie,
ale marszruta i długość przebywania w poszczególnych sklepach były nie do
przewidzenia, co powodowało konieczność realizowania większej ilości zamówień.
Jednak już po dwóch dniach, tropiciel mógł zaprzestać obserwacji z daleka,
wiedząc wystarczająco dużo, by wejść w zwarcie z obiektem zainteresowania.
- Execuse me
Miss! – zawołał średniego wzrostu blondyn, ubrany w biały fartuch z naszytym na
kieszeni emblematem niedalekiej pizzerii, przebiegając przez wąską ulicę.
Zostawił otwarty
samochód z włączonym silnikiem i podbiegł zdyszany do kobiety, odzianej długą
czarną suknię, zakrywającą ją od szyi po stopy, oraz jedwabną,
granatowo-fioleto-czarną chustę na głowie, o kolorze skóry przypominającym
barwę herbaty masala czaj.
- Execuse me
Miss, szukam domu państwa Lari. Jestem tu nowy, nie orientuję się jeszcze w
adresach, a ktoś wyciągnął nawigację z samochodu i zapomniał włożyć z powrotem.
- Lari? Kogo
konkretnie pan szuka? – zdziwiła się kobieta
- Imienia nie
podali, tylko last name: Lari, L, A, R, I. – tłumaczył nieznajomy.
- Ja jestem
Lari, ale żadnej pizzy nie zamawialiśmy. Może córki albo syn, ale oni nie wrócą
do domu przed piątą po południu, więc po co by mieli zamawiać?
Mężczyzna w
bieli przyjrzał się uważnie rozmówczyni: niewysoka, skóra twarzy bez skazy,
gładka, zwłaszcza jak na jej wiek około trzydziestu pięciu do czterdziestu lat,
nie więcej, spojówki ciemno brązowe, rzęsy i brwi poczernione jakimś
kosmetykiem, powieki powleczone granatowym pudrem, policzki pełne, nos nijaki,
pulchne wargi, przodozgryz. Spodziewał się spotkać chudzielca, nieznajoma, o
której wiedział więcej niż o jakiejkolwiek innej mieszkance
dziewięciomilionowej metropolii, zdała się być raczej korpulentna, ale o
rzeczywistej tuszy nie mógł jeszcze wydać sprawiedliwego sądu. Za dużo miała na
sobie warstw luźnych ubrań.
- Może mąż zamówił?
– blondyn podsunął odpowiedź, wiedząc, że mąż pani Lari, organicznie brzydzący
się krewetkami, nigdy w życiu nie zamówiłby pizzy z owocami morza, a już na
pewno nie wtedy, kiedy zanurzał swój długi (niekiedy) pędzel w głębokim
kałamarzu swojej letniej pracownicy, najwyższej dwudziestolatki jaką
kiedykolwiek zatrudnił.
- Nie, mąż na pewno
nie. – odpowiedziała właścicielka malowanych powiek, próbując ukryć przed
nieznajomym wyraz rezygnacji i obojętności wobec męża i jego pizzy.
- A pani nie
odbierze pizzy? Na koszt firmy. Proszę. – pizzaboy, ze śmiesznym akcentem,
rezolutnie zachęcił kobietę do przyjęcia gratisu.
- Pan jest taki
miły! – śniadoskóra pochwaliła zachowanie młodego gastarbajtera, który zapewne
niezdarnie pomylił zamówienia i próbował z twarzą wybrnąć z niezręcznej
sytuacji, dyskwalifikującej go jako profesjonalnego dostarczyciela pizzy.
Wyciągnęła z
torebki portfel.
- O no, no,
please! – zawołał Słowianin.
- Pani nic nie
płaci. To przecież moja wina.
- Come on! You’re so nice and so
beautiful! Take it, boy! Please! Please, take it for me. –
nieoczekiwanie, Brytyjka o pakistańskich korzeniach, wyprostowała rękę,
trzymając w garści banknot dwudziestofuntowy nalegając, by chłopak przyjął solidny
napiwek.
„Nice?
Beautiful? Co ona bredzi? Miły i piękny? Kobieto! I na co mi te twoje twenty
quid? Oj, jakbyś ty wiedziała, że ja stówkę musiałem wybulić” – pomyślał Michał
skonfundowany. W swoich planach i obliczeniach jednak nie uwzględnił wszystkich
zmiennych, danych i niewiadomych. Nie pomyślał, na przykład, że żona Ramina
mogła być miła sama z siebie, a nie dopiero w wyniku jego przebiegłych
zabiegów.
- I’m such an
idiot! – pomyślał na głos ten, który nie o wszystkim pomyślał.
- Why? – Starsza
od niego kobieta nie mogła nie spytać o przyczynę nagłej samokrytyki.
Why? Dlaczego
debil? Dlatego, że jak błyskawica przeleciała przez jego głowę
myśl, paląca wszystkie neurony napotkane po drodze, że Justyna wobec Arka też
była miła od samego początku. On się wysilał, kombinował. Jemu, to jest Arkowi,
wydawało się, że tym kombinowaniem, wygłupami, kręceniem sprawi, że Justyna
stanie się dla niego miła. Michał też był o tym przekonany, że to Arek zawrócił
jego lasce w głowie, że zdobył ją tym kombinowaniem, a Justyna tylko się ugięła
pod naporem jego starań, słaba płeć, nie oparła się złemu podstępowi. Tymczasem
Justyna była miła i już. To ona robiła maślane oczka, to ona
zadawała durne pytanka tylko po to, by podtrzymać rozmowę, to jej słodki głosik
mówił: „zgodzę się”, „dam ci, co zechcesz”, „zechciej, spróbuj, weź”. Tak samo
Edzia, Kinia i Halinka. Czy Ramin ruszył choć palcem, żeby je zdobyć? Gapił się
na tyłki, w dekolt, i co? Czy któryś się nie gapił? Nawet Amin prawiczek
zapuszczał żurawia pod kieckę jałówki, kiedy się wypięła w miniówie. I co? Dostał
który coś więcej poza spojrzeniem z góry i salwą śmiechu po komentarzu „Ten
przykurcz może mi co najwyżej pisunię polizać!”? Nie, nie dostał. A stary Ramin
wszystkie trzy zaliczył, zalicza i jeszcze pozalicza dopóki nie odjadą.
Dlaczego? Bo one tego chciały.
Tyle myśli naraz
w jednej małej głowie, a kobieta czeka. Chce wiedzieć: why idiot? Michał nie
miał siły ani ochoty, drążyć to pytanie.
- Dziewczyna
mnie rzuciła. – odpowiedział prosto z mostu.
Matka Amina
wzruszyła ramionami. Uśmiechnęła się serdecznie, westchnęła, pogładziła
nieszczęsnego chłopca po policzku i przyznała z rozbrajającą szczerością, po
angielsku:
- Ale ja nie
rozumiem, powtórz, proszę, in English.
Powtórzył,
przeprosił za zamieszanie, biegiem wrócił do samochodu. Dwie dychy zostały w
dłoni hojnej, serdecznej żony biznesmena branży restauracyjnej.
Dwa dni później,
samochód z pizzą zaparkował bezpośrednio przed furtką domu państwa Lari. Biały
fartuch zadzwonił do domofonu, zapowiadając dostarczenie zamówienia. Znowu
pomyłka, błaganie o wybaczenie, „I am such an idiot!”.
Po tym wyznaniu,
pani domu nie mogła nic innego, jak otworzyć drzwi i zaprosić skołowanego
pizzaboya na herbatę.
- Dziewczynę
straciłeś? – spytała.
- Dlaczego? Czy
coś jej zrobiłeś? Za dużo chciałeś na raz? Cierpliwości nie starczyło? – miała
wiele pytań i tylko jedną odpowiedź: wzruszenie ramion i słowa:
- I don’t know,
Madam.
Po piątym,
dziesiątym, a może dwudziestym „Madam” pani Lari, nie taka znowu stara, by się
do niej zwracać per „madam”, brzmiącym w jej uszach zbyt formalnie, nie
wytrzymała. Wstała z krzesła, podeszła do gościa i pogładziwszy go po barkach i
torsie, pocałowała go w usta.
- I am not
madam, idiot! – podała przyczynę pierwszego pocałunku oraz tego, który nastąpił
po nim, czasem trwania przypominającego bardziej kopulację ślimaka winniczka ze
ślimaczycą winniczką niż standardowe styknięcie się wargami.
Tego dnia, Michał
nie obejrzał jeszcze całego ciała żonci pryncypała, nie mógł więc sobie jeszcze
wyrobić twardej opinii na temat tego, czy kobieta była raczej gruba, czy raczej
chuda. Pytanie to straciło jednak dla niego znaczenie. Dowiedział się bowiem
czegoś znacznie ważniejszego. Mianowicie, że ona jest miękka tam, gdzie się
schodzą uda, a on jest tam twardy, i że kiedy jego katolicka
twardość wypełnia jej islamską miękkość, to obojgu im jest dobrze. Tylko
krzesło narzeka, skrzypiąc wniebogłosy, a po jakimś czasie, nie wytrzymując
galopu pary jeźdźców, łamie nogi. Nic to. Na gołej podłodze też się można
kochać.
Od tamtej pory,
pizza przyjechała do pani Lari jeszcze dwa razy. Potem kamuflaż nie
był już potrzebny. Gdyby niezależny arbiter policzył orgazmy, jakich przed
rozpoczęciem roku akademickiego na polskich uczelniach, doznała żona pana
Ramina i porównał tę liczbę z ilością orgazmów, sprezentowanych w tym samym
czasie przez Ramina trzem młodym gastarbajterkom, zatrudnionym w jego
restauracji, musiałby zapewne ogłosić remis w tej rozgrywce. Michał dopiął więc
swego. Poruchał, i to niemało i przyprawił rogi zbereźnikowi, z jakimi
staruszek raczej nie przelezie do muzułmańskiego raju.
Można by mu
też doliczyć punkcik za zorganizowanie inicjacji Aminka, mimo że
przysługę tę Michał wyświadczył przyjacielowi właściwie poza konkursem,
wyłącznie z czystego porywu serca. Według wszelkiego prawdopodobieństwa,
przekonałby, siłą argumentów, do udzielenia chuchrawemu szesnastolatkowi praktycznej
lekcji seksu, nie tylko śliczną Kingę, ale też obie jej koleżanki, zapalone
wspólniczki w dziele cudzołożenia. Szantażysta postanowił jednak
potraktować dziewczyny łaskawie, uznając, że co za dużo dla nieopierzonego
żółtodzioba, to niezdrowo.
A może wcale nie? Może wcale by ich do niczego nie nakłonił i żadnymi strachami ani groźbami do niczego nie zmusił? Może po prostu, krówka uświadomiła cielaczka, bo chciała, a rola Michała ograniczyła się tylko do funkcji katalizatora, obniżającego barierę reakcji, która mogłaby zajść również bez jego udziału, tylko trochę wolniej, później. Baby, ach te baby! U nich wszystko jest możliwe.
Wakacyjny pobyt w Anglii
wiele Michała nauczył. (Podróże kształcą) Dopiero na saksach, z dala od
domu, w pełni zrozumiał siebie i odkrył swoje życiowe powołanie. Jak przystało
patriotycznemu obieżyświatowi, z plecakiem przepełnionym kolekcją zagranicznych
doświadczeń wraca na ojczyzny łono, by tu, w kraju gdzie się urodził i
wychował, żyć i ofiarnie pełnić swą szlachetną misję. Za godzinę jego samolot
wyląduje na Warsaw Chopin Airport. Szykujcie się, białogłowy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz