Bez winy: młoda sąsiadka (2021)

„No, zgrzeszył. A kto nie ma pokus? Niech się pokaże”, powiedział pewien znany ktoś. Ja pokusy miewam, więc się ukrywam. W odróżnieniu od innych, świętszych ode mnie, miewam też wyrzuty sumienia. Trzymam je jednak na wodzy. Jak dotąd, odpukać, skutecznie. Nie muszę się spowiadać. 

Z sąsiadami raczej nie utrzymuję zażyłych kontaktów. W zasadzie każdy w tej okolicy ceni prywatność własną oraz innych. W przeciwnym razie nie kupowałby działki pod lasem, z dala od kanalizacji i innych miejskich wygód, takich jak dyskont spożywczy i fryzjer za rogiem. Nie jest u nas przyjęte wspólne obchodzenie imienin ani niezapowiedziane wizyty z wódeczką za pazuchą. O rodzicach Magdy, Patryku i Sylwii, wiem w zasadzie tylko tyle, że pracują, jeżdżą białym audi i toyotą z logo producenta lodówek, i że w salonie mają olbrzymi telewizor. Jak jest włączony, widać kolorowe migawki przez okno. Córka w liceum, syn w podstawówce. Raz czy dwa w roku robią wieczornego grilla na trawniku przed garażem. Spokojna, wręcz wzorcowa rodzina. Zdarzyło mi się wprawdzie usłyszeć też krzyki, ale kto się nie kłóci? Niech się pokaże.

Ja pod tym względem na pewno nie jestem ideałem. Może i nie podnoszę głosu na żonę, ale i ze spokojnym mężem nie musi być lekko. W dużej mierze przeze mnie popadła w depresję tak głęboką, że nie ma siły zażądać rozwodu.

Mieszkać razem też jednak już nie umiemy. Dlatego wyprowadziłem się sam do jeszcze niewykończonego domu. To już sześć lat, jak zaraz po ślubie kupiliśmy działkę i zaciągnęliśmy kredyt na budowę. Jak ten czas leci? Żona tymczasem została w mieszkaniu, które jej zapewnili rodzice, i do którego przygarnęła mnie w charakterze narzeczonego. Kto by przypuszczał, że to będzie punkt zwrotny naszego związku? Dopóki dzieliły nas kilometry, kochaliśmy się i cieszyliśmy z każdej wspólnej chwili. W łóżku pękały sprężyny. Jak tylko zamieszkaliśmy razem, zaczęły się problemy: niedopowiedzenia, pretensje i poczucie krzywdy. Zdawało się, że ślub pomoże. I pomógł. Dał wiatru w żagle. Starczyło na kilka tygodni, miodowy miesiąc. Pomógł jak cukier w kroplówce terminalnie choremu, przedłużył agonię związku.


30.4.2020

To był czwartek. Zaczynał się długi weekend. Cała Polska żyła covidem i wyborami. Odbędą się, czy nie odbędą, Duda w drugiej turze pokona Kamysza czy Kidawę, maseczki pomagają czy szkodzą? Zdawało się, że nie ma na świecie ważniejszych pytań... Zająłem się ogrodem.

Zaczynało zmierzchać, a ja miałem jeszcze do przesadzenia dwa krzewy przy ogrodzeniu rozgraniczającym działki moją i sąsiadów. Oni też nie siedzieli w domu. Nie żebym się nimi mocno interesował, czy podglądał przez szparę między sztachetami. Po prostu od czasu do czasu słyszałem strzępy głośnych rozmów. Sąsiad z synem czyścił rowery i samochód, i co tam jeszcze wytoczyli z garażu. Robili swoje porządki i ja po cichu robiłem swoje. Tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi. To miała być moja samotna noc Walpurgi.

Tymczasem z sąsiedniej działki zaczęły dobiegać dźwięki nijak nie przypominające wycia odkurzacza i szorowania kół. Piskliwy głos Sylwii obudziłby umarłego. Czyli Patryk z synem nie byli już sami. Przestałem kopać, żeby zbędnym szumem nie zdradzić swej obecności. Jak by mnie ktoś zastał przy kłótni, byłoby to krępujące, i dla mnie, i pewnie też dla tej osoby. Więc ucichłem, żeby nie robić innym, co dla mnie niemiłe. Usłyszałem oburzenie Patryka: „Ale jak to nie jedziesz?!” To pierwsze zdanie, które dało się w całości zrozumieć. „Wytłumacz tacie!”, powiedziała Sylwia. Najpierw zapadła cisza. „No?!”, ponaglił Patryk, wyraźnie rozzłoszczony. „Ale... Czy ja muszę z wami jechać?!”, odpowiedział głos, którego jeszcze nie znałem. Głos z trudem powstrzymujący się od przerodzenia w lament. Głos dziewczęco dźwięczny. Zacząłem słuchać uważnie. I zapamiętywać.

„Przecież ustaliliśmy, że wszyscy jedziemy na kajaki. A teraz zmieniasz zdanie?”, zagrzmiał Patryk. „To wyście ustalili. Ja niczego nie ustalałam!”, odpowiedziała, jego córka, też nie kryjąc złości. „Kochanie, sama mówiłaś, żeby jechać w pierwszym tygodniu maja”, przypomniała Sylwia. „Ja tak powiedziałam?! Chodziło mi o to, że nie mogę jechać kiedy indziej! Nie do głuszy bez internetu! Jak ja stamtąd bym się miała logować do Teamsa?”, broniła się dziewczyna. „Kochanie, będziemy mieli internet!”, znowu zaoponowała jej mama. „Będziemy mieć taki internet, że wszystko będzie śmigać! Bez limitu!”, zapewnił ojciec. „Przez komórkę, jak w zeszłym roku, bez zasięgu? Nie rozśmieszajcie mnie!” „Madziu, kochanie, jak ty mówisz do taty?” „Nie nazywaj mnie kochaniem!” „Przecież cię kochamy, Madziu. Jedziemy na te kajaki dla ciebie”. „Nie kochacie mnie! Ja nienawidzę tych kajaków! Nie-na-wi-dzę! Jedźcie sobie beze mnie”. „Kochanie!” „Nieee!” Zapadła grobowa cisza. Podejrzewam, że Magda wybuchła płaczem i uciekła do domu, zostawiając zdezorientowanych rodziców samych.

Tego wieczora zobaczyłem, a raczej usłyszałem, głęboką rysę na rodzinnej idylli sąsiadów. Miałem o czym myśleć w noc Walpurgi.

Następnego dnia kilka razy zerkałem przez płot na podwórko i ogród sąsiadów. Nasłuchiwałem, ale panowała idealna cisza. Jakby dom stał pusty. Na podjeździe nie było też samochodów, ale to akurat o niczym nie świadczy. Mogły być zaparkowane w garażu. Po południu, około trzeciej, niegasnąca ciekawość kazała mi sprawdzić, co się dzieje.

Wcisnąłem przycisk domofonu. Cisza. Wcisnąłem jeszcze raz. Odczekałem minutę. Dalej brak reakcji. Wniosek oczywisty: sąsiedzi wyjechali na te kajaki, porządek świata został przywrócony. Zagwizdałem i od niechcenia ruszyłem w kierunku mojego podwórka. Zrobiłem parę powłóczystych kroków, aż zatrzymał mnie okrzyk: „Dzień dobry!”

To Magda wołała z balkonu.

„Dzień dobry!”, odpowiedziałem i szybko wróciłem do bramy. „Dzień dobry! U pana też nie ma prądu?!” „Jest! Chyba jest! Był, jak wychodziłem!” Co jak co, ale rozmowy o prądzie nie planowałem. Widzicie, jak ważna w życiu jest improwizacja i elastyczne podejście do zaplanowanego scenariusza? „Domofon nie działa! Zaczeka pan na mnie?!”

Wybiegła na podwórko, dzwoniąc pękiem kluczy w ręku. Właściwie nigdy wcześniej jej nie widziałem. Tylko głos był mi znajomy. Pierwsze, co zwróciło moją uwagę to jej włosy. Kręcone, wilgotne. Miałem szczęście, że mnie zobaczyła przez okno. Gdybym przyszedł parę minut wcześniej, siedziałaby jeszcze w wannie. W myślach nazwałem ją Pączuszkiem, bo jest niska, szeroka w biuście i biodrach, i ma pulchne policzki. Nie mogłem też nie spojrzeć na jej zielony t-shirt. Wystarczył rzut oka, żeby stwierdzić, że pod spodem nie było stanika. A ma dziewczyna czym oddychać. Co tu dużo mówić, przyjemny widok.

Gdy otwierała furtkę, zapytałem, czy są w domu rodzice. Nie było. „Wyjechali na majówkę. Wrócą po niedzieli”, odpowiedziała Magda, mierząc mnie pytającym spojrzeniem.

Wyjaśniłem w trzech zdaniach cel wizyty. Jakoby potrzebowałem porady odnośnie internetu. Zapytałem, bo Magda na pewno świetnie się orientuje, która sieć telefonii komórkowej ma w naszej wsi najlepszy zasięg. „My jesteśmy w T-mobile, a pan?”, odpowiedziała. „W Orange”. Gdyby sąsiedzi byli w Orange, powiedziałbym, że swoją sim-kartę kupiłem w T-mobile. Tak naprawdę zdążyłem już wypróbować wszystkie sieci i problem z niestabilnym połączeniem był dawno rozwiązany. Chodziło mi tylko o pretekst do rozmowy.

„Przepraszam, że nie wyszłam od razu i musiał pan czekać”, powiedziała Magda, wchodząc mi w słowo. „Nie poznałam pana od razu. Dopiero jak pan odszedł od furtki, zobaczyłam, że to pan”. „Nie szkodzi. Dziękuję, że mi pani otworzyła”, odpowiedziałem. Przypomniałem też sobie, że nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Wypadało czym prędzej nadrobić tę zaległość. „Tak w ogóle, na wszelki wypadek, mam na imię Darek”. Jako starszy pierwszy wyciągnąłem rękę. „Magda”. „Bardzo mi miło”.

Wróciłem do tłumaczenia, na czym polega mój problem z internetem. Że dotychczas do prowadzenia lekcji używałem łącza w budynku szkoły, ale wolę pracować z domu. I że pierwsze próby się nie powiodły, bo komórkowy internet przerywał.

„To pan jest nauczycielem? Jakiego przedmiotu pan uczy?” Jestem żywym przykładem tego, że zawodu się nie wybiera, tylko zawód wybiera swoje ofiary. Uczę angielskiego. Tylko nie w państwowym liceum, do którego chodzi Magda, tylko w szkole prywatnej dla szczególnie uzdolnionych i szczególnie niezdolnych dzieci. „Mnie angielski średnio idzie”, przyznała Magda. „Uczę się, ale nie wchodzi mi do głowy. Za głupia na to jestem”.

Uprzejmie zaproponowała, że jeśli potrzebny mi internet, mogę skorzystać z jej komputera albo przyjść ze swoim tabletem i podłączyć się do ich sieci domowej. Dopóki jej rodzice byli na wakacjach, perspektywa rozgoszczenia się w domu pączkowej nastolatki rysowała się apetycznie, ale oczywiście musiałem podziękować i odmówić. „Do maili i zwykłej pracy to, co mam, mi wystarcza. Chodzi o streaming. No i nie mogę w dni robocze wyjadać pani trafiku. Pani na pewno też korzysta z Teamsa”. Musiała przyznać rację. Tym bardziej, że taki nagły przypływ solidarności sąsiedzkiej z pewnością nie spotkałaby się ze zrozumieniem rodziców.

Za to nic nie stało na przeszkodzie, żeby, skoro już byłem w jej domu, wspólnie sprawdzić bezpieczniki. Najpierw trzeba było zlokalizować skrzynkę rozdzielczą, co zajęło nam trochę czasu. Takie szukanie to bezcenna okazja do luźnej konwersacji. W to mi graj, jak to się mówi. Serdecznie dziękuję zakładowi energetycznemu! Usłyszałem, że e-learning to byle jaka alternatywa wobec stacjonarnych lekcji. Jasne. Zawsze byłem do niego nastawiony sceptycznie. Okazało się, że nie tylko ślęczenie przed ekranem wypalające wirtualne dziury w mózgu i możliwość łatwego wyłączenia uwagi, gdy lekcja robi się nudną, stanowią problem.

Magda zaczęła narzekać na ograniczony dostęp bibliotek. „Jak ktoś mieszka blisko, to może w pół godziny odebrać zamówione książki. A ja muszę jechać autobusem. Jak źle pójdzie, to trzeba czekać godzinę na następny, albo iść osiem kilometrów pieszo. Przed lockdownem można było iść do biblioteki na przerwie, albo przed czy po lekcjach, a teraz się nie da bez złapania trzech nieobecności”. Wyzwolone emocje przyspieszyły i pogłębiły oddech. Biust naparł na cienki materiał. Przy wdechu na powierzchni bawełny zarysował się odcisk sutków. Oczywiście, że wyraziłem współczucie i solidarność. Nie da się inaczej, kiedy w spodniach czuć rosnącą pokusę. Ach, gdybym miał córkę, musiałbym ją jakoś wyczulić na czyhające niebezpieczeństwa. Nauczyć zawczasu, że zapraszanie mężczyzn do garażu pod nieobecność rodziców to ryzykowne przedsięwzięcie. Magdzie złożyłem propozycję skorzystania z moich zbiorów. „A nuż mam na półce coś, co panią interesuje. Proszę się nie wahać. Zapraszam w każdej chwili”.

W końcu się zorientowała, że jej t-shirt przyciąga uwagę. Odruchowo skrzyżowała ręce. Na policzki wystąpił rumieniec. Jednak nie przerwała rozmowy ani poszukiwań skrzynki rozdzielczej.

„Może powinniśmy zadzwonić do pani taty? On na pewno wie, gdzie są bezpieczniki”, spytałem. Nie żebym naprawdę chciał dzwonić do Patryka. Bardziej po to, by jeszcze bardziej uśpić czujność dziewczyny. „Jeszcze nie”, odpowiedziała. I dodała z nadzieją w głosie: „może sami znajdziemy”. „Dobrze, nie będziemy go jeszcze niepokoić”, zgodziłem się bez zająknięcia.

Po chwili ramiona Magdy przestały zasłaniać piersi. Znak, że uśpienie uwagi faktycznie nastąpiło. Pozwoliłem sobie więc skomentować obrazek na t-shircie. „Widzę, że jest pani fanką Minionków”. Odpowiedziała z szerokim uśmiechem na ustach: „Pan też?” Nie wiem, czy było to próbą zaproszenia do flirtu, czy tylko niewinna odpowiedziedź. Ale potwierdziłem, mysląc o jej obydwu pączkowych minionach skrytych pod bluzką.

Skrzynkę rozdzielczą w końcu znaleźliśmy. W pomieszczeniu gospodarczym. Od samego początku należało tam szukać, a nie w garażu. Należałoby, jeśli by naszym celem było ją znaleźć, a nie samo w sobie szukanie. Faktycznie prądu w domu nie było, bo wyskoczył główny bezpiecznik. Pewnie przez jakieś przeciążenie sieci. To całkiem normalna anomalia po nocy Walpurgi. Kto nie wierzy, niech dzwoni pod 991 i tam spyta.

Nie minęła godzina, jak minionowa pokusa wróciła. „Dzień dobry jeszcze raz. Nie przeszkadzam?”, przywitała się Magda. Tym razem u progu mojego domu. W najśmielszym śnie nie liczyłem, że przyjmie zaproszenie, a już na pewno nie, że tak szybko. Miała na sobie te same szorty, co poprzednio. Domowy t-shirt zastąpiła bordową koszula w kratę. Pod spodem już nie zabrakło stanika. Za to rozpięte guziki tak uformowały dekolt, że narzekać na brak podniet wizualnych byłoby bezzasadne. „Cześć! Zapraszam do środka”. „Powiedział pan, że mogę przyjść obejrzeć książki. Nie przeszkadzam teraz?” „Bardzo się cieszę, pani Madziu, że pani przyszła”.

Półka na książki — zabudowa ściany w pokoju biurowym — to pierwszy duży mebel, w jaki zainwestowałem w nowym domu. Gdzieś przecież trzeba składować papiery — ślady coraz to nowych zainteresowań. Nie można wiecznie zagracać domu rodziców i mieszkania narzeczonej. Poza tym to całkiem przydatny mebel. Przychodzi uczeń na korepetycje, albo, co ważniejsze, sponsor ucznia, widzi tłuste woluminy i od razu myśli: „bardzo kompetentny nauczyciel”. Przychodzi kandydat na teścia, widzi książki i od razu myśli: „O, nie, córciu, Nie pozwolę ci wyjść za mąż za tego utracjusza!” Mówię wam, z posiadania domowej biblioteczki płyną same korzyści.

Magda wybrała sobie tylko jedną broszurkę, po angielsku. Na wyrost, jeśli chodzi o jej poziom zaawansowania językowego, ale do przebrnięcia, jak się ma czas, chęć i dobry słownik. Za to przy półce spędziliśmy sam nie wiem jak dużo czasu. Patrykowi i Sylwii należy się medal za wychowanie inteligentnej, mądrej córki. Trochę mi ich żal, że nie doceniają, jaki mają skarb w domu.

„Chyba już pójdę, bo się późno robi”, powiedziała, trzymając w rękach podręcznik psychologii, zafascynowana ogromem i wagą, w dosłownym znaczeniu, zebranej w nim wiedzy. Ja z fascynacji psychologia dawno już się wyleczyłem, ale Magda jest jeszcze młoda. Jej jeszcze taka księga imponuje. „Aha”, odpowiedziałem i w popłochu zabrałem wzrok z półodkrytego biustu.

„Rodzice pewnie będą dzwonić niedługo, zapytać, czy wszystko w porządku u córci”, dodałem, łowiąc oczami jej spojrzenie. „Nie. Już do nich dzwoniłam wcześniej”. „Powiedziałaś o wyłączonym prądzie”. Specjalnie zmieniałem formę, jaką się do niej zwracałem, z „pani” bez imienia, przez „pani Madziu”, do zwykłego mówienia na ty. Taki sobie wymyśliłem trick psychologiczny, żeby zmniejszyć dystans. Wiem z własnego doświadczenia, że nie wystarczy powiedzieć: mów mi po imieniu, żeby bariera wieku przestała istnieć. To musi się odbyć naturalnie. „Nie”, odpowiedziała i spojrzała na mnie kontrolnie. „Chce im pan powiedzieć?” „Jeśli nie chcesz, nie powiem”, odpowiedziałem z uśmiechem. „Lepiej nie”. „Dobrze. To będzie więc nasza tajemnica”.

W tym momencie mogłem już sobie pozwolić na pierwszy dotyk. Pogładziłem ją lekko po ramieniu.

Umieściłem książkę na półce. Jeszcze raz przelotnie zerknąwszy na dekolt, powiedziałem: „Fajnie jest mieć wspólne tajemnice z tak ładną osobą”. Magda zarumieniła się na policzkach i pod szyją, uroczo. Czyli przyjęła do świadomości mój niewerbalny komunikat. Odruchowo skierowała wzrok na miejsce przykuwające moją uwagę. Uśmiechnęła się i, patrząc mi w oczy, powiedziała: „Nie wiem, co powiedzieć”. „Wystarczy twój uśmiech”. Kąciki ust rozsunęły się jeszcze trochę na boki. „Może być?”, spytała. „Coś pięknego! Jesteś idealna”.

Kilka sekund staliśmy nieruchomo, tylko wymieniając spojrzenia. Żadne z nas nie chciało być pierwszym, kto powie, że pora się żegnać. W końcu Magda sięgnęła po książkę, którą dla niej wybraliśmy. Spytała: „Do kiedy mam ją oddać?” Wzruszyłem ramionami. „Zależy, czy ci przypadnie do gustu”. „Moi rodzice mają wrócić we wtorek”, powiedziała, pozornie bez związku z tematem. Sam nie śmiałem zapytać, do kiedy będzie sama, a to była istotna informacja. Magda ani przez chwilę nie zamierzała informować rodziców o nawiązaniu nowej sąsiedzkiej znajomości. Im miała powiedzieć, że cały czas spędziła sama w domu. Bez żadnych wyjść do koleżanek, bez przyjmowania żadnych gości. „W takim razie spotkajmy się jutro”, zaproponowałem po chwili zastanowienia. „Dobrze. O której?” „O piętnastej”. „Dobrze”.

Nie chciałem, żeby wychodziła. Z tyłu głowy od dłuższej chwili majaczył mi pomysł, jak ją zatrzymać. W końcu się odważyłem go zrealizować. „Madziu”, powiedziałem, „jeśli twoi rodzice nie będą do ciebie dzwonić, to może zjesz ze mną kolację? Zaraz coś dla nas przygotuję”. „A będę mogła pomóc?” Można się dziwić, że od razu przyjęła zaproszenie. Ale właściwie co w tym dziwnego?

Patrzyłem na nią, jak się krząta po kuchni i potem jak usiadła obok mnie przy stole. Buzia, nogi, piersi... Smakowity widok, że tylko zjeść, zgryźć i palce lizać. Cisnęło się na zęby: „Dziewczyno, aleś ty nieostrożna! Uważaj! Uciekaj!” Czas płynął. Rozmowa też. A dziewczyna ani myślała uciekać.

Pytała o różne sprawy, tylko nie o żonę. Jakby podświadomie unikała tego tematu. Ja się okazałem mniej taktownym. „Chłopak?! Czy na takim zapupiu można mieć chłopaka?”, odpowiedziała na sugestię, że może pod nieobecność rodziców ktoś ją odwiedzi wieczorem. I zaczęła się żalić: „Jak się ma takich rodziców, to się nie ma chłopaka, ani w ogóle znajomych”; „oni wszystko wiedzą najlepiej, tylko oni są doskonali”; „jakby się dowiedzieli, że z kimś chodzę, to by mnie wyśmiali”, „to bym się nasłuchała, jaki jest zły, a ja niedojrzała”. „Aż tacy są zaborczy?”, spytałem. „Tak. Mówią, że mnie kochają, a tak naprawdę chcą mieć tylko potulną dziewczynkę na pokaz. Mam się uśmiechać i nie myśleć. Tak jest dla nich najlepiej”.

Zagryzłem wargi i ostrożnie położyłem dłonie na jej kolanach. Byłem gotowy cofnąć ręce przy najmniejszej oznace protestu. Nie musiałem. Test zaufania wypadł pozytywnie. „Znałem kiedyś kogoś, kto też miał zaborczych rodziców. Wiem, Madziu, jakie to trudne”, powiedziałem, żeby pokazać, że jestem po jej stronie. Mówiąc o znanej mi kiedyś osobie, miałem na myśli żonę. Ale ten detal postanowiłem taktycznie przemilczeć. „To był chłopak czy dziewczyna?”, spytała Magda, nie zwracając uwagi na moje dłonie. Udając, że ich nie czuje. „Dziewczyna. W twoim wieku”, odpowiedziałem. „I jak sobie z tym poradziła?” „Nie wiem dokładnie”, skłamałem, „ale nie miała przyjaciół, przynajmniej wśród rówieśników, i chyba nadal mieszka z rodzicami. Dawno nic o niej nie słyszałem”. Kilka razy przesunąłem dłonią po udzie Magdy. Nadal bez ostrej reakcji. To znaczy, obyło się bez kopnięcia czy ciosu pięścią w oko. Obojgu nam ciśnienie skoczyło do poziomu w dziesiątej sekundzie sprintu na sto metrów. Z tym że z pełną pewnością mogę mówić tylko za siebie. Żeby nie przesadzić, zabrałem ręce i zmieniłem temat.

Po jakimś czasie stwierdziłem, że pewnie rodzice kupią jej samochód, żeby nie musiała się męczyć z autobusami kursującymi w szczycie raz na godzinę. „Samochód? Najpierw trzeba mieć prawo jazdy. I pełnoletniość”, odpowiedziała z nutą sarkazmu w głosie. „To chyba tylko kwestia czasu. Jeszcze pół roku i będziesz mogła zdawać egzamin”. „A kurs?” Z głosu Magdy ze świstem ulatywała wesołość jak powietrze z dziurawego balonu, przymknęły się powieki. Było jasne, że znów poruszyłem drażliwy temat. „Najpierw kurs, potem egzamin”, powiedziałem, udając, że nie widzę pogorszenia nastroju. „Nie zna ich pan”, wymamrotała Magda. Z jej oczu pociekły łzy. Nie przypuszczałem, że aż tak się rozklei.

Żal mi się zrobiło dziewczyny. Zresztą, co by nie mówić, znaliśmy się raptem chwilę, ale zdążyłem ją polubić. Jak się ma wakat w sercu, polubią się w mgnieniu oka.

Podparłem rękami jej ramiona. Otarłem łzę spod oka. I, jakby czekając na ten konkretny gest, Magda straciła kontrolę nad płaczem. Próbowałem poderwać dziewczynę, a musiałem ją pocieszać. Cóż, życie rzadko daje coś za darmo.

Objąłem ramieniem, przytuliłem, wziąłem w oba ramiona. Głaskałem po głowie, mówiłem, że wszystko się ułoży, szeptałem, że jest wspaniała... nic nie pomogło na szlochy.

Dopiero jak złożyłem długi i mokry pocałunek na usta, Magda przestała płakać. „Ach!”, westchnęła. „Przepraszam pana. Powinnam być silniejsza”. Moje serce tłukło o żebra jak młot pneumatyczny. Miałem świadomość, że od tego, jak rozegram tę sytuację zależy, czy Magda się we mnie zakocha. Albo raczej chciałem, by tak było. „Niczego nie powinnaś”, odpowiedziałem, udając opanowanie, „po prostu bądź sobą”. „Czy pan mnie pocałował?”, spytała, niepewnie cedząc słowa. Przy tym kąciki ust lekko drgnęły w stronę uśmiechu. „Tak. I nie zamierzam przepraszać”. Zamknęła oczy, na chwilę. I powiedziała cicho: „Dziękuję”.

Zaraz zerwała się na równe nogi. „Ale się zasiedziałam!” Już miała pobiec do wyjścia, ale w ostatniej chwili zatrzymałem ją ramieniem. „Nie puszczę cię samej do domu. Jeszcze nie teraz”. „A kiedy?” „Później. Jak będę pewien, że wszystko jest w porządku”. Postawiłem ją przed wyborem: albo zostanie ze mną jeszcze godzinę i potem ją odprowadzę, albo pójdziemy do niej i tam jej pomogę odzyskać spokój. Wybrała pierwszy wariant.

„Tylko czy mogę skorzystać z łazienki?”, spytała. Musiała się odświeżyć po płaczu.

„To co teraz będziemy robić”, spytała wróciwszy do kuchni. Z wilgotną grzywką i śladami wody na koszuli wyglądała jeszcze bardziej oszałamiająco. „To zależy, czy mi zaufasz”, odpowiedziałem. Chyba na tyle przerywanym głosem, że nie udało mi się ukryć lęku. „Zaufam”, powiedziała Magda. Lekkomyślnie. Bardziej lekkomyślnie się nie da.

Podała mi rękę. Zaprowadziłem ją do pokoju, usiadłem na kanapie i poprosiłem gestem, żeby zajęła miejsce na moich kolanach. Przytuliłem.

Wytrwaliśmy w milczeniu pół godziny, a może godzinę. Długo. Aż nasze usta się spotkały. Całowaliśmy się drugą godzinę, a może i dłużej. Delikatnie. Nie zamieniając ani słowa.

Czułem się tak jak kiedyś z obecną prawie byłą żoną, kiedy to po roku starań postanowiła wynagrodzić moją wytrwałość. Targała mną wtedy dziwna mieszanka emocji. Z jednej strony lubiłem dziewczynę i wysoko ceniłem jako człowieka, wyjątkową, jak sądziłem, osobowość, a z drugiej strony widziałem w niej obiekt wyłącznie i absolutnie seksualny. Chciałem nią zrobić sobie dobrze.

Sięgnąłem rękę do krocza Magdy. Zacząłem uciskać przez szorty. Wzdychnęła raz, drugi, dziesiąty. Później na nic nie zdały się protesty. Odprowadziłem, jak się uspokoiła. Pogłaskałem do snu.

Na początku wakacji targnęła się na swoje życie. Nie chciała jechać kamperem do Grecji. Rodzice są zdruzgotani. Nie rozumieją. A ja im mówię, po cichu do płota: Kto jest bez winy? Niech się pokaże.


1.5.2020

Pół dnia biłem się z myślami: iść, czy nie iść do Magdy. Nie pójdę: będzie znaczyło, że mnie nie obchodzi. Pójdę: poczuje, że ją osaczam. Od drzwi do drzwi w linii prostej dwadzieścia metrów, niby nic, a dylemat nie do rozwiązania.

Dzwoniła żona. Chciała, żebym przyjechał na obiad do teściów. Po co! Powiedziałem, że mam dużo pracy. Miałem, ale nie byłem w stanie za nic się zabrać. Mózg bez przerwy odtwarzał z pamięci jęki mojej młodej sąsiadki i jedno jedyne zdanie: „Nie możemy tego zrobić!” Znowu i znowu od początku. Wyrzut sumienia?

Podszedłem do furtki. Przyłożyłem palec do klawisza domofonu. Coś, pewnie lęk, zatrzymało mnie w ostatniej chwili. Nie nacisnąłem. Wróciłem do domu. Myśli, myśli, myśli, natrętne myśli... Nasłuchiwanie: jadą już po mnie na sygnale, zakują w kajdanki? Skosiłem trawę.

O trzeciej po południu, równo co do minuty, zza bramy pomachała mi Magda. Owszem, byliśmy umówieni na piętnastą, ale zupełnie nie brałem tego pod uwagę. Po tym, co zaszło wieczorem, wcześniejsze umowy raczej nie powinny obowiązywać. A jednak.

Leginsy, spódniczka, koszula, apaszka. Buzia, biust, pupa. Niepewna mina.

„Mogę wejść?” „Jasne, bardzo się cieszę, że przyszłaś!” „Chyba w nie najlepszym momencie”. „W idealnym, Madziu. Ależ ty jesteś piękna!” „Możemy porozmawiać?” Gruszka w gardle.

„Dużo myślałam o wczoraj”. „Ja też dużo myślałem. I co wymyśliłaś?” Wzruszenie ramionami. „Zapomniałam przynieść pana książki”. „Możesz przynieść jutro”. Pytające spojrzenie. „Rozmawiałaś już dziś z rodzicami, pani Madziu?” „Tak. Dzwonili rano”. „Więc mamy czas? Tyle, ile chcemy?” Ostrożnie ująłem jej dłoń. „Tak, panie Dariuszu”. „Usiądziemy w kuchni czy na tapczanie?” Dudnienie w skroni. „A gdzie pan woli?”

Zaprowadziłem ją za rękę do pokoju. Usiadłem pierwszy, wskazując jej miejsce na moich kolanach. Nie skorzystała jednak z tego zaproszenia. „Panie Dariuszu?” „Słucham, pani Madziu?” „Naprawdę możemy się tak spotykać, że nikt nie będzie wiedział, nawet moi rodzice?” „Naprawdę”. Pociągnąłem ją za nadgarstki. Zajęła wskazane miejsce. „Jest tylko jeden warunek, Madziu”. „Jaki?” „Musimy się pocałować... Co najmniej raz na każdym spotkaniu”. „Dzisiaj też?” „Dzisiaj też. Najlepiej teraz”. „Ale to będzie tylko pocałunek, dobrze?” „Dobrze. Ty o tym zdecydujesz”. „Tylko raz?” „Tyle, ile zechcesz”. Rozchyliła wargi i z całej siły przylgnęła do moich. Złapałem za pierś. „Miało być tylko całowanie”, powiedziała, przerwawszy pocałunek. „Dokładnie tak, tylko jeden buziak”, potwierdziłem, nie przestając badać puszystości biustu. „Obiecałeś”, powiedziała półszeptem Magda, zamknąwszy oczy.

„Wczoraj mnie zgwałciłeś”, powiedziała cicho, po mojej próbie położenia jej na plecy. „Nie żałuję i nie zamierzam przepraszać”, odpowiedziałem hardo, biorąc pod uwagę wagę zarzutu . „Nie musisz”, zaśmiała się, „ale musimy o tym porozmawiać”. „Dobrze. Przytulimy się i porozmawiamy”, zgodziłem się, z trudem powstrzymując prawą rękę przed atakiem na gorące krocze dziewczyny.

Powiedziała, że nie chce, bym myślał, że jest puszczalska i łatwa. „Nie mam żadnego doświadczenia”, wyznała, szukając usprawiedliwienia swojej nieostrożności i nieporadności. Jakby mężczyzna, któremu się oddała i nie wykluczała, że odda się w przyszłości, mógł mieć jakieś pretensje. „Jak często musimy to robić?” Zaskoczyła mnie tym pytaniem.

Na szczęście nie była pierwszą kobietą, która mi je zadała. Obecnej żonie odpowiedziałem tak, że musieliśmy jeszcze trzy miesiące wałkować temat, żeby mogło dojść do pierwszego pełnego współżycia. Ale to było dawno. Od tamtej pory zdążyłem się nauczyć, że nic tak nie odstręcza kobiety, jak niezdecydowanie mężczyzny. Wygórowane żądania też mogą wystraszyć.

„Minimum raz na miesiąc”, odpowiedziałem stanowczo. „Oczywiście tylko wtedy, kiedy ty masz ochotę”. „Aha”, wtuliła się w moje ramię, pomyślała dłuższą chwilę i w końcu podzieliła się swoją największą troską. „Będziemy się zabezpieczać?” „Będziemy”, obiecałem bez wahania, i bez zamiaru dotrzymania danego słowa. Ciąża to nie choroba, jak mówią święci celibatariusze. Nie godzi się nie dawać szansy życiu. Przeprosiłem Magdę, niezbyt szczerze ale przekonywująco, że nie miałem w planach stosunków seksualnych, nie tylko z Magdą, ale w ogóle, dlatego nie posiadam zapasu prezerwatyw. „A ty, Madziu, jak często chcesz się ze mną kochać?”, odwróciłem pytanie. „Nie wiem. Ale chcę, bo to dla ciebie ważne”, odpowiedziała z uroczą egzaltacją. 

Tym samym porozumienie ramowe zostało zawarte. Pozostała nam jeszcze próbna implementacja, czyli tu i teraz. A wiadomo, że diabeł lubi się czepiać szczegółów.

Magda zgodziła się położyć na plecy. Ale jak tylko sięgnąłem ręką do ciepłego zakątka, wyraziła sprzeciw. „Pocałujmy się jeszcze raz”, poprosiłem. „Dobrze, ale będziemy się tylko całować”. Spróbowałem zdjąć apaszkę. Powstrzymała mnie ręką. Długo trwało namawianie, żebyśmy zrobili coś więcej niż całowanie w usta. Wyjątkowo zmysłowe, to trzeba przyznać. W końcu jednak udało mi się przechylić szalę negocjacji na dobrą stronę. Języczkiem u wagi okazały się palce mojej prawej dłoni. Magda, usłyszawszy po raz tysięczny zapewnienie, że jej do niczego nie zmuszę, przystała na zdjęcie legginsów i majtek.

Dotrzymałem słowa. Do spełnienia wystarczył nam petting. W nagrodę Magda zdjęła resztę ubrań. Położyła się tak, że jej pierś spoczęła na moim torsie, udem objęła mnie mnie w pasie. Przykryci kocem oddaliśmy się błogiemu lenistwu.

„Dobrze mi z tobą”, powtórzyła kilka razy. „Zostaniesz na noc?” „Chyba nie”. „Śpij, Madziu, zostań do rana”. „Nie mogę”. „Zostań”. „Innym razem”.


2.5.2020

Trzeciego dnia... Trzy to szczególna liczba. Trzy dni trwało kiedyś wiejskie wesele; trzy dni rozwija się przeziębienie, trzy dni trwa i trzy dni mija; Jezus trzy dni leżał w grobie; Mojżesz spędził trzy dni na górze Synaj. Wyliczać można długo i oczekiwać, że trzeciego dnia stanie się coś szczególnego, z nieba posypią się grzmoty z błyskawicami, albo że wygrasz na loterii.

Tak więc trzeciego dnia zrobiłem to, czego nie zrobiłem drugiego. Poszedłem do Magdy. Rano. Zaopatrzony w paczkę prezerwatyw, na zasadzie, że nie zaszkodzi mieć.

Na śniadanie były kanapki z bagietki z łososiem i oliwkami, espresso i sok pomarańczowy. Na deser buziaki, łaskotki i zabawa w berka.

„Dasz się zaprosić na wycieczkę, dzisiaj albo jutro?”, zapytałem z głupia frant po kilku gonitwach. Bez żadnego planu. „Byle nie na kajaki”, odpowiedziała, śmiejąc się i kładąc ręce na moich ramionach. „Co za szaleniec by gnał na kajaki w maju?”, zareagowałem, udając, że nie wiem. Jednocześnie zacząłem masować Magdę po pupie. „Moi rodzice”, powiedziała, przywierając do mnie całym ciałem. „A gdzie chcesz mnie zabrać?”, spytała i pocałowała łapczywie, nie czekając na odpowiedź. Jej język w mojej buzi zaczął wywijać ósemki. Masując pośladki, wsunąłem palec między uda, potarłem łono. Pisnęła na cały głos. „Wywiozę cię do lasu i zgwałcę wielokrotnie”, odpowiedziałem, „ale najpierw pozwiedzamy okolice. Co powiesz na skansen?” Muzea, kina, kluby, wszystko pozamykane. Nie ma gdzie zabrać dziewczyny. Ale stare chaty pod gołym niebem można oglądać niezależnie od lockdownów, więc czemu nie? Kto jeszcze zaprosi ją na randkę w takie miejsce? Nie trzeba się bać być oryginalnym. „Daleko trzeba jechać?” „Odpal internet, to ci pokażę”, przy okazji wprosiłem się do jej pokoju. Poszliśmy na górną kondygnację.

Magda też ma półkę z książkami. Do tego trochę zdjęć na ścianie i suwenirów z różnych wojaży. Gdyby pytać tylko o co drugi, czy nawet o co dziesiąty detal, rozmowa ciągnęłaby się latami. Tyle czasu nikt nie ma. Trzeba się więc ograniczać. Z pierwszej wizyty w jej pokoju wyniosłem tyle, że dowiedziałem się o dziecięcej, nieaktualnej już pasji do fantasy — Harry Potter i podobne serie powieści — i zobaczyłem, na zdjęciu klasowym, chłopaka, który, cytuję, dobierał się do niej na zielonej szkole.

Pytanie o szczegóły, na czym miało polegać to dobieranie, zostawiłem na inna okazję. Tym razem powiedziałem, że teraz moja kolej. Punktualnie o dwunastej dwanaście — godzina tak samo wyjątkowa i godna zapamiętania jak każda inna — przełożyłem t-shirt Magdy przez jej głowę. „Nie powinnam być taka łatwa. W ogóle co ty sobie o mnie myślisz?”, powiedziała Magda, patrząc, jak całuję jej pępek. Przekornie, ale też z wyraźną dozą szczerości. „Pragnę cię”, odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Ale nie naciskałem na szybkie skonsumowanie głównie mojego podniecenia. Być może niesłusznie. Zresztą, jak tylko się położyliśmy, żeby się spokojnie poprzytulać w ramach południowej sjesty, zadzwonili rodzice Magdy. I nastrój miłosny definitywnie prysnął.

Po południu Magda przyszła do mnie. Na wycieczkę do skansenu, było nie było godzinę jazdy w jedną stronę, zdecydowaliśmy się wybrać rano. „Pooglądamy coś razem?”, spytała z nutką zalotnej nieokreśloności w głosie. Nie dorobiłem się jeszcze telewizora ani Netflixa, ale internet na szczęście działa. Podczas gdy wybierałem film na laptopie, stanęła za mną i niepostrzeżenie rozebrała się do bielizny, zwinnie jak jaszczurka zniknęła pod kocem.

W połowie filmu zadała pytanie o moją żonę. Potwierdziłem, że istnieje i wyjaśniłem, że małżeństwo od dawna przechodzi fazę agonii. Magda przyjęła to z zadziwiającym spokojem. Ale dlaczego by miała reagować inaczej? I bez moich wyjaśnień wiedziała wystarczająco dużo. Plotki, słuchy, przypadkowe obserwacje: takie są uroki życia w małym mieście.

Gdy film dobiegł końca, Magda zsunęła majtki. Zabrałem się za pieszczoty.

Za chwilę miałem się przekonać, że prawa przyrody działają niezawodnie. Zwłaszcza te najbardziej perfidne. Nie wierzysz? Jeśli coś złego może się zdarzyć, konstatuje E. A. Murphy, zdarzy się w najmniej korzystnym momencie. Okno pokoju przez ułamek sekundy rozświetliła łuna świateł samochodu. Zza bramy dobiegł dźwięk pracującego silnika i szurgot kół. Silnik zgasł, drzwi trzasnęły. Ktoś zadzwonił do drzwi. Tym kimś była moja żona. I spróbuj teraz powiedzieć, że Murphy nie ma racji. Próbuj, śmiało!

W mediach burza o wybory, respiratory i maseczki. A u mnie trzeci dzień: nie pierwszy raz zagrał mi na nosie.


10.6.2020

Po kilku dniach deszczowej pogody, na niebo znów wyszło słońce. Tylko czekać na wysyp komarów. Mnie jednak użądliło coś innego.

Rano przed moim ogrodzeniem przeszła para. Młody mężczyzna i młoda kobieta. Magda! Szli drogą w stronę lasu. Rozmawiali. Magda pokazywała koledze okolicę. Wrócili po pół godzinie. Wybiegłem do bramy, żeby sprawdzić, czy wejdą na sąsiedzką posesję, czy pójdą dalej na przystanek autobusowy. Magda zaprosiła gościa do domu.

Następnego dnia wypadało Boże Ciało. Miałem oko na dom sąsiadów, ale żadnych odwiedzin nie zauważyłem. Za to dwa dni później, w piątek, zobaczyłem młodego mężczyznę ponownie. Akurat wyjeżdżałem do miasta, jak Magda wyszła z nim na przystanek.

Bez trudu połączyłem fakty. Moja młoda sąsiadka miała chłopaka. Odwiedzał ją pod nieobecność rodziców. Zapewne razem uczestniczyli w e-lekcjach. Niewykluczone, że z wyłączonymi kamerkami. Młodszy brat nie wychodził ze swojego pokoju, dostawszy instrukcję żeby nie przeszkadzać w zdalnej nauce. Sam też siedział przed laptopem.

Ogarnęła mnie złość, serce zalała żółć zazdrości. Musiałem zbadać sprawę. Natychmiast.

Zawróciłem na rondzie przed miastem. Gdy wjeżdżałem do wsi, autobus akurat ruszał z przystanku. Magda do niego nie wsiadła. Zatrzymałem samochód. Zaprosiłem sąsiadkę na miejsce pasażera. Pojechaliśmy na parking pod cmentarzem. Spokojne miejsce. Ani jednej żywej duszy.

„On wie o nas?”, spytałem. „Nie”. „Co was łączy, Madziu?” „To mój”, zawiesiła głos na chwilę, „kolega z klasy”. „Jak długo już z nim jesteś?” Uśmiechnęła się przewrotnie. „To tylko kolega”. „Ale rodzicom się podoba, że do ciebie przychodzi”. „Tak sobie. Nic głupiego jeszcze nie wymyślili. Nie mieli czasu. Ale wymyślą. O to się nie martw”. „Kochasz go?” Długa pauza. Poziom napięcia jak w kulminacyjnej scenie hollywoodzkiego horroru. Wreszcie cicha odpowiedź niepewnym półszeptem: „Nie”. „Ale jemu na tobie zależy, wiesz o tym?” „Tak. Niestety”.

Posiedzieliśmy parę minut w milczeniu. Aż Magda odezwała się pierwsza: „Pojedziemy z powrotem? Powiedziałam młodemu, że wychodzę tylko na pięć minut. Zaraz wrócą rodzice. Nie chcę ich jeszcze bardziej prowokować”. Ruszyłem. Po drodze zadałem jeszcze jedno, ostatnie pytanie: „Niedługo wakacje. Chętnie pożyczę ci jakąś książkę. Przyjdziesz do mnie? ” „A twoja żona?” „Na razie bez zmian. Piszę pozew”, powiedziałem pół prawdy. „Przyjdę”.


26.6.2020

Pojechałem po nią do miasta. Odebrała świadectwo o dziesiątej piętnaście, a o dziesiątej dwadzieścia pięć była już ze mną w samochodzie. Umówiliśmy się tak dwa dni wcześniej, kiedy wpadła do mnie na chwilę, odprowadziwszy zakochanego kolegę do autobusu. Zakochanego bardzo nieszczęśliwie. Materialny dowód tego nieszczęścia miałem zobaczyć już za kilka minut.

Nigdy wcześniej się nie zdarzyło, żebyśmy rozmawiali z Magdą, kiedy jej brat był w domu. Za duże byłoby ryzyko, że dzieciak zauważy przez okno i wygada rodzicom. Naruszenie żelaznych zasad konspiracji powinno włączyć sygnał ostrzegawczy. Tym bardziej, że Magda nie sprawiała wrażenia spokojnej. Wyraźnie coś ją niepokoiło. Mimo to nie zapytałem od razu, co się dzieje. Za się ucieszyłem zapowiedzią randki. Umowy o comiesięcznym seksie nikt przecież nie odwoływał. A koniec miesiąca był już tuż tuż.

„Ile mamy czasu?”, zapytałem w czasie jazdy. „Mało. Do piętnastej trzydzieści”. „Pokochamy się dzisiaj?” „Możemy. Ale najpierw muszę ci coś pokazać”.

To była kartka papieru A4 w kratkę, zapisana gęsto z obu stron. Elaborat prezentujący wyniki śledztwa myślowego poczynionego przez sfrustrowanego zalotnika. Analiza psychologiczna nastoletniej Magdy i jej sekretnego kochanka w podeszłym wieku. Stek insynuacji wyssanych z rozżalonego, rozzłoszczonego i zrezygnowanego młodzieńczego palca, łudząco podobnych do prawdy. Tabliczka o treści „Tłumacz języka angielskiego”, angielska książka na biurku Magdy, niespokojne zerkanie na mój dom, urywki wypowiedzi pozornie niezwiązane ze sobą... Młody umysł tylko połączył fakty i zrozumiał, dlaczego dziewczyna się miota i dlaczego go nie chce. Nie napisał tylko, że ze mną straciła dziewictwo.

„Odpowiedziałaś mu?”, zapytałem. Magda pokręciła głową. „Jeszcze nie. Patrz...”, wskazała na środkowy akapit drugiej strony, „grozi, że się zabije, jeżeli go nie wybiorę”. „Emocjonalny szantaż”, skonstatowałem, „typowy dla młodocianych frustratów”. „Myślisz, że może naprawdę to zrobić?” „Nie znam go, więc nie mogę wykluczyć. Ale to mało prawdopodobne. Chce cię zmusić do seksu. Masz się czuć winna i masz mu wynagrodzić cierpienie. Seksem. Tylko on sam tego jeszcze nie wie, dlatego się tak wygłupia”. „Co mam zrobić? Daruś, poradź mi!” „Nie reaguj na szantaż. Nie kontaktuj się z nim, dopóki nie przeprosi”. „Łatwo powiedzieć. A jak on nas wyda moim rodzicom, opowie wszystkim w szkole, jak tobie zniszczy życie przeze mnie?” „Madziu, nie mamy wpływu na jego szaleństwo. Ale może on nie jest szalony. Przemyśli jeszcze raz i się pogodzi. Poczekajmy cierpliwie”. „Dał mi czas do poniedziałku. W niedzielę rodzice chcą jechać kamperem do Grecji, na dwa tygodnie. Dareczku, ja to muszę rozwiązać do jutra! Potem będzie za późno”.

Jeszcze nie rozumiałem paniki, o ile panikę można zrozumieć. Jeszcze nie czułem morderczych emocji.

„Madziu!”, chwyciłem ją za obie ręce, „wymyślę coś, a teraz chodźmy już się kochać”. Pocałowałem ją w usta.

Magda, nie patrząc na groźny list chłopaka, a może raczej dodatkowo nim zainspirowana, miała plan. Postanowiła dać mi taki seks, jakiego nie dała żadna inna kobieta. Żebym pamiętał do końca życia.

„Dareczku, powiedz, czy żona zaspokaja cię oralnie?” „Nie, Madziu”. „Ja mogę”. „Madziu, nie musisz”. „Ale chcę. Chcę tego spróbować, z tobą”. Leżąc obok mnie, przekierowała pocałunki z policzka i torsu na brzuch i podbrzusze. Objęła mnie ustami. Zacisnęła wargi.

Gdy się zmęczyła; a zmęczenie nastąpiło szybko, bo mięśnie nietrenowane, buzia nieprzywykła do takich zadań; sięgnąłem dłonią do jej łona. Magda była sucha. Ja jednak rozgrzany do czerwoności. Rozsunąłem fałdki palcami i wszedłem w nią z impetem maszyny parowej. Nie zważając na tarcie, bez lubrykantu i żelu stymulującego doznania na lateksowej otoczce z mikrowypustkami. Brałem ją jak dzikus, i już. Ślady biologiczne zostawiłem głęboko. W miejscu wyznaczonym edyktem ewolucji i siłą tradycji. A Magda krzyczała.

O zmierzchu, a że był koniec czerwca, więc pewnie około dwudziestej pierwszej, przed domem sąsiadów zatrzymał się ambulans. Kierowca wyłączył sygnał. Ekipa ratownicza wbiegła do budynku.

Magda leżała nieprzytomna w łazience. Wcześniej zażyła coś nieprzeznaczonego do spożycia przez ludzi. Co to za preparat, mogę się tylko domyślać. Na podstawie treści elaboratu nieszczęśliwie zakochanego nieznajomego licealisty. Kto jest bez winy, niech się pokaże.

Magda zostawiła list. Adresat przeczytał, że nie chciała jechać z nim na wakacje.

***



 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz