kadr z filmu "Potop", reż. Jerzy Hofmann |
"Zdumiona i wylękła czeladź stała jakby w
obłąkaniu, poglądając wytrzeszczonymi oczyma na tę zabawę, która do napadu
tatarskiego była podobna. Psy poczęły wyć i szczekać. Cały dom zerwał się na
nogi. Na podwórzu zebrały się kupki ludzi. Dziewki dworskie biegły pod okna i
płaszcząc nosy przyciśnięte do szyb spoglądały, co się dzieje we środku.Dojrzał
je na koniec pan Zend; świsnął tak przeraźliwie, że aż w uszach wszystkim
zadzwoniło, i krzyknął:
- Mości
panowie! Sikorki pad oknami! Sikoreczki!
- Sikorki!
Sikorki !
- Dalej
w pląsy! - wrzeszczały
niesforne głosy.
Pijana czereda skoczyła przez sień na ganek. Mróz nie
otrzeźwił głów dymiących. Dziewczęta krzycząc wniebogłosy rozbiegły się po
całym podwórzu; oni zaś gonili je i każdą schwytaną odprowadzali do izby. Po
chwili poczęły się pląsy wśród dymu, złamków kości, wiórów, wokół stołu; na
którym porozlewane wino utworzyło całe jeziora." [H. Sienkiewicz
"Potop"]
2. Tany.
Panowie zgonili do izby wszystkiego jedenaście dziewek,
każdą, która w naiwnej ciekawości ośmieliła się zajrzeć przez okno. Pan Zend,
człowiek niepewnego pochodzenia, który zwierza i wszelkie ptactwo udawać umiał,
grzmiał donośnym basem:
- Bawić
się, bawić, Mości Panowie! Sikoreczki! Zrobić koło! Za ręce się wzajem chycić i
jigrać dla Mości Pana Pułkownika! W pląsy, w tany!
Zaintonował melodię, jakby grał na cymbałach, a
poblakłe z przerażenia wieśniaczki wzięły się za ręce i poczęły pląsać w takt
wyśpiewywanej przez niego prostej, żołnierskiej, melodii. Kręciły się raz w
prawo, raz w lewo i podrygiwały, jak im Zend zapiał.
- Stop.
Stop. Sikoreczki. Czyż li śnieg mamy w izbie i mróz trzeszczący? Znimać mi te
suknie wełniane. Ino hyżo! Na środek izby z całym tym grubym odzieniem! Nuże! Dalej
sikoreczko! - zarządził Zend,
ponaglając, gdy która się za bardzo ociągała.
Po chwili dziewki,
na powrót ustawione w koło, mając na sobie już tylko halki lub cienkie
sukienki, zostały ponaglone do dalszego tańczenia, dla uciechy szlacheckiej
bandy.
- Tańcować,
sikoreczki! - zaordynował
Zend i jedenaście skąpo odzianych wiejskich dziewek w jednej chwili wznowiło
pląsy.
Urodą wszystkie były osobliwe. Jedne rosłe jak malwy w
ogrodzie, inne bardzo niskie; grube jak beczki miodu w piwnicy smoleńskiego
kasztelana, obficie wyposażonej na wypadek oblężenia grodu albo zupełne
chudziny; o twarzach pociągłych jak u Szweda, albo pospolicie, po rusku, pyzate.
Część z nich miała skórę gładką jak jedwab, znalazły się też dwie okropnie
pryszczate. Włosy splecione w długie warkocze, lub też związane z tyłu głowy w
zwyczajny kucyk. Wśród tańcujących dziewek były i urodziwe pannice, które
zdążył już Pan Bóg obficie obdarować biustem, i dzierlatki, ledwie co wyrosłe z
dziecięctwa. Mimo że różne, dla pijanych oczu wszystkie ponętne i urodziwe.
Lęk przed gniewem obcych rycerzy, pijanych winem i
powabem wieśniaczek, odbierał zdolność ucieczki. Błagania o litość i wyrozumienie
także pewnikiem nie poprawiłyby położenia młodych chłopek. Spotkałyby się tylko
z szyderczym śmiechem, o ile by nie sprowokowały pijanych szlachciców do
jeszcze gorszych postępków. Pląsały więc dziewki w rytm zendowej melodii, wykonując
posłusznie nieprzyzwoite polecenie, w nadziei, że panom wnet się znudzi zabawa.
Oni jednak, coraz bardziej rozochoceni, ani myśleli kończyć przedstawienie.
Odkryte kolana i falujące piersi za bardzo działały na plugawą wyobraźnię.
Obstąpiwszy ze wszystkich stron podrygujące w kole
dziewki, przyglądali się lubieżnie temu teatrum i nie przerywając ani na chwilę,
coraz głośniej i coraz fantazyjniej, na zmianę, komentowali urodę
poszczególnych "sikorek". Sprośne uwagi w uszach wieśniaczek nie były
niczym nowym. Parobkowie nie zwykli przebierać w słowach, gdy rzecz szła o babach.
O niczym innym nie rozmawiali z takim przejęciem. Zresztą, nie ograniczali się
do samego mówienia. Prawie każda z dziewek zmuszonych do tańcowania
doświadczyła już obłapywania. Chodziły też słuchy, że ten czy ów młokos albo
stary gospodarz wychędożył młódkę obiecawszy ożenek lub przemocą. Na wsi takie horrendum
szybko przestaje być tajemnicą. Jednak słowa podpitych szlachciur brzmiały wyjątkowo
złowrogo. Dziewicze serca ściskało przerażenie.
Bezwstydowi i impertynencjom nie było końca.
- O, a
to ci jabłuszka! - krzyczał rycerz
o wygolonej głowie, jeno z kosmykiem włosów zostawionym dla ozdoby, wskazując
palcem na przelękłą dziewuszkę, podrygującą bezradnie tuż przed nim.
- Ech,
bracie! Ta to ma wymiona! - wtórował mu
kompan z wąsem długim na dwa cale, pociesznie zakręconym, krzycząc w niebogłosy
i klaszcząc w dłonie.
- A
tutaj fasolki! - szyderczym
śmiechem odpowiadał inny swawolnik.
Nim ten się uspokoił, Zend przerywał na chwilę
podwanie rytmu. Tupnięciem dawał znać, by dziewki przerwały taniec. Nakazywał skłony,
by na chwilę wydobyć spod luźnych halek dziewczęce piersi, i zarządzał nowe
pląsy:
- Teraz
ukłon, sikoreczki: hop! I jeszcze jeden, niżej się zginamy: hop-la! Brawo! I
kręcimy się w lewą stronę: hop-la, hop-sa, hop-sa-sa!
- Myszka!
- wołał ktoś
ponownie, gdy wieśniaczki przetańczyły dwa koła.
- Gdzie?!
- odpowiadał
głos kompana.
- Tutaj!
– tłumaczył poprzedni rycerz i podskoczywszy do dziewki, znienacka zadarł jej wysoko
sukienkę.
To był sygnał dla Zenda, by wzbogacić taniec o
dodatkową figurę:
- Sikorki...
teraz prawe kolano w górę: hop! I jeszcze raz, wyżej! Hop! Hop! – Zend, sam dawał
przykład, podskakując na lewej nodze, z prawym kolanem uniesionym wysoko.
- O, o!
Piczkę widzę, panie pułkowniku! Piczusia, mości panowie! Dalej w tany,
sikoreczki! Hyżo, żwawo, Tra-la-la-la, tra-ta ta-ta, tra-la-la-la! - wołał Zend, kucnąwszy nisko i od dołu przypatrując
się wieśniaczkom.
Tak zachęceni przez wodzireja Zenda, pozostali kompani
Kmicica też kucali i zaglądali, jakie skarby dziewki skrywają pod kieckami.
Tylko pułkownik stał wyprostowany. Nie zniżając się do poziomu podłogi,
roześmiany patrzył na swych wiernych druhów i radował się ich zabawą.
Wkrótce i tych podskoków było mało rozochoconym
rycerzom.
- Jędruś,
ta czarniutka sarenka z warkoczami, ta obok tłustego prosiaka, ta by ci dobrze
służyła. Już widzę, jak ją ciągniesz za różki i powalasz na ziemię. A potem jak
ryś serduszko wygryzasz. Ha, ha, ha! - począł Zend nowy temat grubiańskiej dyskusji.
- Racja!
Serducho akurat ma sarenka przednie. Patrzcie jak cyce falują. Oj, będę
zazdrościć, mości panie pułkowniku! He, he, he! - dodał pan Hippocentaurus.
- Jędruś,
przyjmiesz pomoc jakby kózka za bardzo skakała? Chętnie ją przytrzymam za rączki.
A kiedy z nią skończysz, sam się chętnie nad nią pochylę i zaglądnę w tę jej
ciemną grotę.
- Ocapiał
żeś, kochany panie Leliwa! Myślisz, Waść, że pan pułkownik takiej sarence rady
nie da? Nie w takie łanie nasz Jędruś miecz swój wsuwał - zawołał tęgim basem pan Ranicki, banitą za zabójstwo
dwóch szlachty posesjonatów ogłoszony, wywołując wybuch lubieżnego śmiechu z siedmiu
męskich gardeł.
- A
czemuż wy tacy nieuprzejmi, panowie bracia!? Białogłowy w izbie, a wy ich za
stół nie prosicie? - odezwał się
Kmicic, pierwszy raz po długiej przerwie, kończąc pląsy.
Zend w mig
wiedział, co mu czynić było trzeba. Wyciągnął z koła najwyższą dziewuchę,
szczupłą i dorodną, o pokaźnym biuście i długich włosach związanych w kucyk,
sięgający prawie do pasa.
- Jak
cię zwą, maleńka?
- Jadwiga,
pro... pro... proszę jaśnie pana... - lękliwie
odpowiedziała, z trudem dobywając głos przez dławione strachem gardło.
- Ile
masz wiosen, Jadwiżko? - spytał
Zend, uśmiechając się szyderczo, chwyciwszy dziewkę za podbródek, by jeszcze
dobitniej zaznaczyć, że znalazła się całkowicie w jego władaniu.
- Osiemnaście
- wydukała dziewoja.
- Głośniej!
Pan Kmicic, dziedzic Lubicza, twój pan, nie dosłyszał! - Słowo „pan” Zend wypowiedział ze zdwojoną siłą.
- Osiemnaście!
- Potańcuj,
Jadwiżko, specjalnie dla pana Kmicica. Obertasa umiesz?
- Umiem.
- przytaknęła
nieśmiało, acz nieco odważniej niż przed chwilą, w nadziei, że na tańcu skończą
się jej upokorzenia i że nowy dziedzic sprawiedliwie nagrodzi jej starania,
okazując łaskę.
W tym samym czasie, pan Uhlik, Smoleńszczanin, za
rozpędzenie trybunału bezecnym ogłoszony i na gardło skazany, wełnianymi
derkami zaścielił ławy stojące przy stole i zapędził do nich resztę wieśniaczek.
3.
Zgwałcenie Maliny.
Jednocześnie, brać rycerska rzuciła się do stołu.
Każdy chciał wszak siąść między nadobnymi niewiastami, a jeszcze lepiej
posadzić sobie co ładniejszą na kolana. Przez moment w sali panowało więc
zamieszanie. Wszystko się przemieszało, tylko Kmicic z Jadwigą stali w miejscu.
Nagle, korzystając z nieuwagi szlachciców, zajętych
wyrywaniem sobie nawzajem towarzyszki do wieczerzy, jedna z dziewek rzuciła się
do ucieczki. Była to ta sama „sarenka”, o której chwilę wcześniej prawili Zend,
Hippocentaurus i pan Leliwa. Wiedziała, że z biesiady nie mogło wyniknąć nic
dobrego. Nie chciała tracić wianka trzymana za ręce i nogi przez pijanych
zabijaków o twarzach nie ludzkich, a diabelskich. Takich, jakie można zobaczyć
w kościele, w kaplicy Krzyża Przenajświętszego, na wielkim malowidle,
przedstawiającym czyściec i piekło. Czym prędzej pobiegła do sieni, w nadziei,
że zuchwalcy zostawili drzwi niezaryglowane.
Niestety, nie było ratunku dla dzielnej dziewczyny. W
sieni czekał już na nią olbrzymi pan Kokosiński, ze straszliwą blizną przez
czoło, oko i policzek, z jednym wąsem krótszym, drugim dłuższym, skazany na
utratę czci i gardła w Mińsku za porwanie panny, zabójstwo i podpalenie.
Rycerz, na przebiegłości kobiecej znający się jak mało kto, słusznie przeczuwał,
że jakaś ptaszyna niechybnie spróbuje wymknąć się z pułapki. W lato można by
jeszcze skakać przez okno. Zimą, jednak, wszystkie okiennice zawarto na amen i
szczelnie utkano wełnianymi gałganami dla utrzymania ciepła w izbie. Jedyna
droga ucieczki wiodła więc przez sień właśnie. Tam, między regałami z jadłem i
bekami z gorzałką i piwem, Kokosiński rozłożył sobie kilka kożuchów na podłodze
i na nich ległszy, z oddali przypatrywał się pląsom w izbie. Dziewka w półmroku
nie spostrzegła na czas leżącego szlachcica. Biegnąc, stąpnęła na niego, straciła
równowagę i upadła wprost w męskie objęcia.
- A dokąd
że to, sarenko? - szeptem
spytał olbrzym, zwinnym ruchem przekręcając dziewczynę na plecy i cisnąc jej ramiona
do podłogi.
- Ach, panie,
daruj! Proszę! - zawołała, starając
się unieść tułów. Strach dodał jej siły, a intuicja kazała okazać sprzeciw,
choćby symboliczny
Kokosiński lubił narowiste niewiasty. Gdyby dzieweczka
rzewnym płaczem spróbowała wyjednać u olbrzyma litość, być może puściłby ją
wolno. Gdy tylko jednak pokazała zbójowi siłę ducha, była stracona. Rycerz oblizał
się tylko lubieżnie i przesunąwszy dłoń na jej piersi, przycisnął jeszcze
mocniej. Aż się dziewucha zakrztusiła.
- Oczywiście,
sarenko! Nie oddamy cię panu pułkownikowi.
Wbrew uspokajającym słowom, nie zamierzał dziewce
niczego darować. Zelżył ucisk, ale tylko tyle, by mogła swobodniej oddychać. W
zamian za tę łaskawość objął pełną dłonią miękką wypukłość kobiecego ciała. Drugą
ręką poluzował pas i zsunął sztany[1].
- Panie,
błagam. Nie rób mi tego. – Przerywany głos świadczył niezbicie, że wiary w
ocalenie w młodym sercu nie pozostało już wiele.
- Jak
cię zwą?
- Malina,
jaśnie panie - wydukała.
- Kładź
się na te kożuchy. Cieplej ci będzie i wygodniej.
- Panie.
Proszę.
Kokosiński, chwyciwszy swą ofiarę za nadgarstek i
kostkę u nogi, silnym ruchem pociągnął ją w żądanym kierunku. Malina pisnęła z
bólu.
- Słuchaj
się mnie, kochaniutka!
Olbrzym, zadarłszy halkę do góry, zdecydowanym ruchem
rozepchnął kolana Maliny na boki.
Tak przygotowawszy miejsce dla siebie, ułożył się na dziewicy. Przez chwilę
sień wypełniły piskliwe krzyki, lecz nikt poza napastnikiem nie mógł ich usłyszeć.
Wołanie o pomoc roztopiło się w ogólnym gwarze dochodzącym z izby jak łyżka
masła w kotle rozpławionego smalcu. Nieszczęsna zmuszona została zaprzestać
wrzasków, kiedy szeroka dłoń zasłoniła jej usta i nozdrza, odcinając dopływ
powietrza. Tylko poddając się woli lubieżnika i milknąc, mogła odzyskać oddech.
- Nie
wierzgaj się, sarenko! Wszystko będzie dobrze.
Zdusiwszy opór swojej ofiary, szlachcic ułożył się
wygodnie. Jego męskość, twarda jak konar starego dębu, uderzyła
o obnażone łono. Zsunęła się na bok, potarłszy dziewiczą skórę, by zaraz
powrócić w czułe miejsce. Tym razem na dłużej.
- Panie!
Jezus-Maria! Ojcze nasz...
Nawet najbardziej pobożne modły nie były juz w
stanie zmienić przeznaczenia. Gwałtownik, napawając się zwycięstwem, chwycił za
młode kolano i powędrował dłonią do góry, pomału, mocno gniotąc w palcach chude
udo. Dotarłszy do celu, rozchylił fałdy skóry chroniące dostępu do miejsca
rozkoszy, zroszone kropelką kobiecej wilgoci.
- Teraz,
sarenko! - wycedził przez
zęby, obiema rękami chwytając Malinę pod pośladki.
- ...jak
i my odpuszczamy... - Nie dane
jej było dokończyć modlitwy.
Kokosiński naparł z całej siły. Jednym ruchem ciała
wtargnął w głąb ciała zdrętwiałej dziewicy. W sieni rozległ się już nie krzyk
przeraźliwy, a jęk, długie westchnienie.
- Panie!
- Malina, czując
gruby korzeń, wypełniający ją, zdałoby się całą, tkwiący głęboko, nieruchomo,
otworzyła szeroko oczy, ze zdziwienia. Do strachu, nienawiści i promyka nadziei
obecnych w jej wzroku - nadzieja
nigdy nie umiera całkowicie – dołączyła ciekawość. Co teraz?
Właśnie na to przebudzenie czekał lubieżny rycerz,
pogromca cnót niezliczonych dziewek.
- Ha,
ha! - Złowrogi
śmiech, skierowany prosto do ucha pokonanej dziewuchy, przypominał pomruk
głodnego niedźwiedzia.
Zaczęło się chędożenie. Ubijanie masła. Wyciskanie
soku ze świeżej maliny. Raz za razem trzon wbijał się w miękki otwór. Za każdym
pchnięciem twardy klin odrobinę bardziej rozpychał szczelinę. Coraz szerzej.
Coraz głębiej. Coraz mocniej. Kokosiński sapiąc z
rozkoszy, patroszył jeszcze jedną sarenkę. Robił to, w czym się najbardziej
lubował na wojnie i podczas sąsiedzkich zajazdów. Gwałtem zaspokajał swe
zwierzęce żądze.
Dokończywszy dzieła, powiedział łagodnie, jakby nie
był oprawcą Maliny, lecz opiekuńczym bratem lub dziadkiem:
- Teraz,
złotko, możesz wracać do domu.
- Ojciec
mnie zabiją! - wyszlochała
Malina.
- Nie zabiją.
Jeszcze by się z nim Jędruś porachował. On teraz jest wasz pan i co Jędruś
powie, świętość jest w Lubiczu! Zbierz teraz kożuchy z podłogi. Jak nie chcesz
iść do domu, legniesz se ze mną w kącie izby. Popatrzymy sobie oboje na to
widowisko wesołe. Ha, ha!
4. Pohańbienie
Jadwigi.
Tymczasem za stołem trwała biesiada. Na ławach
siedziały stłoczone dziewczęta. Podano im kielichy po brzegi napełnione winem i
bezceremonialnie przymuszono do picia.
- Jeszcze
parę kropelek, sikoreczko!
- Łyczek
za mamulę, za siostrzyczki, za kawalera, He he he!
- Do dna,
dzieweczko! Zdrowie pana pułkownika!
- Za
kochanego dziedzica!
Panowie Ranicki, Rekuć-Leliwa, Kulwiec-Hippocentaurus
i Zend stanęli za dziewkami, dolewali wina, podawali kielichy, na siłę poili,
gdy któraś siorbnięciem próbowała upozorować picie. Siła trunku się wtedy
rozlała i wnet biel lub szarość sukienek zbrukały czerwone plamy. Rycerze, w
sposób zbójcom bardziej właściwy niż szlachetnym panom, bezwstydnie obejmowali
dziewczęta, ściskali w ramionach i macali, gdzie tylko mogli. Żaden pośladek,
udo, pierś, ani nawet najbardziej sekretne miejsce, przez wiejską gawiedź piczą
albo piczką zwane, nie ustrzegło się dotyku krzepkiej ręki. Halki nie stanowiły
żadnej bariery. Swawolnicy wsuwali pod nie ręce od góry, sięgając aż do pępka, a
także od dołu, poczesawszy palcami łono, wędrując pod materiałem prawie do
szyi.
Kmicic nie pozwolił Jadwidze długo
pląsać w rogu. Chwycił ją w pół i usadził pomiędzy siebie, a swego wiernego
druha ze Smoleńska. Objął ją i pogłaskał pod ramieniem. Pan Uhlik podał jej kielich
wina i tak długo krzyczał - Hop, hop,
hop, hop, hop! - aż dziewka wypiła
do dna.
- Jędruś, dozwolisz, że oględnę twoją sikoreczkę? - spytał pan Uhlik, wykrzywiwszy usta w lubieżnym
uśmiechu. Myśl o oględzinach tak wielką radość mu sprawiła, że aż struga śliny
spłynęła po brodzie.
Kmicic w mig pojął zamiar kompana i nie dał się dwa
razy prosić. Wspólnym staraniem obrócili dziewoję tak, by siadła okrakiem na
ławie, przodem do Uhlika. Rycerz przysunął się do niej tak blisko, że biedna
Jadwiga zmuszona była oprzeć się o dziedzica. Pięknego mężczyznę, o którym śnić
mogły – i śniły – jedynie szlachcianki, człowieka wyższego stanem. Do strachu
przed pochańbieniem dołączyła wiejska pokora i dziewicza nieśmiałość. Paraliżujące
połączenie, bo odbierające wolę obrony i ucieczki. Dziewka, ściśnięta między
dwoma rycerzami, właśnie poddała się ich nikczemnemu władaniu.
Zamknęła oczy i nawet nie drgnęła,
gdy czarnowąsy Uhlik uniósł jej nogi i ułożył sobie na kolanach. Nie zrobiła też
nic, by przeszkodzić mu w zadarciu halki. Gdy ciekawski pan, nasyciwszy wzrok
widokiem kobiecego łona, zakrył je żelazną ręką, westchnęła tylko głęboko, bezwiednie
zacisnąwszy dłonie na rękach Kmicica. Dziedzic, mocno rozbawiony, trzymał ją za
boki i opierał plecami o siebie. Prawica Uhlika, szermierza jakich Litwa
niewielu widziała, żylasta jak dłoń najsilniejszego kowala w powiecie, jeszcze
nigdy nie wypuściła z uchwytu ani szabli, ani piczki, przed końcem walki. Tym
razem jednak nie on miał zadać decydujące dźgnięcie. Rolą rycerza było jedynie zranić
przeciwnika i przygotować wiktoryję dla Kmicica. Jadwiga, niegłupia wieśniaczka,
która dawno już zdążyła wyrosnąć z pacholęctwa, w wieku odpowiednim do wydania
za mąż, doskonale zrozumiała swoje położenie. Stopniowo nawet godziła się z
przeznaczeniem, gotowa podziękować Bogu, że nie szczerbaty hultaj zaspokoi w
niej swe rządze, lecz przystojny pan Kmicic, dziedzic Lubicza we własnej
osobie.
- Sucho tu! - krzyknął Uhlik, rubasznie się zaśmiewając. Sarkazm
przemawiał z jego ust, bo suchości męska ręka w tym miejscu wcale nie
doświadczyła.
Szermierz gwałtownie zanurzył środkowy
palec w wilgotym otworze, danym przez Boga rodowi ludzkiemu dla rozkoszy i jako
narzędzie do pomnażania Owczarni. Swym śmiałym postępkiem wywołał głośne jęknięcie
dziewki, zaskoczonej nagłym wtargnięciem intruza w gorące wnętrze. Rycerski
palec nie tylko przetarł drogę przez płaty dziewiczego kwiatu. Miast utknąć
nieruchomo jak kotwica statku, natychmiast zaczął się kręcić i wierzgać, niczym
szczupak pojmany w rzece i żywcem wrzucony do rybarskiej siatki. Upodobał sobie
jedno miejsce i tłukł w nie ogonem niemiłosiernie, przyprawiając dziewczę o
kołatanie serca, mrok przed oczami i bezdech. Zniewolona i oszołomiona nowym
dla niej doznaniem Jadwiga otworzyła usta w niemym okrzyku: „Aaa!” Nawet się nie
spostrzegła, że Kmicic, pociągnąwszy za rąbek sukienki do góry, obnażył całkiem
brzuch. Dopiero gdy dziedzic głośnym szeptem rozkazał jej unieść ramiona,
przypomniała sobie, że była przedmiotem oględzin.
Gdy tylko suknia, pomięta nieprzyzwoicie i splamiona
winem, spoczęła na stole między kielichami i misą z mięsiwem, Kmicić złapał dziewkę
za obydwie pulchne piersi, a Uhlik, dawszy nura pod stół, przystąpił do dalszej
zabawy. Znowu dotykał młodego ciała, lecz tym razem nie ręką, jeno jęzorem. Jadwiga
przez osiemnaście lat swojego życia zdążyła się już nasłuchać o chędożeniu. Wiejski
naród wszak prosty, nie przywykły do zawijania słów w bawełnę. O zabawach
cielesnych żartują chłopi podczas prac w polu i śpiewają baby, kiedy gotują
strawę bądź przędą. Nikt nie zawraca sobie głowy zgorszeniem, jakie mogą
wywołałać nieprzyzwoite słowa u dziatwy i młodych dziewek. Mimo dużej wiedzy, pieszczota,
którą darzył ją kompanion dziedzica, zupełnie nie mieściła się w wyobrażeniach
Jadwigi. O lizaniu piczki nie słyszała nigdy. Żadnemu chłopu zresztą nie przyszło
by na myśl, by fujarkę zastępować językiem. Taki pomysł zrodzić się mógł wyłącznie
w głowie wolnego, szlachetnie urodzonego i bywałego w dalekim świecie pana.
Wąsy Uhlika drapały uda, a jego
język, nadspodziewanie twardy, pieścił skarb dziewczęcy. Jednocześnie pan
Kmicic uciskał jej piersi, napierając ciałem na plecy Jadwigi. Wieśniaczka,
rozejrzawszy się po izbie i uznawszy, że jej los nie był owego wieczora
wyjątkowy, całkiem straciła pewność, co do własnych odczuć. Nie wiedziała już,
czy bać się obcych rycerzy, czy zapomnieć o wstydzie oraz strachu, podziękować
Bogu, że macał ją sam dziedzic i czerpać z tego przyjemność.
Gdy tak biła się z myślami, Uhlik
wysunął głowę spod stołu. Pełen zachwytu zawołał:
- A
juści, sikoreczko, ty to masz w sobie beczkę miodu! Jędruś, w życiu czegoś
takiego nie smakowałem. Toż to raj jest na ziemi w tym twoim Lubiczu!
To powiedziawszy, Uhlik znów zniknął pod stołem, a
Kmicic ze swej strony złapał w dłonie poliki dziewczyny i ustawił jej głowę
tak, by wygodnie mu było ją pocałować. Od razu zatopił język w ustach Jadwigi.
- Zaiste
słodkaś! - krzyknął Kmicic,
kiedy po długim pocałunku z głośnym mlasknięciem oderwał usta od buzi młodej
wieśniaczki.
Kompanowi zaś zakomunikował, że nadeszła pora na
finał.
- Na
stół! - rozkazał.
Wnet usadowili Jadwigę na skraju dębowych dyli, z
których zbity był stół. Uhlik przezornie chwycił przerażoną dziewkę za ręce, a
Kmicic niezbyt silnym pchnięciem polecił jej lec na plecy. Posłuchała z pokorą.
Nie miała innego wyjścia.
Zaraz potem ujrzała Kmicica, z obnażonym
przyrodzeniem, pomiędzy swoimi kolanami. Krzepko trzymał ją za biodra.
- Maryjo,
Józefie! - zdążyła
jeszcze krzyknąć pobożnie, po czym zacisnąwszy zęby, wspomniała o Józku, bracie
Maliny, za którego niebawem miała zostać wydana za mąż oraz o swej starszej
siostrze, obiecanej przez ojca owdowiałemu Janowi z sąsiedniej wioski. „Co
teraz będzie?” - spytała
samą siebie, spodziewając się, że po nocnych hulankach zrękowiny zostaną zerwane.
"Teraz nikt mnie nie weźmie za żonę."
Na więcej rozmyślań nie starczyło
czasu. Przerwał je piekący ból, jaki na krótką chwilę ogarnął jej łono i
wzniecił pożogę w całym ciele. Ogień, jak szybko powstał, tak i ugasł nie
wiadomo kiedy, niczym płomień trawiący suchą słomę. Nie zostało po nim nawet
wspomnienie, w miejsce pieczenia pojawiło się nieznane dziewicy uczucie
wypełnienia.
Jadwiga znów otworzyła oczy. Tym
razem odważniej przyjrzała się kochankowi. Usta Kmicica wykrzywione były w
grymasie zadowolenia. Żuchwa wyraźnie przesunięta w prawo; dolna warga
przygryziona z lewej strony dwoma króliczymi zębami wystającymi spod bujnego
wąsa. Oczy Kmicica śmiały się jak brązowe ślepia cielaka, szczęśliwie
brykającego po łące, po tym jak zaspokoił głód, possawszy wymię matki. Czoło
ozdobiły krople potu, lśniące w blasku świec. Znak, że mężczyzna nie poskąpił wysiłku.
„Teraz chyba jestem równa panience
Aleksandrze. Ciekawe, czy z nią panu dziedzicowi też będzie tak dobrze, jak
teraz. A może pułkownik weźmie mnie do siebie na służbę?” - Jadwiga, widząc i czując w sobie zadowolenie Kmicica,
przestała postrzegać przyszłość jedynie w czarnych barwach. W jej sercu
zawitała nadzieja, a rozkosz zalewająca jej ciało i ogłupiająca umysł, mająca
swe źródło w głębi łona, kazała jej wypychać biodra do góry, po każdym
pchnięciu mężczyzny.
Przez kwadrans albo dłużej wszystkie
oczy bandyckiej kompanii oraz dziesięciu dziewcząt skupione były na stole i zmaganiach
pana pułkownika z piękną Jadwigą. W końcu Kmicic zawył jak tur w kniei, zastygł
w bezruchu i pozwolił, by życiodajny płyn napełnił przeznaczony dla niego kielich.
Rozochoceni triumfem ukochanego
wodza, członkowie zgrai wznowili pląsy z młodymi wieśniaczkami. W trakcie
zabawy, kilku jeszcze rębajłów - ci, którzy
nie przesadzili z gorzałką - posiadło
piczki dziewiczych „sikoreczek”. Pan Sekuła, zawdzięczjący przezwisko frazie
„in saecula saeculorum”[2],
której używał nadzwyczaj często, zawsze gdy chciał podkreślić ważkość
wypowiedzi, zdołał poskromić nawet dwie dzieweczki.
- In saecula
saeculorum! - zapiał
wniebogłosy, leżąc na najgrubszej z dziewuch.
- In saecula
saeculorum! - ziewnął,
kończąc pląsy między nogami jej siostry.
- Amen! - odpowiedziały mu basem dwa senne głosy.
Pozostali rycerze, pijani, poprzestali na macaniu dziewek.
Dopuszczali się przy tym jednak takich niecności, jakie żadnemu parobkowi,
żadnemu podrostkowi z sąsiedztwa, ani nawet księdzu dobrodziejowi, obeznanemu w
grzechach jak nikt inny, w najśmielszym śnie nie przyszłyby na myśl.
Pląsy skończyły się późno w nocy.
Rycerze udali się do izb spalnych, biorąc sobie po jednej lub dwie dziewki do
towarzystwa.
5. Epilog.
Nazajutrz Kmicic wydzielił ojcu każdej z dziewek po
dziesięć złotych monet, a na przyszłość obiecał mieć w ojcowskiej pieczy dwór i
ochraniać wszystkich swoich ludzi przed niesprawiedliwością. W niedzielę zaś, w
kościółku przy pobliskim klasztorze odbyła się msza za dusze Kmicica i jego
dzielnej, choć występnej, drużyny. Po uroczystości, w tajnej homilii, księża oraz
przełożona zakonu podziękowali Panu za łaskawe pokierowanie czynami rycerzy,
które przysporzyły wspólnocie aż jedenaście nowicjuszek, całym sercem oddanych Panu
Bogu. Józek - niedoszły
mąż pięknej Jadwigi i brat długonogiej Maliny, podobnie jak kilku innych
chłopskich synów z Lubicza, zaciągnął się na wojenną służbę w oddziale Kmicica,
by wiernie służyć u boku mości pana chorążego księciu Bogusławowi, przyszłemu
królowi Litwy.
Autor: Pan Hyde
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz