Pyjama party (2018)

„Wyniki badań naukowych nieczęsto trafiają na pierwsze strony gazet. Jeszcze rzadziej dowiadujemy się o odkryciach dokonywanych w krajach spoza światowej czołówki pod względem nakładów na naukę. Tym bardziej zaskakuje niedawny sukces zespołu biologów z Mińska. Pracownicy Państwowego Instytutu Biologii Behawioralnej Białoruskiej Akademii Nauk prowadzący zakrojone na szeroką skalę obserwacje dzikich populacji małp człekokształtnych w Afryce równikowej zaobserwowali przypadki przedwczesnego orgazmu u samic bonobo. Ta nieznana dotąd reakcja seksualna przejawia się frenetycznym piskiem i podskokami pobudzonej samicy, przy czym następuje ona bezpośrednio w chwili zbliżenia genitaliów, prowadząc do raptownego przerwania stosunku. Odkrycie to, opisane na łamach prestiżowego czasopisma Journal of Behavioral Research on Primates, rzuca nowe światło na ewolucję zachowań seksualnych u naczelnych. Pozwala nawet spekulować na temat mechanizmów leżących u podstaw naszej ludzkiej moralności i zachowań społecznych.” Ci to mają ciekawe życie. Tylko pozazdrościć pasji i zawodu. Już wiem, w następnym życiu też zostanę naukowcem.
William Oliver "Father and daughter"
Tymczasem słychać kroki na korytarzu. Koniec wolnego poranka. Pora na parzenie kawy. I prędko zamknąć gazetę. Jeszcze tego mi brakowało, żeby żona lub dzieci się dowiedziały, jakie niepraktyczne rzeczy czytam.
- Tato, możesz pożyczyć sto złotych?
- Znowu? A na co tym razem?
- A, wiesz, idziemy na pizzę. Parę groszy by nie zaszkodziło.
- I na pizzę potrzebujesz sto złotych? Drugi raz w tym tygodniu? Gdzie jest ta pizzeria?
- Na Jedenastego Listopada.
- Aha, do tej, co niedawno otworzyli. I tam są takie ceny, czy rozmiary rodzinne?
- Oj, tato. Idziemy z dziewczynami, więc wiesz.
- Aha. Czyli to pożyczka na randkę. Ładne rzeczy.
- Dzięki, tato! Uratowałeś mi życie... Aha, dałbyś mi od razu na karnet na basen? Żebym w poniedziałek nie musiał znowu prosić.
Pięć minut później słyszę z przedpokoju głośny szept żony:
- Idź z tym do ojca.
- Ale, mamo!
- Aguś, nie mam tyle w portfelu.
Jasne, jak po pieniądze to do ojca. Ma kredyt bez limitu.
- Tatuś – szepcze córka – mogę cię o coś prosić?
- Ile ci dać? - odpowiadam szorstko i nieco przesadnie głośno. Jednocześnie puszczam oko. Ruchu powieki nikt niepowołany nie usłyszy.
- Nie wiem dokładnie. Muszę wybrać sukienkę na połowinki. Obiecuję, że nie kupię najdroższych.
- Potrzebujesz teraz, czy to może poczekać, aż wyjmę z bankomatu?
- Może poczekać. A podwieziesz nas do galerii?
- Wybierasz się z mamą?
- Z Julką.
- Dobrze, podwiozę. O której chcecie jechać? 
- Jakoś po południu.  
- Może odebrać was spod szkoły? 
- Dziękuję, tato! Zaraz do niej dzwonię!
Na kiecce się na pewno nie skończy. Jeszcze buty, torebka, fryzjer... Pięć stówek będzie mało. Ale przecież nie będę żałował dziecku. Szkoda tylko, że cel niezbyt wzniosły.
Nim Agnieszka dobiegnie do swojego pokoju, zatrzymuje ją Magda. Znowu głosy z korytarza:
- I co, dał ci na ubrania?
- Tak i zawiezie nas z Julką do galerii. Ale powiedziałam tylko o sukience. Jakoś głupio mi było prosić o pieniądze na stanik. 
- Ja to z nim załatwię.
- Mamo, nie trzeba. Dam radę.
Po dzieciach do kuchni wbiega żona. Jakby się dokądś spieszyła.
- Kaziu, tylko nie zapomnij o kolacji.
- O kolacji?
- Nie pamiętasz?! Ustaliliśmy przecież, że w piątek idziemy do Greka.
- Ach, tak. Zupełnie mi wyleciało. – Udaję. Nie zapomniałem. Ale restauracja to ostatnia rzecz, o jakiej marzę. Jakby nie było innych potrzeb! Jeszcze tzatziki nam do szczęścia brakowało!
- Aha, Kaziu i jeszcze jedno – Układa usta w wąski dziobek, robi przesłodzoną minę – na Sylwestra wybrałyśmy z Agą Baleary. Full pension, tak jak lubisz.
Raczej fool pension! Pięknie, czyli w święta też będzie zero odpoczynku. Nie ma to, jak rozpocząć nowy rok w hotelu dla emerytów. Zanudzić się na śmierć i jeszcze za to zapłacić. Jakby pieniądze rosły na wierzbie.
Rachunki na dziś: Maciek – dwieście złotych, Agnieszka – około pięćset, kolacja – kolejne pół tysiąca. Do tego paliwo, jedzenie, prezent dla teściowej. Razem dwa tysiące złotych. I tak codziennie! A firma ledwie zipie. Nowych zamówień jak na lekarstwo. Maszyny w leasingu. Raty do spłacenia. Pensje, trzynastki, premie, zaległe ryczałty za wczasy. Przyjdzie nam redukować zatrudnienie. Obym nie musiał nikogo całkiem zwolnić. Tym bardziej, że wcale nie mamy nadmiaru pracowników. Jednym słowem, jest kiepsko. A jej w głowie tylko zabawa!

***

Nareszcie upragniony wieczór. Spać! Położyć się, nakryć uszy kołdrą i usnąć. I nie myśleć o firmie, nie zostawiać napiwków, nie widzieć ziewnięć syna. Zamknąć oczy. Odpocząć.
Odpocząć?
- Kazik, chodź! Byłeś dziś taki dzielny. Nakarmiłeś rodzinkę. Kolacja była wspaniała. Chodź. No, chodź do mnie. – Noga Magdy jak wąż boa wije się pod kołdrą. Okrąża kolana. Czuję jej zimnokrwisty dotyk. Jest coraz cięższa.
- Madziu. – obracam się na bok, przodem do małżonki.
- Chodź bliżej. – Chłodna dłoń krąży wokół mojego pępka. – Chodź, Kazik. Chcę teraz.
Przed gorącą kobietą jak przed tsunami nie ma ratunku. Ściągam bokserki. Zachęcam, by się położyła na mnie okrakiem. Próbuję. Chłopie, wstań, zrób to dla mnie! Proszę! Jeszcze tylko pięć minut roboty i pójdziemy spać. No, wstawaj, fiucie! Nic z tego. Fiut leży oklapły, tak samo jak ja. Obaj leżymy. Jesteśmy jednym. On jest mną. Ja jestem oklapłym fiutem. A ona prosi. Nie prosi, żąda. Domaga się. Rządzi. Włada. Magda królowa nocy.
- Madziu, nie mogę. Nie dam rady. Odłóżmy to do jutra.
- No, ale dlaczego, Kaziu? Nie chcesz. Ja ci się nie podobam.
- Po prostu jestem zmęczony. Mam problem w firmie.
- Problemy masz w swojej głowie!
- Nie gniewaj się, proszę, Madziu.
- Dziś nie mogę, wczoraj nie mogę. To już trwa od... nawet nie wiem kiedy.
- Przepraszam. Naprawdę się staram.
- To kiedy będziesz mógł? Za dwa lata?
- Madziu, ciszej. Dzieci.
- Już ty się dziećmi nie zasłaniaj! Trzeba było sobie viagry kupić.
Pięknie. Ze snem też można się pożegnać. Bo przecież nie usnę po takiej reprymendzie. Będę rozmyślał, na kiedy zamówić wizytę u urologa. I jak mu powiedzieć, żeby mi przepisał środek na impotencję, którego wcale nie potrzebuję. Tylko snu. Odrobiny świętego spokoju.

***

Rano wstajemy lewą nogą. Nie odezwiemy się do siebie co najmniej do wieczora. Zamiast śniadania kubek kawy i gazeta sprzed dwóch tygodni. Minister edukacji zapowiedział... Putin, Trump, Orbán, felieton szkalujący Przystanek Woodstok. Też nie przepadam za tłumem w pyle, ale żeby pisać takie bzdety, trzeba mieć co najmniej nie po kolei w głowie.  Zawistnicy. Nie spoczną, dopóki nie zniszczą wszystkiego, co żywe.
Stłumiony trzask drzwi, szum wody w rurach. Znak, że łazienka na piętrze zajęta. Budzą się latorośle. Kwiaty życia. Moja największa radość, zarazem największy problem. Co z nich wyrośnie?
Ktoś zbiega po schodach. Głośno, radośnie. Już się cieszę. Zaraz nastawię czajnik, wystawię dżem z lodówki, zrobię grzanki. Słyszę kroki na korytarzu. Ciche, ostrożne. Magda wiedziała, kiedy wychylić nos z salonu. Pauza. Cisza. Tajna narada? Wreszcie odzywa się scenicznym szeptem:
- Znowu?! Nie wiem. Zapytaj ojca. Ja nie biorę odpowiedzialności.
- Już pytałam. Wczoraj się zgodził?
- Ach, tak? I znowu matka dowiaduje się na samym końcu! Idź już kuchni. Powiedz mu, że jadę do ogrodniczego.
Nie jestem głuchy, kobieto. Sama mogłaś mi powiedzieć. I wiem, że wizyta w sklepie przeciągnie się do ósmej. Wrócisz z przecenioną doniczką fiołków i z nową torebką. Albo bez torebki. Nie musisz w to mieszać Agnieszki.
- Cześć, tato! – Nareszcie pierwszy promień słońca.
- Cześć, skarbie! Jak się spało?
- Krótko. – Agnieszka teatralnie przeciąga sylaby. Robi skwaszoną minę. – A Maciek jeszcze nie wstał?
- Jak widać na załączonym obrazku. – Wskazuję ręką na solne krzesła przy stole. - Siadaj! Co dziś robimy na śniadanie? Szef kuchni poleca tosty z dżemem truskawkowym, a do picia mieszankę ziołową: rumianek, kwiat chryzantemy i korzeń lukrecji.
- Okey. Dwie kromki poproszę. Tylko bez masła.
- Wedle życzenia pięknej pani. – Ładną mam córeczkę. Buzia okrągła, trochę pucułowata, jakby żywcem przeszczepiona z Magdy. Tylko skóra gładsza. I kilka młodzieńczych krost na czole, z którymi nie radzi sobie żadne lekarstwo. Figura marzenie. Szczupła, smukła. Agnieszka o pół głowy przerosła matkę. Tylko patrzeć jak zaczną się koło niej kręcić kawalerzy. Już sobie co niektórzy ostrzą zęby.
- Tatuś, może dziś do mnie przyjechać Julka?
- Może – odpowiadam cicho, nachyliwszy się do ucha. – O której po nią pojedziemy?
- I przenocować pewnie zachce. Znowu. A rozmawiałaś z mamą? – mówię jak aktor do publiczności.
- Chciała o siódmej – córka szepcze, obejmując mnie za szyję. Z ust pachnie jej miętą. I dodaje na głos: - Przed chwilą. Kazała się ciebie spytać.
- Aha. Czyli jest po twojej stronie. W takim razie nie mam nic do gadania. Niech Julia  przyjeżdża.
- Dzięki, tato. – Dostaję buziaka w policzek. Najwyraźniej Agnieszka ma dziś wyśmienity humor. Pomimo szorstkiego przywitania z matką.
 Jemy. Z piętra dochodzą oznaki budzącego się życia. Magda już dawno zniknęła z pola słyszenia. Czas na trudne pytania:
- Tato, coś się stało? O co się pokłóciliście z mamą?
- O nic takiego, skarbie. Małe nieporozumienie. Jutro będzie lepiej.
W płucach wzbiera fala sprężonego powietrza. Śmiać mi się chce nad samym sobą. Piętnastoletnia nimfa pyta ojca o problemy małżeńskie. I co ten biedak ma odpowiedzieć? Że mu fiut nie staje, kiedy potrzeba?
- Na pewno?
- Na pewno, kochanie. Wiesz, że z firmą kiepsko. Ta nagła reforma, wygaszanie. Nikt nie wie, jak będzie wyglądać sieć szkół po wakacjach. Gminy wstrzymały zamówienia, a nam na składzie zalega trzysta tablic. Przez to ostatnio mam trochę zmartwień i czasem brakuje mi cierpliwości.
- Aha.
- Będzie dobrze, skarbie.
- Cześć, tato, cześć, Krasnalu! Mamy nie ma? – W końcu głód przygnał do kuchni ostatniego wilka.
- Pojechała po kwiaty.
- A będzie jakieś święto?
- Dzień Zmarłych – odpowiadam żartem.
- O, zapomniałem. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli znowu wszyscy jechać na groby.
- Kto nie chce, to nie musi.
- Ja mogę jechać – zapewnia długonogi Krasnal, na złość bratu.
- Chce ktoś jajecznicę? – pyta Maciek, dudniąc garnkami w szafce. Jak na złość patelnia zawsze stoi na dnie.
- Jak zrobisz sadzone, to się zapiszę na jedno – odpowiadam stonowanym głosem. Denerwują mnie gwałtowne ruchy Maćka. Wyraźnie widoczny pośpiech. Ale nie chcę się o to kłócić. Doskonale go rozumiem. Niech sobie idzie do kolegów. I koleżanek.
- Zrobisz i dla mnie jedno?
- Zrobię, zrobię. Słyszałem, że robisz domówkę! – Mała drwina o poranku, projekcja własnych życzeń.
- Już wiesz? Podsłuchiwałeś? – Agnieszka nie pozostaje dłużna. Zapowiada się rytualna kłótnia rodzeństwa.
- To ile osób zapraszasz?
- Sto!
- Czyli znowu Julcia.
- Tak. A co, zazdrosny?
- Jak bym miał o co. To o której zaczynacie to pyjama party?
- Nie twoja sprawa. Nie jesteś zaproszony. Ble! – Agnieszka kończy potyczkę, pokazując język.
- Dobra, wpadnę z kumplami.
Zauważam, że kąciki ust Agnieszki rozjeżdżają się na moment w przeciwne strony. Mimowolny uśmiech zdradza, że nie miałaby nic przeciwko. Chyba się podkochuje w Radku, który jakiś czas temu często wpadał do syna. Dopiero od niedawna miejscem spotkań jest tak zwana pizzeria. Gdzie naprawę chodzą, nie mam pojęcia. Ale gdziekolwiek by nie był ten lokal, Agusia nie powinna się łudzić, że chłopcy przesiadują tam sami.

***

Odbieramy przyjaciółkę Agnieszki wcześniej niż było pierwotnie zaplanowane. Obiecałem, że po przyjeździe do domu poświęcę jej godzinkę i pomogę zrozumieć wielomiany. Matematyka to mój koniczek. Jeden z niewielu obok malarstwa Renesansu i literatury japońskiej.
Mama Julii zaprasza na herbatę. Przeprasza za kłopot i dziękuje za to, że przyjechałem.
- Mąż dziś pracuje do późna, a bez samochodu musiałabym dla dziewczynek zamówić taksówkę.
Jakoś dziwnie brzmi to zdrobnienie w odniesieniu do prawie dorosłych nastolatek. Ale może dla pani Iwony córka nigdy nie przestanie być małą dziewczynką. Nawet gdy sama będzie mieć dzieci. Jej mąż z zawodu elektromonter podejrzanie często pracuje do późna w nocy. Nie chcę snuć zbyć dalekich domysłów, ale wydaje mi się, że małżeństwo trzeszczy w posadach.
- Niech pan zabierze trochę ciasta dla żony. Zapakuję. – Uśmiecha się wesoło, ale w spojrzeniu czuć nerwowość. Może ona też prześwietla mi duszę rentgenem i widzi, że między mną i Magdą nie zawsze jest różowo.
- Dziękuję, ale nie chcę pani ograbiać. Wezmę tylko kawałeczek. – Żałuję, że mamy świadków. Wolałbym Magdzie nie mówić, że uciąłem sobie miłą pogawędkę z inną kobietą. Zbyt duże jest niebezpieczeństwo nie całkiem adekwatnej reakcji.  
- Proszę przekazać pozdrowienia.
- Oczywiście przekażę.
Przyglądam się matce i córce. Obydwie ładne jak cholera. Buzie jak bułeczki. Identyczne fryzury. Włosy zawiązane w kok z tyłu głowy. Odsłonięte szyje. Koszule w jasnych kolorach, porozpinane u góry. Szeroki dekolt. W ich ubiorze elegancja miesza się beztroskim luzem w idealnych dla oka proporcjach. Obecność matki dodaje córce dojrzałości i powagi. Młodość nastolatki opromienia kobietę świeżością i energią. Czego ten facet szuka poza domem, mógłbym się zapytać. Na jego miejscu nie puszczałbym tych skarbów z kolan. Córkę objąłbym opiekuńczo ramieniem i głaskał kosmyk włosów figlarnie opadający na skroń. Żonę przyciągnąłbym raptownie za biodra, posadził na sobie przodem, bez majtek, w rozkroku, i zrobił Julci siostrzyczkę albo braciszka. Najlepiej dwoje. Jak tak na nie patrzę, czuję, że mężunio nie powinien mieć problemów z erekcją.
- Bardzo się cieszę, że wszedł pan na górę. Może odwiedzi pan nas kiedyś z żoną? Bardzo bym chciała wreszcie poznać mamę Agnieszki. No, znamy się z wywiadówek, ale dobrze by było porozmawiać dłużej i nie przez telefon. Ach, szczęśliwa z niej kobieta!
Mam kolejne potwierdzenie, że wyobrażenie o szczęściu zależy od kierunku patrzenia. U innych widać go zawsze więcej niż u siebie samego. To coś jak wrażenie ciemności pod latarnią. Patrząc na swoje stopy, widzi się cień własnej głowy, podczas gdy nogi rozmówcy są oświetlone.
- Na pewno. Zapytam.
Opuszczamy mieszkanie. Pani Iwona podaje rękę. Patrzy tęsknym wzrokiem. Wspina się na palce i obejmuje jak dobrego przyjaciela:
- Ach, panie Kaziku, do widzenia!
- Do widzenia. Jutro się na pewno spotkamy, pani Iwono.
Szarmancko przepuszczam córkę przez próg, podpierając jej plecy dłonią. Podobnie chcę zrobić z jej koleżanką. Muszę tylko uważać, żeby dotknięcie pleców wyglądało jak naturalny gest przyjaźni, a nie jak nachalne spoufalanie się z nastolatką. Lepiej żeby mama Julii nie nabierał zbytnich podejrzeń.
Najpierw jednak odbieram torbę podróżną.
- Daj. Ja poniosę.
- Ale nie, dziękuję. – Dziewczyna cieszy się, jakby propozycja wyręczenia w niesieniu małego ciężaru, była nie lada powodem do radości.
- Da radę, panie Kaziku. Tam nic nie ma. Tylko piżama i trochę kosmetyków. – Pod śmiechem Iwony kryje się nutka zazdrości. Tak mi się przynajmniej wydaje. Też zazdroszczę młodym swobody i beztroski.
- Nie szkodzi. Ja zaniosę.
Przejmuję uszy torby z rąk Julii. Przez parę sekund nasze palce są splecione. Trzymamy bagaż jednocześnie. Musimy się pochylić. I w tym momencie nie mogę się powstrzymać. Zerkam pod pastelową koszulę. Nie tyle zerkam, co zapuszczam przysłowiowego żurawia. Gapię się w dekolt. Zapisuję w pamięci obraz koronkowych miseczek opinających dwie stożkowate wypukłości.
Dopiero zrobiwszy to zdjęcie, kieruję wzrok na buzię nastolatki. Jak gdyby nigdy nic z miną niewiniątka patrzę jej w oczy. Wiem, że zauważyła. Widzę błysk zdziwienia i niepokój. Stan zawieszenia. Windows dostał sprzeczne polecenia i usiłuje znaleźć najkrótszą drogę wyjścia z zapętlenia. Bystre spojrzenia na boki: Agnieszka niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę, mama zamyślona, nie patrzy tam, gdzie nie trzeba. Na przesłanianie dekoltu ręką jest już za późno. To by tylko pogorszyło sytuację. Wymieniamy uśmiechy. Udajemy, że nic się nie stało.
- Dziękuję – mówi trochę ciszej niż do tej pory.
Jest zmieszana, ale nie ma do mnie pretensji. Zaskoczyło ją tylko, że kogoś tak stary jak ja mogło zainteresować jej młode ciało. Dotąd całe życie była dzieckiem i nikt z dorosłych się na nią nie gapił. Również o cyckach i tyłeczkach gadają szkolne młokosy; niektórzy poza tym tematem nie mają nic innego do powiedzenia; dorośli zdają się być obojętni na wdzięk niepełnoletnich. W każdym razie starają się nie okazywać zainteresowania, jak nakazuje kultura. Od tej pory będzie wiedziała, by uważać nie tylko na rówieśników, ale też na podstarzałych dziadków.
- Cała przyjemność po mojej stronie. – Wymieniamy po jeszcze jednym uśmiechu. Kłaniamy się, teatralnie, przesadnie głęboko. Ruchem gałek ocznych wskazuję na rozpięty guzik dziewczęcej koszuli. Żeby nie było wątpliwości, że coś mogło się komuś zdawać.
Przechodząc przez próg, tak jak zamierzałem, podpieram plecy nastolatki. Ukradkiem przesuwam kciukiem z góry do dołu, masując trzy kręgi. A niech sobie Iwona patrzy i zazdrości. A ja cofnę się na chwilę umysłem i emocjami do czasu, kiedy miałem tyle samo lat, co Agnieszka i Julia mają teraz. Ewentualnie byłem o pięć lat starszy.

***

Godzinę później w salonie udzielam korepetycji. Siedzimy przy okrągłym stoliku. Dziewczyny na kanapie.  Dla siebie wziąłem krzesło. Góruję jak król na tronie. Z uczennicą ubraną jak Julia dzisiaj grzechem byłoby nie spróbować tego tricku domowych nauczycieli. Mając siedzenie na poziomie blatu, żeby móc pisać, trzeba się mocno ponaginać. Bardzo pomaga oparcie się dłonią lub łokciem. Wtedy jednak osoba patrząca z naprzeciwka ma przed oczami bardzo ciekawy widok. Pod warunkiem, że zdoła dostosować wysokość, z jakiej patrzy, i kąt spojrzenia. Oraz oczywiście, że uczennica nie zapnie guzików albo nie zmieni bluzki na bardziej dyskretną.
- Pamiętaj o kolejności działań – podpowiadam, gdzie tkwi pułapka w kolejnym z przerabianych równań. – Kiedy nie ma nawiasów, to mnożenie i dzielenie wykonujemy po kolei. Pamiętasz? Przy mnożeniu można dowolnie przestawiać czynniki, ale dzielenie nie jest przemienne.
- Aha. Czyli muszę najpierw podzielić te sto dwadzieścia pięć przez pierwiastek z dwudziestu pięciu a dopiero potem pomnożyć przez zero dwa?
- Dokładnie tak.
- Ale co z tym pierwiastkiem?
- Pierwiastek trzeba zrobić najpierw – podpowiada Agnieszka.
- Tak – potwierdzam i, podczas gdy dziewczyna kaligrafuje liczby, ustawiam się tak, by ponownie zerknąć w dekolt.
Trochę mnie dziwi, że nie wyciągnęła nauki z incydentu w przedpokoju godzinę temu i znów nie dopięła koszuli. Ale nie będę jej przecież uprzedzać, że z mojego miejsca widać jej stanik jak na dłoni. Nie powiem jej tego zwłaszcza przy Agnieszce. Tym bardziej, że na sukienkę córki też działa siła grawitacji. Wąskie ramiączka nie utrzymają materiału przy ciele w pozycji horyzontalnej.
Patrzę i porównuję. Miseczki mają na oko jednakową objętość, ale Agnieszka ma grube wkładki, jakich jej przyjaciółka nie potrzebuje. Julcia nosi zatem rozmiar B. Teraz mogę być z siebie dumny. Szkoda tylko, że w ich wieku nie byłem tak dobrym detektywem jak teraz. Zazdroszczę ich kolegom. Chodząc do szkoły z takimi „towarami”, nie opuściłbym ani jednej lekcji. I na pewno nie stałbym bezczynnie na przerwach.
W końcu staje się, co nieuniknione, gdy się jest zbyt pewnym siebie. Popełniam błąd. Agnieszka rozdziawia buzię ze zdumienia. Jakby chciała się odezwać, lecz nie wiedziała co powiedzieć. Julia nieświadoma, że córka przejrzała mą grę, nie przerywa pisać.
- Oj, byłbym zapomniał, że mamy coś słodkiego w kuchni. Agniesiu, przejdziesz ze mną? – Trzeba błyskawicznie ratować sytuację.
- Okey.
- Aguś, mogę cię o coś poprosić? – pytam, kiedy tylko oddaliliśmy się na tyle, że mam pewność, że gość nie usłyszy naszych szeptów.
- Jasne, tato.
- Możesz o tym nie mówić mamie. Proszę.
- O czym? – Agnieszka próbuje zrobić zdziwioną minę, ale nie potrafi ukryć rozbawienia.  Chichocze.
- Myślę, że będziesz wiedziała, czego nie mówić.
- Ale... – Zawiesza głos. Pytanie nie chce jej przejść przez gardło.
- Czy może to zostać naszą tajemnicą?
- Aha. – Kiwa wreszcie głową.
- Kochana córeczka. – Całuję ją w policzek.
- Też cię kocham, tato. – Ściska mnie za szyję. I czym ja sobie na to zasłużyłem?
Wracamy z bombonierką i orzechami. I wspólną tajemnicą.
Jeszcze kilka równań i pora kończyć lekcję. Dość się już dziś napatrzyłem. Oderwałem się od trudnej rzeczywistości. Uczennica zasługuje na odpoczynek.
- Dziękuję.
- Nie ma za co, Julciu. Naprawdę cała przyjemność po mojej stronie.
Agnieszka tajemniczo się uśmiecha.
- Chodź na górę – Zabiera przyjaciółkę do swojego pokoju.
Po drodze bierze z kuchni jakieś owoce i trochę suchego jedzenia. Na kolację dziewczyny już dziś nie zejdą. Będą się odchudzać.
Pora też na mnie. Czas zabrać się za pisanie ofert.

***

Nie mogę się skupić. Męczy ciekawość, bilet do piekła. Wstaję od biurka. Na palcach przechodzę pod pokój córki. Nasłuchuję. Przez drzwi docierają strzępki zdań, z których nic nie rozumiem. Nie znam kontekstu. Cisza. Okrzyk zdziwienia. Potakiwanie. Chichot. Znów cisza.
Boję się, że któraś z nich zechce wyjść do toalety. Niepodziewanie otworzy drzwi i przyłapie na podsłuchiwaniu. Zaglądam więc przez dziurkę od klucza, żeby w razie czego wiedzieć, kiedy czmychnąć. Niewiele widzę. Tylko tyle, że przyjaciółki siedzą na łóżku oparte o ścianę i że okryły się kocem. Raczej nie zamierzają zbyt prędko wyskakiwać.
Nasłuchuję dalej, a w myślach łapię się za głowę. Co ja robię?! Już dawno nie mam piętnastu lat. Nie pora wydorośleć?
- Nie! – Agnieszka daje wyraz niedowierzania w nową sensację.
- Tak!
- Z Igorem?!
- No! – Najwyraźniej rozmowa zeszła na tematy matrymonialne, czyli to, co w życiu najważniejsze, co kręci światem i rynkiem prasowo-medialnym. Kto, z kim, gdzie i kiedy, i dlaczego się nie udało.
- Ale Igor mówił, że chce wrócić do Danki.
- Widocznie Danka go nie zechciała. Hi, hi.
- Hi, hi.
- Ty, Aga, a twój brat ma dziewczynę? – Oczywiście, że ma, mógłbym odpowiedzieć. A jeśli nie ma, to niedługo będzie. Widać, że się chłopak stara.
- Maciek? Nie wiem.
- Jak to nie wiesz? Jesteś jego siostrą. To kto ma wiedzieć, jak nie ty?
- On mi nic nie mówi. Ale chyba nie ma. Sama go możesz spytać. Hi, hi.
- Ha, ha! Chyba oszalałaś! A gdzie on teraz jest?
- Łazi gdzieś z kolegami.
- I co robią?
- Jego spytaj. Hi, hi!
- Wariatka! Ha, ha! A masz! Ha, ha, ha!
- Osz ty!
- Ała! Ha, ha, ha! – Przerywnik sportowy: zapasy nastolatek. Tylko błota brakuje.
- Julka, a co cię tak Maciek interesuje? Hi, hi. Chciałabyś z nim chodzić?
- Nieee, ha, ha! Nie jest w moim typie. – A to kłamczuszka! To przecież to mój syn. Jak może się nie podobać!
Myślę, że niczego ciekawego się dziś nie dowiem. To tylko dziewczęcy bełkot.
Ale czekam jeszcze chwilę. Nie chce mi się iść do gabinetu.
Wtem słyszę pytanie, od którego serce podchodzi mi pod gardło:
- Jula, a jak cię Bigus jeszcze raz zaprosi, to się zgodzisz?
- Chyba nie. A co, pisał coś do ciebie?
- Tylko wtedy, co wiesz. Że mu się podobasz. – Teraz już nie słyszę śmiechów. Dziewczyny rozmawiają poważnie.
- Aha.
- Czyli co, serio nie chcesz z nim chodzić?
- Nie. A co u ciebie? Kręcisz jeszcze z Włosem?
- Nie. To już przeszłość. – Czegoż to ja się dowiaduję! Moja mała córeczka ma już przeszłość. – Jula, powiesz mi, jak ty to robisz, że masz takie powodzenie? Że się wszystkim podobasz?
- Ty też się podobasz. Nawet bardziej.
- E tam. Ty miałaś już pięciu chłopaków, a ja ledwie jednego. I to tak sobie. Na niby.
Po tym zdaniu moje serce wraca na miejsce. Lotem swobodnym. Uderza w przeponę. Poobijane krwawi. Pięciu chłopaków! A ja w jej wieku ile miałem dziewczyn na koncie? Okrągłe zero. Pięciu ją miało. Cokolwiek to znaczy. A ja się podniecałem podglądaniem stanika. Śmieszne. Żałosne. Znaj swoje miejsce w szeregu, ty stary pryku!
Odchodzę od drzwi z kwaśną miną. Załamany jak smarkacz. Zazdrosny o smarkatych chłoptasi.

***

Myślałem, że przyjemny wieczór się dla mnie skończył. Że została mi już tylko przykra noc przy komputerze. Ale nie. Ktoś puka.
- Panie Kaziku, mogę na chwilę? – Przez szparę między skrzydłem drzwi i framugą ostrożnie zagląda buzia młodej kobiety. Błękitne oczy, lekko zadarty nos, wąskie usta. Jasne włosy, poprzednio zawiązane w kok, teraz rozpuszczone, spływają na ramiona.
Dziewczyna jest sama. Agnieszka właśnie rozbiera się w łazience. Słychać, jak do wanny leje się woda. Przez kwadrans albo i dłużej możemy rozmawiać bez świadków.
- Jasne, Julciu, wchodź śmiało! – Obracam się na krześle w jej stronę.
Cieszę się jak dziecko, a z drugiej strony czuję się nieswojo. Jeszcze nigdy nie przebywałem sam na sam z żadną koleżanką córki. Bujna wyobraźnia wymyśla nieskomplikowane scenariusze. Same niebezpieczne. Tym bardziej, że widzę, jak jest ubrana. Koszulę i dżinsy zastąpiła haleczka. Nie powiem, że za krótka, bo do połowy uda. Ale dość luźna i opływająca ciało w taki sposób, że kształty, które miałyby pozostać w zakryciu, stają się odkryte.
- Mogę? – powtarza pytanie, stanąwszy jedną stopą po mojej stronie progu.
- Do mnie możesz przyjść zawsze. – Wstaję, podchodzę do drzwi, delikatnie przymykam, żeby zapewnić mniej krępujące warunki do rozmowy. Człowiek czuje się zawsze trochę swobodniej bez postronnych osób.
Przez parę ułamków sekundy przyglądam się jej ramionom i szyi z bliska. Nie jestem dużo wyższy, ale wystarczająco, by z góry rzucić spojrzenie na piersi. Lewa odciska się wyjątkowo wyraźnie przez cienki jedwab. Mógłbym przysiąc, że widzę obrys sutka, z milimetrową dokładnością. Nie wiem, co się dziś ze mną dzieje. Zwyczajnie, jak napalony młodzik chcę to dziewczę dotknąć. Wytarmosić za cycki i... rozebrać, a potem się zobaczy. Moje głodne spojrzenia nie umykają jej uwadze. Czerwony Kapturek musi czuć, że wilk ma apetyt. A mimo to, z rumianymi policzkami i gęsią skórką pod szyją, robi krok naprzód w głąb wilczej jamy.
- Chciałam panu podziękować za matematykę i w ogóle – recytuje z pamięci długo przemyślany tekst.
Męska próżność chciałaby, żeby to najście było deklaracją zakochania. Ot, zaraz się pocałujemy. Z nadzieją, że miłość pokona wszelkie przeciwności losu. Na chłodny rozum jednak wcale tak być nie musi. Pomogłem, więc wypada podziękować. Wyrazić wdzięczność, szczerą lub całkiem udawaną. Dziewczyna zachowała się kulturalnie. Po prostu. Tyle że nie musiała. W każdym razie skoro przezwyciężyła tremę, teraz ja mam obowiązek docenić jej postawę. Docenić? A w głowie, i to nie tej na karku, tylko jedno: Wykorzystać.
Co teraz? Co zrobić, żeby jej nie skrzywdzić? Nie zrazić do siebie? Żeby mnie dalej lubiła. Oby jak najbardziej.
Obejmuję ją w talii. Chyba nie naruszam tym gestem cienkiej granicy przyzwoitości.
- Bardzo mi miło, że przyszłaś, Julciu. Ale już ci mówiłem, że to drobiazg. Że zadania matematyczne to dla mnie czysta przyjemność. To ja ci powinienem dziękować.
- Naprawdę? Mama na pewno będzie się pytać, jak się panu odwdzięczyć.
- Ach, odwdzięczyć, jakie paskudne słowo. – Kłamię jak z nut. Jak z drobnomieszczańskiego śpiewnika. Jak dobrze ułożony, wiecznie uczynny, nie dbający o własną korzyść ideał.
Julia obraca się twarzą do mnie. Nie zabieram ręki z jej pleców. Swobodną dłonią odnajduję palce dziewczyny. Stoimy blisko siebie. Dzielą nas pojedyncze centymetry. Ach, gdybym był młodszy, a ona starsza, gdybym nie miał żony, gdyby to nie była przyjaciółka córki, już dawno bym ją pocałował.
Intensywnie myśli, co powiedzieć. Oboje się zastanawiamy. Spoglądamy sobie w oczy. Po chwili rozbiegamy się wzrokiem na boki. Zerkam na piersi. Wdech: góry unoszą się lekko, wypiętrzając halkę. Wydech: wracają na poprzedni poziom. To nie już jest podpatrywanie. Nie przypadkowe zagapienie.  Przypominam sobie mieszkanie, pastelową koszulę i zdziwioną minę nastolatki. Robi się niebezpiecznie. Pocałuję w usta: to dziewczynka gotowa będzie naprawdę się zabujać. A to musi zaboleć. Wyprosić z gabinetu też nie mogę. I nie chcę. Ech, i tak źle, i tak niedobrze.
- Do rana coś wymyślę. Jutro ci powiem, co byś mogła podszepnąć mamie. – Nareszcie przyszła mi do głowy najprostsza odpowiedź. Udaje się rozbroić bombę milczenia.
- Dziękuję. – Słabnący głos zdradza poczucie niepewności. Wzrok wstydliwie kieruje się na podłogę. Powieki przesłaniają błękitne oczy.
- Wiesz co, Julciu? Myślę, że powinniśmy jutro jeszcze raz przerobić te zadania. Teraz może się wydawać, że wszystko umiemy, ale takie wrażenia często są bardzo mylne. – Walczę z ciszą. Staram się brzmieć jak najbardziej racjonalnie. Jednocześnie bawię się palcami uczennicy i gładzę bok talii. Nie umiem i nie chcę wymusić na sobie jednoznacznego zachowania. Prościej mi jest kluczyć i pozostawiać szerokie pole do interpretacji. – Nie chcę, żeby potem wyszło, że z pan Kazik ponaobiecywał, a jak przyszło co do czego, to niczego nie nauczył. Co by powiedziała twoja mama o takich korepetycjach?
- Jutro?
- Możemy usiąść na pół godzinki po śniadaniu. Zresztą, będę tu jutro od samego rana. Możesz wpaść nawet o siódmej, jak się obudzicie tak wcześnie. Możemy się pouczyć tutaj w gabinecie.
- No, dobrze. Chętnie. W cale nie myślałam, że zajmę panu aż tak dużo czasu. – Teraz już spogląda na mnie śmielej. Nawet wyzywająco. O coś pyta bez słów maślanymi oczami.   
- Drobiazg, Julciu.
Pozostaje mi jeszcze rozładować atmosferę oczekiwania. Przerwać dotyk bez spięcia i fajerwerków.
- A jeśli chodzi o odwdzięczenie... – Zawieszam głos. Lustruję spojrzeniem, pocieram wargi jedna o drugą, wyczekuję reakcji.
- Tak? – Dłońmi wyczuwam drganie, jakby impuls prądu przebiegł dziewczynę od stóp do głowy. Jeśli naprawdę miała już pięciu chłopaków, to zna się na całowaniu. Wie, że za ułamek sekundy może usłyszeć prośbę o coś, czego stanowczo nie powinienem się domagać, na przykład o całusa. Stąd te elektryczne drgawki. Wie, a nie ucieka. Bo chce? Bo boi się odmówić? Czy jestem za stary, by brać takie myśli na poważnie. Ani  trochę nie niebezpieczny.
- Od Agnieszki dostałbym buziaka w policzek. Taką mamy stawkę. Ale to moja córka. Nie wiem, czy mogę ciebie prosić o coś takiego.
- Ha, ha. Tylko tyle? – Napięcie znikło jak za wypowiedzeniem zaklęcia. Nastolatka pewna siebie chwyta mnie za ręce. Przekłada jedną dłoń na klatkę piersiową. Śmieje się całą sobą.
- Tylko tyle i aż tyle.
- Dobrze! – Natychmiast obejmuje mnie za szyję. Mocno.
Nie pozostaję dłużny. Otaczam ją ramionami, w talii i w górnej części pleców. Dociskam do siebie. Podchodzę buzią pod płatek ucha, przysysam się na parę sekund i zostawiam mokry ślad pocałunku. Przez bluzkę czuję odcisk piersi. Ocieram się o te miękkie pagórki. Macam je klatką piersiową. Kradnę kawałki radości nieprzeznaczonej dla mnie. Całuję jeszcze raz pod uchem. I szepczę:
- To gdzie ten obiecany pocałunek?
Dostaję cmoknięcie. Nawet całkiem długie. Staranne.
- Może być?
- Tak. Wspaniały. Dzisiaj jesteśmy kwita.

***

Rozmawiamy jeszcze kilka chwil przy otwartych drzwiach gabinetu. Czekamy, aż Agnieszka zakończy kąpiel. Podpytuję o to i owo. Nie przerywam, cierpliwie wysłuchuję odpowiedzi do końca. Ważne tylko, żeby nie milczeć. Bo kiedy milkną usta, zaczynają rozmawiać ciała. A myśmy sobie dziś tyle naopowiadali, że powinno starczyć na całe lata. Teraz już  tylko small talk. Julcia ma dwóch braci i trzy siostry cioteczne, z których najlepiej rozumie się z Piotrkiem. Jakoby kiedy trzeba, to się powygłupia, ale na ogół jako jedyny w rodzinie traktuje ją poważnie. Z nauczycieli najbardziej odpowiada jej polonista. Poza tym biologiczka i pani od WF są w miarę okey. Ostatnio czytała powieść o młodej dziewczynie, która popełniła samobójstwo i w liście do kolegi wyjaśnia dlaczego.
Woda przestaje spływać do zlewu. Zęby umyte. Włosy wyszczotkowane. Agnieszka wesoło zmierza do mego gabinetu. Biodra skręcają w prawo i lewo jak wahadło. Rękami rozczesuje długie włosy. Piękny widok. Udała mi się córunia. Tylko biust mogłaby jeszcze trochę podtuczyć, ale na to już chyba za późno. Zostanie taką deseczką.
- Czy staruszek dostanie dziś buziaka na dobranoc? – pytam, kątem oka zerkając na Julię. Ciągle korcą mnie usta tej nastolatki.
Cmok! Cmok! I z drugiej strony: cmok, cmok! Dzisiaj w oba policzki. Trochę na pokaz.
- No, za takie buziaki mogę ci zwrócić koleżankę. – Pozwalam sobie ostatni raz dotknąć pleców Julii. Przelotnie pogłębiam rowek kręgosłupa.
- Dzięki, tato.
- Właściwie, skoro Julia u nas nocuje, może powinienem ją też traktować jak córkę? – Czworo oczy patrzy na mnie pytająco. Chyba przesadziłem, ale skoro rzekło się A, trzeba beknąć B – Żeby było sprawiedliwie, Julię też powinienem pocałować na dobranoc.
- Aha! – Agnieszka nie widzi w tym nic niewłaściwego. Kochana córeczka.
- Ha, ha. – Jej przyjaciółka jakby tylko na to czekała. Kładzie mi ręce na ramiona i bez wahania ale nie za szybko przysuwa buzię do policzka.
Jeszcze raz dotykam jej wątłych łokci. Przyciskam plecy. Szczypię wargami pod uchem, zostawiając na skórze kropelkę śliny. W nagrodę czuję krótkie drgnienie, a na policzku czuję chuch ciepłego powietrza. Niby taka banalna rzecz, a działa.
- Dobranoc, siostrzyczki!
- Pa.
- Dobranoc.
Jeszcze tylko odprowadzę wzrokiem dwie pary zgrabnych nóg i wracam do laptopa. Najwyższa pora odstawić marzenia i wziąć się za robotę.

***

Tylko jak tu się skupić, kiedy na tym samym piętrze rozkręca się wesoła impreza. Synalek marnotrawny wrócił do domu, niecałych dziesięć minut temu. I ledwie się zjawił, wparował do pokoju siostry. Cwaniak. Wprosił się na piżamowe party w najlepszym momencie. Kiedy dziewczyny zdążyły się przebrać, ale nie jeszcze nie zgasiły światła. Śmieją się, piszczą. Zżera mnie ciekawość, od czego im tak wesoło. Idę sprawdzić. 
Staję pod drzwiami. Słychać każde słowo. Agnieszka krzyczy do brata, żeby zostawił jej przyjaciółkę w spokoju. Julcia jednak zdaje się bawić w najlepsze. Śmieje się jak opętana. Przestaje, by złapać powietrze, i chichocze, że czegoś nie odda. Maciek nie zwraca uwagi na siostrę. Domaga się zwrotu czegoś, co zapewne Julcia trzyma w ręce. Przez dziurkę od klucza dostrzegam syna szamoczącego się z dziewczyną pod oknem. Siłują się, próbując złapać przeciwnika za nadgarstki. Agnieszka siedzi na łóżku poza polem widzenia.
Waham się jeszcze chwilę. Wreszcie wchodzę. Bez pukania. Jak by co, powiem, że taki robili hałas, że nie usłyszeli.
- O, przepraszam – To pierwsze, co mi przychodzi na język.
Gdy trzymałem klamkę, nie mogąc się zdecydować jej nacisnąć, zmieniła się dyscyplina zapasów. Maciek przeszedł do ataku na żebra i boki. Teraz, zobaczywszy mnie, zatrzymali się jak w stopklatce mocno pochyleni, Maciek z wyciągniętą do przodu ręką, bliski trafienia bezpośrednio pod pierś koleżanki. Spryciarz! Na dodatek, walcząc, musiał zaglądać w dekolt. Znając halkę Julci, miał ku temu doskonałe warunki.
Teraz się wyprostowali. Julcia błyskawicznie poprawiła ubiór. Zakrywa dekolt pod  skrzyżowanymi ramiona. Przyznając się do niemoralnego zachowania. Gdyby była niewinna, to by nic nie ukrywała. Maciek odskoczył. Najchętniej udałby, że przed chwilą wyglądał przez okno i o niczym nic nie wie. Obojętne jak się ustawi, zdradzą go wypieki na twarzy. Podobnie jak Julcię.
- Ale u was wesoło! – zdobywam się na sarkastyczny komentarz. – Właściwie to szukam Maćka. Zajdziesz do mnie, jak skończycie rozmawiać?
Robię dwa kroki do tyłu. Gdy już mam zamknąć drzwi, Agnieszka wyskakuje spod koca.
- Tato! – woła i wybiega za mną. Chwyta mnie pod ramię i mówi wzburzona, szeptem, który usłyszeliby nawet w ogrodzie: - Możesz coś powiedzieć Maćkowi?
- Już idę, Krasnalu. Już mnie nie ma. – Maciek reaguje, jakby go spotkała Bóg wie jaka krzywda.
Rodzeństwo wymienia się jeszcze kuksańcami. Widzę, że Agnieszka jest szczerze zła na brata. On traktuje ją z pobłażliwym lekceważeniem.
- Głupek!
Boję się, że mi się dziecko rozpłacze. Przytulam.
- Maćku, musimy porozmawiać – odgrywam rolę surowego ojca.
W głębi duszy stoję po jego stronie. Też uważam, że po to na świecie są dziewczyny, żeby je podrywać. Mógłby jednak przy siostrze robić to w bardziej zawoalowany sposób. To właśnie mu zaraz powiem.
Poza tym zazdroszczę synowi łatwości, z jaką mu to przychodzi. Bo że nie łapał za biuścik nigdy wcześniej, nie uwierzę. Tak samo jak nie wierzę w czyste sumienie Julci. Chyba naprawdę miała tych pięciu chłopaków, o których rozmawiała z Agnieszką.    
- Co mi chciałeś powiedzieć? – pyta Maciek u mnie w gabinecie.
- Że za stary jesteś na końskie zaloty, stary byku!
- Oj, weź, tato – skrzeczy jak trzynastolatek przechodzący zmianę głosu.
- Nie weź, tylko postaw się w sytuacji twojej siostry. Założę się, że nie chciałbyś oglądać, jak ci brat maca przyjaciółkę.
- Co?! No, co ty? – I jeszcze idzie w zaparte bezczelny niedorostek!
- Maćku, nie mówię, żeby nie zrywać śliwki, jak ci wpadnie jakaś w oko. Jak taka soczysta, pękata wisi na drzewie i woła: zjedz mnie, zjedz mnie!” Mówię tylko, że nie każdy musi widzieć, że podkradasz.
- Śliwkę?
- Śliwkę, renklodę, ulenę – Żeby bardziej unaocznić tok myślenia, przykładam dłonie do klatki piersiowej, obrazując szalki dźwigające ciężar. – Lubisz śliwki. Każdy lubi.
- Aa! – Chłopak zaczyna wreszcie rozumieć metaforę, niezbyt wyszukaną niestety. – Te żółte. grube.
- Aha. Te żółte. W tym wypadku – Powtarzam gest symbolizujący kobiece piersi. – odmiana blada, owoce cały rok schowane przed słońcem w specjalnych koszykach. Zazwyczaj rosnące parami na drzewkach płci żeńskiej.
- Tato, wiesz, że jesteś okropny? Ale kupuję to porównanie. – Maciek odzyskuje rezon. Odradza się krucha nić zrozumienia między pokoleniami. A ja jestem okropny. To prawda. I bezczelny. Bo który normalny ojciec miałby czelność rozmawiać z synem w ten sposób!
- A, kupuj. Dzisiaj ze zniżką, w megapromocji. Oferta ważna do wyczerpania asortymentu – parodiuję slogany z gazetek reklamowych. – A tak już całkiem między nami, ta Julcia naszej Agusi ma niczego sobie śliweczki. Tu ci muszę przyznać rację.
- Dobra, tato, chyba przesadziłem. Naprawdę tak wszystko widać? – Jest nadzieja, że połajanka czegoś nauczyła młokosa.
- Jak na dłoni, Maćku. Wszystko widać jak na dłoni. No, a jak pizza? – Nadepnę jeszcze na odcisk moralności i możemy się dalej przyjaźnić.
- Pizza? A, dzięki za sponsoring. – Maciek mruży oczy, zdradzając spodziewane objawy zakłopotania. 
- Drobiazg, synku. Raptem dwie stówki. - Nie mam  pojęcia, na co wydał tyle pieniędzy, ale niech mu służy. – I jak smakowała ta pizza? – Pytam z wyraźną nutką sarkazmu, specjalnie akcentując ostatnie dwa wyrazy.
- Jak pizza, tato.
- Może któregoś dnia zaprosisz tę pizzę do domu, zapoznasz ze staruszkami?
- No, nie wiem.
- Nie mówię, że od razu na nocleg. Wystarczy na kawę.
- Zobaczymy.
- Wszystko w swoim czasie? Nie nalegam. Jestem tylko ciekawy tej twojej pizzy.
- Dzięki, tato.
Nie wiem, za co konkretnie mi dziękuje, ale się nie bronię. Wysyłam rozumiejące spojrzenie. Maciek zazwyczaj się spieszy. Przestępuje z nogi na nogę, czekając na koniec rozmowy, kiedy będzie mógł wybiec z kuchni lub gabinetu. Tym razem jednak coś go zatrzymuje. Jakby miał jakiś interes do załatwienia. Jakby szukał inwestora gotowego wyłożyć pieniądze, sto, dwieście, nie daj Boże tysiąc złotych, na jego nowy projekt. Nie wyganiam. Czekam. Jak się nie odezwie w ciągu trzech sekund, zapytam o pizzę. Jak ma na imię, czy chodzi do tej samej szkoły. Będzie o czym rozmawiać.
- Tato – w końcu syn zebrał się na odwagę. Powie, co mu na sercu leży. – Mogę o coś spytać?
- Jasne. O wszystko. Najwyżej nie odpowiem.
- Czy mama była twoją pierwszą dziewczyną? – Tego się nie spodziewałem.
- Nie. – Odpowiadam spokojnie, ale chyba nie potrafię ukryć poczucia dumy. Dumy z syna. Z jego odwagi. Wbrew pozorom tylko nieliczni są gotowi pogrzebać w przeszłości własnych rodziców. Boją się rozczarowań. Że piękny mit pęknie jak bańka mydlana. – Dlaczego pytasz?
- A, tak z ciekawości.
- Aha. Poczekasz chwilę? Może ci coś pokażę.
- Okey. – Rozsiada się na tapczanie, zrelaksowany jak nigdy, zakładając ręce za głowę.
Szperam w szufladzie. Gdzie to było? Jest. Wyciągam stary dysk pamięci. Kanciaste pudło w czerwonej oprawie. Szesnaście gigabajtów. Czy to jeszcze działa? Podłączam pod port USB, przeglądam foldery. Mam: „Fot_1997”. Szmat czasu.
- Myślisz, że powinienem przeprosić Julię? – Syn w międzyczasie przemyślał sytuację.
- Siostrę przeproś. Pamiętasz, kiedy ostatnio dostała kwiaty od ciebie?
- Kwiaty?!
- Na przykład różę.
- Ale... Mówisz poważnie, czy trollujesz jak zwykle?
- Powiedzmy, że głośno myślę. Agnieszka to jeszcze dziecko, więc mógłbyś już zacząć   traktować ją jak kobietę. Chociaż czasami.
 Od zeskanowania nie oglądałem tych zdjęć ani razu. Nie było po co. Mimo to znam każde ujęcie, jakby to było wczoraj. Wybieram moim zdaniem najciekawsze.
- Ładna. – Syn wpatruje się w ślad przeszłości. Na ekranie pozuje dziewczyna, stojąc na rękach, na tle szarych drzwi, w szortach i żółtym t-shircie. Z odsłoniętym pępkiem i resztą brzucha. Wtedy dwudziestolatka.
- Pierwsza miłość. – Maciek tego nie wie i mu nie powiem: Nie minęło pięć minut od cyknięcia aparatu, i żółty t-shirt poszybował na podłogę. Mijając takie przystanki jak szyja, głowa i ręce studentki wyprostowane w łokciach. Kwadrans potem dziewczyna ze zdjęcia siedziała na mnie okrakiem. Na kolanach. Na skraju wąskiego łóżka. Czoło oparłszy na barku. Pomrukiwała ze szczęścia rozpierającego ją w środku.
Następny obrazek: ta sama osoba siedzi przy biurku. W okularach i z ołówkiem w dłoni. Jeszcze jeden: poza akrobatyczna. Ręce i stopy oparte na dwóch łóżkach. Biodra uniesione. Cała postać przedstawia most rozpostarty nad górskim wąwozem – wąskim przesmykiem dzielącym pokój na pół.
- Gdzie to jest?
- W akademiku.      
- U niej czy u ciebie?
- To mój pokój. Kumpel, z którym mieszkałem, studiował biologię. Chodził bidulka na wszystkie wykłady. A dwa razy w tygodniu kończył laborki po ósmej. Zanim wrócił tramwajem, zdążyłem z Patrycją pięć razy, hm, porozmawiać i odprowadzić na stancję. U niej nie mogliśmy się spotykać. Właściciele mieszkania nie tolerowali gości. Takie było życie.
- Poznałeś ją dopiero na studiach?
- Tak.
- I nie miałeś dziewczyny w liceum?
- Nie. Za późno zacząłem się rozglądać. Potem wszystkie, co mi się podobały, były już dawno zajęte.
- Trzeba było wyrywać te z pierwszej klasy – syn daje mi cenną radę, poniewczasie.
- Pizza chodzi do pierwszej?
- Nie, do trzeciej.
- Będzie w tym roku zdawać maturę?
- Aha. Rozszerzony polski i historia. Ale ona nie chodzi do mojego liceum.
- Nie? A jest u nas jakieś inne?
- W Grodzisku.
- Aha, związek na odległość? – żartuję. – I jeździsz do niej autobusami?
- No, jak ma czas dla mnie. We dwóch jeździmy. Bartek próbuje wyrwać jej koleżankę.
- Okey, Maćku. Uważaj tylko, żeby nie przesadzić z tym jeżdżeniem. Też masz naukę.
- Wiem, tato. 
- Rozumiem, że pod choinkę zechcesz garnitur i buty na studniówkę? – Porozumiewawczo puszczam oko.
- O ile zaprosi. – Ściszony głos i skwaszona mina wyrażają silne zwątpienie. Bezwiednie zaciśnięte zęby i ucieczka wzrokiem od mojego spojrzenia świadczą, że Maciek nie udaje. Emocje są szczere.
- Nie ta, to inna – powtarzam wyświechtany slogan. – W ostateczności za rok ty ją zaprosisz. Albo jakąś pierwszoklasistkę.
- Dzięki, tato. Ty to umiesz pocieszyć.

***

Zdjęcia dawnej sympatii ożywiły wspomnienia. Tak, w dniu dwudziestych urodzin byłem jeszcze prawiczkiem. Kobiety znałem wyłącznie z filmów i obrazków. Nastolatki z przechwałek kolegów. W przeciwieństwie do bardziej obytych rówieśników dziewczęcą pierś widziałem tylko dwa razy. Kiedy fala morska porwała stanik siostrze ciotecznej i kiedy w te same wakacje chłopcy ze starszej grupy zadarli bluzkę siódmoklasistce. Te dwie szczęśliwe chwile musiały starczyć do uskrzydlania fantazji przez pięć lat z hakiem.
Aż spotkałem Patrycję. Nieśmiałą dziewicę bez jakichkolwiek bliskich doświadczeń z płcią przeciwną. Droga od przypadkowego zawarcia znajomości przez coraz bardziej zażyłe koleżeństwo do miłości zajęła nam pięć miesięcy. Dopiero wtedy zdobyłem się na odwagę, by wziąć przyjaciółkę za rękę. W nagrodę dostałem buzi. Tydzień później, po długim głaskaniu po plecach zdjęła stanik, pozostając w bluzce. Żeby ramiączka nie przeszkadzały w masażu. W rezultacie dowiedziałem się, jakie naprawdę są w dotyku piersi. Aż w połowie drugiego semestru powiedziała, że chce mnie poczuć w środku. Pierwszy raz nie przyniósł egzaltacji, ale następne... To była poezja. Bawiliśmy się godzinami, eksperymentowaliśmy. Nie zdając sobie sprawy z wyjątkowości, tego co robimy, spróbowaliśmy wszystkich pozycji opisanych w słynnej Kamasutrze. Bez tabletek, żeli, okładek z lateksu. Zawsze spontanicznie. A mimo to pod pełną kontrolą. Dziś trudno mi w to uwierzyć, ale ani razu nie trysnąłem w środku. Umiałem się powstrzymać nawet kiedy jej pochwa dostawała szału orgazmu.
Pierwszy romans zakończyłem jak ostatni idiota. Po chamsku. Patrycja nie należała do najlepszych studentów. W pierwszym semestrze nie zdała egzaminu z analizy. W drugim nie udało jej się poprawić tej dwójki. Doszły jeszcze następne. Musiała więc porzucić studia. Spróbować szczęścia na innym kierunku. Na wakacje wróciła do rodzinnej miejscowości w domowym zaciszu uczyć się do egzaminów wstępnych. I od tego momentu ani razu do niej nie zadzwoniłem, ani nie napisałem listu. Mówiąc dosadnie, olałem.
Po Patrycji przyszedł czas na młodsze dziewczyny. Licealistki i uczennice technikum. Zacząłem udzielać korepetycji. Matematyka, fizyka, chemia, tanio, student UJ, nr telefonu 0-505 i tak dalej. Na każde ogłoszenie dostawałem po kilka zapytań o wolne terminy i stawkę. Słyszę męski głos: pięćdziesiąt złotych. Kobiecy: Od dwudziestu pięciu do czterdziestu w zależności od materiału, próbna lekcja za pół ceny, dojazd gratis. Nigdy nie brakowało chętnych. Co druga była na tyle ciekawa, by zostać na herbatę i porozmawiać nie o matematyce. Z nich odrzucałem wszystkie zdradzone, nieszczęśliwie zakochane i dewotki z oazy. Średnio połowa przechodziła ten filtr, kwalifikując się do konkurencji „Pierwszy pocałunek”. Tylko nieliczne odpadały na tym etapie. Reszta dochodziła do finału w łóżku. W sumie zaliczyłem szesnaście nastolatek. Dla piętnastu byłem pierwszym kochankiem. Pierwszym i, twierdzę nieskromnie, daleko nie najgorszym.
Pod koniec tego etapu życia rozszerzyłem ofertę o szkołę podstawową. Wtedy jeszcze ośmioklasową. W większości wypadków chodziło o przygotowanie do egzaminów wstępnych do liceum. Niesamowite, jak wielu rodziców gotowych jest wydać dowolną sumę za ułudę, że dziecko zrealizuje ich wybujałe ambicje. Tragiczne, że wyznaczywszy nierealny cel, albo zostawiają pociechę z problemem, licząc, że sama da radę, albo wierzą, że nauczyciel odbębni za nich całą robotę. Płacą i umywają ręce od odpowiedzialności. Ech, nieszczęsne dzieci takich rodziców.
W stosunkowo krótkim czasie dostałem ponad dziesięć takich zleceń. Kilku chłopców, ale w większości dziewczynki. Pomyślałby ktoś, że rodzice będą się interesować postępami w nauce, że po paru lekcjach spytają korepetytora o opinię, czy liceum to w ogóle realny cel dla ich pociech, to by się mocno pomylił. Niektórzy nie uznali za stosowne spotkać się ze mną nawet przed pierwszą lekcją: Warunki umówione przez telefon, koperta na stole ewentualnie przekazana przez starsze rodzeństwo. O tym, żeby ktoś z dorosłych był w domu podczas korepetycji, można w ogóle zapomnieć. Dobrze dla mnie. Dobrze dla chłopaków. Dla dziewczynek też dobrze, nawet jak niektórym przyszło się popłakać. Hańba dla głupich mam i naiwnych tatusiów. 
Wszystkie ósmoklasistki śpiewająco przeszły przez pierwszy i drugi etap castingu. Spragnione ciepła, życzliwości i traktowania jak równego sobie, wdzięczne za uważne wysłuchanie i szczerą rozmowę, stanowiły cel banalnie łatwy. Każda dostała buziaka i obejrzałem sobie kilka biustów. Co nieco sprawdziłem w dotyku. Można powiedzieć, że zrealizowałem plan szkoły podstawowej. Obecnie gimnazjum, niedługo z powrotem podstawówki, a jak będzie w przyszłości i czy w ogóle coś będzie, nie wiadomo. Że nadrobiłem zaległości. Z jedną z dziewcząt, której imienia chwilowo nie potrafię sobie przypomnieć,  posunąłem się jeszcze o dwa kroki dalej. Ale nie odebrałem cnoty. Zawsze trzeba mieć jakiś kompas moralny i nawet w uwodzeniu znać umiar.
Teraz oczywiście porównuję tamte piętnastolatki z moją Agniesią. O ile nie mam wątpliwości, że ktoś mógłby jej pożądać, widzieć w roli narzędzia do zaspokojenia lubieżnych potrzeb. O tyle ojcowskie uczucia stanowczo odrzucają myśl, że Agnieszka mogłaby sama chcieć być pożądaną. Że może mieć kobiece pragnienia. Moja córeczka jest wyjątkowa, nie taka jak inne – próbuje sobie wmówić naiwny mózg. Ale mu nie pozwolę.
Natomiast co do Julci, przyjaciółki córki, nie mam wątpliwości. To, tak jak inne dziewczęta, samica zaprogramowana do wydania potomstwa. Rozłoży nogi przed pierwszym, który włoży odrobinę wysiłku w przekonanie jej, że warto. Normy kultury i religii, którą podobno wyznaje, nie powstrzymają jej przed kopulacją. Julcia nie będzie czekać z tym do ślubu. Tak jak nie czekały laureatki korepetytorskiego castingu dwadzieścia lat temu. Tak jak nie czekała moja przyszła żona, druga po Patrycji studentka w moim łóżku. I jak dotąd ostatnia.   
Zasypiam.

***

Czuję swędzenie w uchu. Swędzenie mija. Znowu. Chodzi po mnie coś jakby mrówka albo mucha. Nie bzyczy. Tylko stąpa włochatymi nóżkami. Odganiam insekt. Spokój. Mogę spać dalej.
Znowu chodzi. W tym samym uchu. Tym wystawionym do góry, nie w tym wduszonym w poduszkę. Chodzi w uchu, ale śmieje się obok łóżka. Cicho się śmieje. Nie cały czas. Tylko kiedy nie może pohamować śmiechu. Chichra kobiecym głosem. Sikorka. Sikorka by zjadła owada. Dziobnęłaby w ucho sikorczym dziobem. A ten gad jeszcze łazi. A, kysz! Strącam go łokciem. A, kysz, potworo!
Chichra. Podwija koc. Kładzie się koło mnie.
- A, to ty, Sikorko – mamroczę z zamkniętymi oczami, ustami, których nie mam siły otworzyć. Któż inny mógłby mnie w środku nocy łaskotać w ucho, jeśli nie ona. – Chodź, kochanie. Pośpijmy trochę. Jeszcze pięć minut.
Odsuwam się do ściany, żeby zrobić miejsce na wąskim łóżku. Kładę się jakby na wznak, ale trochę na boku. Wysuwam ramię, żeby objąć Sikorkę, oddaję jej tors jako podgłówek. Obejmuję drugą ręką.
Nogi splecione. Na kolanie łydka. Drugie kolano wciśnięte między ptasie udka. Podsuwam kolano do góry. Powoli, sennie jak ślimak sunę nogą po jej udzie. Milimetr, dwa, trzy milimetry. Robię pauzę. Nogi Sikorki zaciskają się wokół mego uda. Odpoczywamy. Śpimy. Sikorka śpi, ślimak znowu sunie. Sikorka nie śpi, udaje, zaciska nogi jeszcze mocniej. Nie chce zbyt szybko dopuścić nogi do ciepłego krocza. Woli się podroczyć.
Niech jej będzie. Gładzę po plecach. Pełną dłonią sunę nad talią z jednego boku na drugi. Pomału. Masuję. Obieram nowy cel. Zatrzymuję się na kręgach. Sikorka leży skulona jak poczwarka, z wygiętymi plecami. Więc czuję rząd guzków bardzo wyraźnie. Głaszczę każdy z osobna palcami. Zmierzam w dół, do talii, ruchem na trzy: dwa kroki do przodu, jeden do tyłu.
Wiem, że ona to lubi. W końcu ją poderwałem właśnie na masaż pleców. Miesiąc temu na jakiejś imprezie w akademiku. Z braku miejsca przycupnęła na moim kolanie, a ja z głupia frant zacząłem jeździć kciukiem po plecach. Zupełnie nic o niej nie wiedząc, ani co studiuje, ani jak ma na imię.
Całuję ją w głowę. Zanurzam się we włosy. Zaciągam się ich zapachem. Brzoskwinia to czy morela, nie ważne. Pachną cudnie świeżością. Są puszyste. Eteryczne. Całuję włosy, jem włosy, oddycham włosami.
- Kocham cię, skarbie – mruczę ociupinę wyraźniej niż poprzednio.
- Yhy – odpowiada Sikorka błogim kwileniem.
Jeszcze raz wodzę dłonią po plecach. Wzdłuż, wszerz i po przekątnych. Mierzę łopatki, badam przebieg żeber. Próbuję wymacać krój bluzki. Sikorka ma goły kark i ramiona. Znajduję tylko tasiemkowate ramiączka. Dziwne, myślałem, że kładła się jak zwykle w t-shircie. Ale to nie t-shirt. Pewnie wstawała, żeby się przebrać. Cwana bestyjka! Wiedziała, że jej nie wypuszczę. Przyszła zaopatrzona w koszulę nocną. Zaraz sprawdzimy dokąd sięga i nieco podwiniemy.
Przesuwam rękę w dół. Przeskakując nad talią i pośladkami, łapię za nogę, najniżej jak mogę. Sikorka momentalnie drętwieje. Napina wszystkie mięśnie.
- To tylko ja. Rozluźnij się, kochanie.
- Aha. – odpowiada ptasim głosem. Trochę nerwowo. Jakby się bała.  
Ale czego miałaby się bać? Kiedy się kochaliśmy, nie sprawiała wrażenia bojącej. Wręcz przeciwnie. O ile to można to nazwać kochaniem. Ta niepozorna rusałka praktycznie mnie gwałciła. Mnie, króla dżungli! Coś się musiało zmienić przez tych parę godzin, ale co?
Eureka! Sąsiad. Kiedy się kładliśmy, jego nie było. Miał wyjechać na parę dni. Możliwe, że wrócił.
- Nie będziemy budzić Karola.
- Słucham?
- Oj, tego, kto wymyślił pokoje dwuosobowe w akademikach, to tylko przed pluton egzekucyjny i rozstrzelać. Ćśśś.
Łapię Sikorkę jeszcze raz za nogę. Znowu spięta. Ściskam za pupę, wrzynam się palcami w kreskę pod pośladkiem, kciukiem zahaczam o gumkę majtek... Poznaję wąskie bawełniane figi. Jak znam życie, białe. Zaraz przyciągnę Sikorkę do siebie. Ugniotę te figi naganiaczem w najczulszym miejscu. Niech no tylko go uwolnię z majtek. Poczuje go Madzia na szparce, to od razu zachce.
- Oj, nie! Nie! – Poczwarka piszczy, ale cicho. Nie chce, żeby się Karol zbudził. Prostuje grzbiet. Obiema rękami łapie mnie za nadgarstek. Broni tyłeczka. Broni majtek.
Szarpiąc, niefortunnie ociera się kobiecością o pytona w bokserkach. Teraz powinna zmienić zdanie, myślę. Ale puszczam pupę. Pozwalam dziewczynie odsunąć biodra na taką odległość, jaką uzna za bezpieczną. Nie będę przecież do niczego zmuszać.
- Yh, yh – dyszy głośno. Otwieram oczy.
Najpierw jak przez mgłę widzę różową piżamę. Leżącą krzywo, tak że z dekoltu niepostrzeżenie wysunęła się jedna pierś. Wzrok błyskawicznie odzyskuje ostrość. Pierś, biała jak cukier puder, nie poraża rozmiarem. Przypomina trójkątny pierożek. Mimo to zwraca na siebie uwagę. Porusza się góra-dół w rytm głębokiego oddechu. To przepona pracuje.
- Madziu, przepraszam. – Przechylam Sikorkę ramieniem, na którym cały czas leży, tak by się oparła na torsie. Przytulam.
- Co?! Hi, hi, hi! – Wybucha śmiechem, swą intensywnością graniczący z histerią.
- Madziu, nie chciałem cię urazić. – Przyciskam ją do siebie obiema rękami. Tulę mocno. Wpijam nos we włosy, pachnące, puszyste jak wata cukrowa. Czuję jej malutkie piersi. Dziwię się, że nie są większe, jakimi je pamiętam z dotychczasowych igraszek. Wplatam nogę między jej łydki. Mógłbym przysiąc, że dziewczyna przez chwilę styka się brzuchem z moim wężem, cały czas gotowym do ataku.
Nocna studentka nie przestaje się śmiać. Śmieje się tak mocno, że aż traci oddech. Wreszcie po chwili odpycha się ode mnie rękami. Ja ją tulę, ona się odpycha. W końcu pozwalam jej wygrać. Przez mgiełkę potarganych włosów dostrzegam pucułowaty policzek. Pączek polany lukrem. Chcę wycałować tę buzię, ale... co robi trądzik na czole? Magda miała jedną czy dwie krostki, ale nie cały gwiazdozbiór i nie na czole!   
- Tato! Hi, hi, hi! Tatuś, obudź się wreszcie. Please. – Sikorka wymawia piskliwie i przeciągle to angielskie słowo. – Please, proszę.
Tato? Gdzie ja jestem? Kim jest ta kobieta? Kim ja jestem? Muszę włączyć rozum. Natychmiast! Wyrównać oddech, ostudzić emocje.  
- Agniesia?! Aguś... – Nie wiem, co powiedzieć. We śnie odwiedziła mnie Magda. Taka, jaką ją pamiętam z czasu, kiedy byliśmy młodzi. – Cześć, Agniesiu. Przyszłaś mnie obudzić?
- Aha!
- A mnie się przyśnił okropny koszmar. Wiesz? Jakiś pająk spuścił się po nitce prosto na ucho. Najpierw łaził w kółko. Potem się zatrzymał i włochatą nogą, powykrzywianą w stawach jak koparka, zaczął grzebać w środku. Jakby miał zamiar dokopać się do wody.
- Hi, hi. – Agnieszka śmieje się jak dziecko, któremu udał się psikus. Przynajmniej próbuje, na ile pozwalają nerwy.
Czyli manewr mający odwrócić uwagę od niefortunnej pomyłki przynosi skutek. Córka na pewno długo będzie myśleć o tym, co zaszło i co mogło nastąpić, gdybym w porę nie wrócił ze świata snu do rzeczywistości. Ściskania za tyłek nie da się przecież tak łatwo zapomnieć. Ale nie musi w tej chwili, na gorąco, o tym rozmawiać. Najważniejsze na tu i teraz jest, żeby strach ustąpił. Żeby kończyny przestały drgać jak w chorobie Parkinsona, żeby powrócił normalny oddech. Bezpieczny, infantylny temat to jest właśnie to, czego najbardziej nam potrzeba.
- Nie wiesz przypadkiem skąd mógł się wziąć ten pająk?
- Wiem. – Agnieszka wskazuje palcem na ścianę. Tam, gdzie na gwoździu wisi chiński amulet, prezent od znajomego. Włochatą nogą pająka był kolorowy frendzelek będący częścią kiczowatej oprawki.     
- Potem położyłaś się obok mnie i zasnęliśmy razem? – Zdarzało się to nam, kiedy miała pięć latek. Lubiła przypełznąć rano i wtulić się w ramiona. Jak miała dziesięć lat, a i dwanaście, też tak robiła, ale dyskretnie. Tylko kiedy spędzaliśmy noc sami. Gdyby się ktoś dowiedział, zwłaszcza brat albo mama, że tak duża dziewczynka przychodzi spać z tatą, spaliłaby się ze wstydu. Nie chcę jej więc tego przypominać nawet w niewypowiedzianych myślach. – Jak za dawnych lat, kiedy nie miałaś zębów?
- Tak jakby, hi, hi, hi!
- Kochana dziewczynka! – Przytulam ją już nie jako Sikorkę. Jako córkę, Agusię, Krasnala.
- Ja też cię kocham, tato.
- Julia też już wstała? – przypominam sobie o gościu i o wczorajszych podchodach. Skarciłem syna za końskie zaloty, ale sam wcale nie byłem lepszy. Dziewczyna niewątpliwie ma o czym myśleć.
- Tak. Powiedziała, że obiecałeś ją pouczyć jeszcze dzisiaj. Chcesz, żeby przyszła tutaj, czy wolisz w moim pokoju?
- Wolę tutaj, ale przyjdę do was – odpowiadam, jednocześnie żartując i szczerze.
- Nie rozumiem.
- Nie musisz wszystkiego rozumieć. Poleż jeszcze chwilkę. Chcę się tobą jeszcze nacieszyć. A zaraz cię wypuszczę do niej. Niech wyciąga zeszyty.
Gładzę córcię po łokciu i przedramieniu. Całuję w czoło. Muszę tylko uważać, żeby kołdra nie zsunęła się z dolnej części ciała. I oczywiście nie mogę teraz wyjść z łóżka, nie przy Agnieszce. Po śnie przed chwilą jestem za bardzo sterczący. Dlatego przeciągam wszystko.
- Tatuś, dlaczego śpisz tutaj a nie z mamą? – Pada pytanie, którego z ust dziecka wolałbym nigdy nie usłyszeć. W szepcie córki, słyszę troskę podszytą silnym lękiem.
- Hm – wzruszam ramionami, przyznając, że nie wiem jak odpowiedzieć. – Tak wyszło.
- Dlaczego się kłócicie? Przeze mnie?
- Nie, skarbie. Skąd ten pomysł?
- Tak jakoś. Tatuś, nie chcę, żebyście się rozwiedli. – Z nadzieją i powątpiewaniem patrzy mi w oczy.
- Ja też nie chcę. – Nie będę jej mydlił oczu, że to, co obserwuje od dłuższego czasu, to wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, tylko nie pogłębiający się kryzys. Nie zasługuje na oczywiste kłamstwa z ust być może jedynej osoby, której jeszcze ufa. Nie należy obrażać inteligencji dorosłego dziecka. – Ale nie bój się, kochanie. Nawet jeśli byśmy mieli się rozstać; do rozwodu zresztą jeszcze daleka droga; nie przestaniemy cię kochać. Ciebie i twojego brata. Zawsze możecie na nas liczyć.
- Wiem, tatuś. – Agnieszka układa głowę na moim torsie. Jakby chciała uchem wysłuchać bicia serca. Zaczynam głaskać ją po włosach. Pachnących jeszcze odżywką, o chemicznym zapachu mającym przypominać brzoskwinię lub morelę. Trudno powiedzieć jednoznacznie. Po chwili wyraźnie spokojniejsza pyta, z nieposkromionej ciekawości: - Czy ty nazywasz czasami mamę Sikorką?
- Tak, skarbie. Kiedyś tak nazywałem.
- Nigdy nie słyszałam. – Słyszała przed chwilą. Ciśnie mi się na zęby polemiczna odpowiedź, mająca wskazać błąd retoryczny. Bo skoro nigdy nie słyszała, to dlaczego pyta o potwierdzenie?
- Jak się poznaliśmy, tak ją nazwałem. Kiedy jeszcze nie wiedziałem, jak ma na imię. Bo jej głos skojarzył mi się z ćwierkaniem. Wróbel czy słowik nie pasował, bo jest rodzaju męskiego. Stanęło więc na sikorce.
- Aha. Opowiesz mi kiedyś, jak poznałeś mamę?
- Opowiem. A ty już poznałaś swojego księcia?
- Ja? Hi, hi. Chyba nie.
- Chyba? Czyli kandydat gdzieś tam jest na horyzoncie. Tylko nie jesteś pewna. Zgadłem?
- Tak.
- Opowiesz mi o nim?
- Hi, hi. Jeśli bardzo zechcesz.
- Bardzo.
- Dobra. To ci później powiem.
Wychodząc z gabinetu, Agnieszka odwraca się do mnie.
- Bym zapomniała. Dobrze, że wczoraj zabrałeś Maćka.
- Zdenerwował cię?
- Wszedł bez pytania po chamsku i wszystko popsuł. Jak zawsze.
- Julcia chyba się dobrze bawiła. – Puszczam oko.
- Ehe – Agnieszka przyznaje, ze skwaszoną miną.
- Ubierz się ładnie na śniadanie, Agniesiu. Zrobimy mamie niespodziankę. – spontanicznie decyduję, że usmażę naleśniki dla całej rodziny. Jak dawniej, kiedy dzieci były małe, a Magda lubiła przyglądać się kuchennym popisom męża. Zupełnie abstrahując od obecnej sytuacji. Poza tym damie nie wypada paradować w piżamie.
Z Agniesią to pół biedy. Jest u siebie, wśród swoich. Gorzej z Justysią. Wolę, żeby dzisiaj nie świeciła piersiami przy mojej żonie.   
Zostaję sam na parę minut. Przed pójściem do pokoju córki, umyję zęby, założę czystą koszulę. Żeby wyglądać schludnie przy młodym pokoleniu.
Zostaję sam na sam z myślami. Przyznaję smutno, że małżeństwo spieprzyłem na całej linii. Właściwie to po jakiego grzmota w ogóle się żeniłem! Dwa razy do łóżka i przed ołtarze. Jak szczeniak. To nie była przemyślana decyzja. Nie rozważyłem wszystkich za i przeciw. To nawet nie był poryw uczuć. Tylko najgłupszy z grzechów: grzech pychy. Naiwne przekonanie, że jakoś się uda. Niestety małżeństwo to lipa. Ale za to mam rodzinę! Dzieci wspaniałe, jakich nikt nie ma. O nich warto się starać, dla nich być dobrym ojcem. Uczyć i pomagać. A kiedy wyfruną z gniazda, patrzeć jak latają wysoko, jakie robią piruety, jak wiją własne gniazda. Cieszyć się ich szczęściem i cierpliwie czekać na wnuki.

***

Niedzielne popołudnie. Złota jesień. Pogodny, słoneczny dzień. Ruch na ulicach niewielki. Od dwudziestu minut jesteśmy w drodze do akwaparku. Jedziemy we czworo, ale w innym składzie niż zazwyczaj. Obok mnie siedzi Maciek, z tyłu Agnieszka i Julia. Magdy dziś z nami nie ma. Jeszcze wczoraj taki scenariusz przynależał do najmniej realnych fantazji. Dziś to science fiction stało się realnością. Raz po raz zerkam przez lusterko na zamyślone buzie córki i jej przyjaciółki. Syn zagryza wargę i skubie paznokcie. Każde z nich zdaje się układać plan, analizować, marzyć. Tylko ja jestem dziwnie spokojny. Wiem, że cokolwiek się wydarzy, nie będzie gorzej.
Nawet kiedy dzwoni telefon, nie trzęsę się, nie dodaję nerwowo gazu. Słucham połowy rozmowy:
 - No, cześć, mamo. Tata mówił, że pojechałaś do babci... Teraz? Jedziemy do aquaparku – Syn wzdycha głośno, drapie się po głowie. – No... Mama Julii chciała się jakoś odwdzięczyć i stanęło na tym, że kupi dziewczynom bilety. Tata zgodził się je podwieźć, więc i ja się zabrałem... No tak, prowadzi teraz... Miał iść w tym czasie do marketu i coś załatwić, ale nie wiem, zmienił zdanie i też wejdzie do środka... No... Tata pyta, jak się czuje dziadek... Aha. Dobrze – Maciek przekazuje informację. – A ciocia Beata? Jak też jest, tata prosi, żebyś przekazała pozdrowienia. – Nie ma jej? Aha. Przyjedzie trzydziestego pierwszego. – Syn znowu powtarza, co usłyszał. – Hm. Mama pyta, coś cię tak stęsknił za ciocią Beatą.
- Tak po prostu pytam – składam zeznanie. Zaczęło się: przejawy zazdrości i wikłanie dzieci w konflikt między nami. Niby nic nowego, ale dzisiaj boli. Raz, że w wypadku Beaty zarzuty nie są zupełnie nieuzasadnione. I dwa, że w przypływie samczej próżności, na którą nic nie poradzę, chcę jak najlepiej wyglądać w oczach Julci. Sugestie, że zdradzam żonę z jej rodzoną siostrą, reputacji z pewnością nie poprawią.
- Możesz przyjechać na groby i sam pozdrowić – Maciek przekazuje zaproszenie do teściów. Robi przy tym minę, jakby właśnie przegryzł na pół limonkę. Nienawidzi chryzantem i zniczy.
- Przyjedziemy – odpowiadam, wzruszając ramionami na znak, że rozumiem obiekcje syna.
Kiwa głową.
- Tata mówi, że przyjedziemy... Aha... Dobrze... Ee?... Co!... Dobra. Będę uważał. Pa. Mam się wami opiekować. – Zwraca się na koniec do siostry.
Ach, Becia, osłoda spędów rodzinnych. Nazywam ją najlepszą szwagierką. Co w stu procentach odpowiada prawdzie, bo innej szwagierki nie mam. Trzydziestoletnia panna. Znam ją, można powiedzieć, od zawsze. Byłem świadkiem, jak z dzierlatki przepoczwarzyła się w nastolatkę, jak dalej dojrzewała, stając się wreszcie wyjątkowo atrakcyjną kobietą. Mądrą i piękną. Jedyną, która przy każdym spotkaniu sprawia, że serce bije dwa razy szybciej, i której nigdy nie próbowałem zaciągnąć do łóżka. Bardzo ją lubię. Ciśnie się na myśl fraza, że kocham ją jak siostrę. Ale to inny rodzaj miłości. Nie jak siostrę i nie jak żonę, kocham ją właśnie jak najlepszą szwagierkę. Idealnie. Platonicznie. Wszystko wskazuje na to, że z wzajemnością.

***

Zaczynamy tradycyjnie od basenu sportowego. Dziewczyny płyną przodem. Leniwe żabki. Kumkają coś między sobą. Nie słucham. Patrzę na pięty.
Następnym torem pędzi torpeda. Głowa zanurzona. Ręce jak wiosła tną wodę. Wymija. Ani nie spojrzy na bok. Z jakiegoś magicznego powodu musi akurat teraz zademonstrować siłę. Oto cały Maciuś. Couch potato jak za zaklęciem przemieniony w atletę.
Julia ogląda się na mnie, kiwa głową na Agnieszkę, przyspiesza.
 Też odpycham się mocniej. Raz, dwa, trzy, jeszcze trochę i zrównam się z córką. Nie robię tego jednak. Łapię ją za kostkę. Zatrzymuję. Niech sobie tamci odpłyną na chwilę. Pobędą trochę sami. O ile można być sam na sam w aquaparku.
- Hi, hi, hi. – upolowana żaba wita mnie wesołym śmiechem.
- Ale się dziś twój brat popisuje.
- Myśli, że się komuś spodoba – komentuje kraul brata, nie kryjąc sarkazmu.
- Myślisz, że nie?
- Nie wiem.
- Chyba go jednak trochę lubi – mówię o Julii.
- Niestety. Tylko co ona w nim widzi?
- Powiem ci później. Na ucho.
- Hi, hi. – Nie wiem, czy śmieje się po prostu dlatego, że jest szczęśliwa, czy dopowiedziała sobie jakieś wesołe wytłumaczenie.
- Chodź, zawrócimy. – Dam Maćkowi parę minut więcej. Niech podrywa. Rozmową. 
- Okey.
- To co tam z twoim księciem? – przypominam Agnieszce o obietnicy, którą mi złożyła rano. – Jak ma na imię?
- Paweł.
- Znam go?
- Był na moich urodzinach w zeszłym roku.
- Miałaś kilku gości. Nie kojarzę. Tylko raz cię odwiedził?
- Nie. Kilka. Ale nikogo z was nie było wtedy w domu.
- Aha, moja córka ma tajne randki. Czego to ja się dowiaduję!
- Hi, hi, hi! Wcale nie randki, tylko razem wracaliśmy ze szkoły. I Julka z nami była.
- Aha – przytakuję ze zrozumieniem, oczekując, że córka jeszcze coś powie.
Zatrzymujemy się przy krawędzi. Maciek i Julia zostali daleko w tyle. Mamy czas na rozmowę.
- Pamiętasz, jak się na was obraziłam w zeszłym roku?
- W maju? Jak się upierałaś, że nie pojedziesz z nami na Mazury?
- Tak, wtedy.
- Zupełnie nie pamiętam. – Żartuję i wymierzam małym palcem lekki cios pod żebra.
- Hi, hi. Chciałam zostać, bo byłam umówiona z Pawłem.
- Aha. I źli rodzice popsuli wam randkę.
- Dokładnie.
- A co chcieliście robić?
- Nie wiem. Pochodzić.
- Za rękę?
- No! Hi, hi.
- I nie pochodziłaś potem? – pytam, sugerując odpowiedź.
- Pochodziłam.
- A dokąd, jeśli można wiedzieć?
- A tak, po sklepach. Hi, hi. Do Tesco, Biedronki, do Rossmana.
- I coś kupiliście?
- Lody na Rynku.
- To żeście obeszli całe miasto. No, no!
- A drugim razem poszliśmy, wiesz gdzie? Nie zgadniesz.
- Nie wiem i umieram z ciekawości.
- Na cmentarz.
- Co! Poszliście się całować się między grobami?
- Hi, hi, hi! Nie! Tato! – Teraz mnie się dostał szturchaniec w ramię.
Julia jest już całkiem blisko. Maciek próbuje ją zagadywać, ale dziewczyna płynie konsekwentnie w naszym kierunku.
- Właściwie dlaczego nie? To całkiem romantyczne miejsce. I prawie bez ludzi.
- No, może on chciał.
- Aha, książę chciał, ale królewna nie pozwoliła. Jasne.
- A śmiej się, śmiej! – Zarzuca mi ramiona na szyję i szepcze do ucha: - Raz pozwoliła. Hi, hi.
A więc się całowała. Ponad rok temu. Już zagrały hormony. I chociaż jedna jaskółka wiosny nie czyni, po pierwszej przylatują kolejne. Niewinność nastoletniej córki mogę sobie wsadzić między bajki. 
- Panie Kaziku, dlaczego pan nie pływa? – zaczepia nas Julia.
- Musiałem porozmawiać o czymś ważnym z córką.
- O czym?
- O najważniejszym.
Pływamy, siedzimy, chodzimy, saunujemy. Robimy wszystko, co się zazwyczaj robi w świątyni wody. Jest miło i przyjemnie. Jednak nie beztrosko. Ukradkowe spojrzenia i ledwie wyrażone gesty rodzą pewne nienazwane poczucie napięcia. Maciek zerka na przyjaciółkę swej siostry, stara się być blisko, w miarę możliwości niby przypadkiem dotykać. Julia odwzajemnia to zainteresowanie starszego kolegi. Co do tego trudno o ślad wątpliwości. Spogląda też jednak także w moim kierunku. Jakby co chwilę musiała sprawdzić, czy widzę, jak mój syn próbuje się o nią otrzeć, jak ona na te umizgi reaguje, co myślę i czuję. Za miną Giocondy kryje się jakiś zamiar, perlisty błysk w oku taki jak wczoraj w gabinecie, gdy się doprosiłem całusa w policzek, zdradza żar namiętności. Coś musi dziś jeszcze nastąpić. Przeczuwa to nawet Agnieszka:
- Tatuś, dlaczego Julcia się tak dziwnie patrzy? Hi, hi.
- Nie wiem.
- Ale też zauważyłeś?
- Pewnie jej się Maciek podoba – szepczę na ucho. – I to coraz bardziej.
- Głupia.
- Dlaczego? – pytam, kierując wzrok na Julię i Maćka wspinających się na zjeżdżalnię.
Agnieszka wzrusza ramionami.
To coś już się dzieje. Przy drugim podejściu Julia i Maciek ześlizgują się w rurze razem. Przy trzecim także. Wylatując, dziewczyna bije mego syna po ręce. Starłszy wodę z oczu, wykrzykuje parę słów, silnie gestykulując, wyraża oburzenie. Po czym ogląda się na wszystkie strony. Zobaczywszy nas, śmieje się, machając ręką, zachęca, byśmy też zjechali.
- Idziesz? – pytam córkę.
- Poczekam jeszcze. Niech oni zjadą.
Więc jeszcze raz wspinają się Julia i Maciek po schodach, otoczeni głównie dziećmi i młodzieżą. Dostrzegam z daleka, że mój pierworodny ma lepkie ręce. Raz, stanąwszy za dziewczyną, kładzie dłoń na plecach, zapewne mówiąc coś do niej.  Potem, kiedy znowu czekają na podeście, aż się zwolni rura, obejmuje ją obiema rękami, trzymając za biodra. Ona, myśląc, że nikt nie widzi, obraca do niego głowę i tłumaczy coś, albo pyta, wydychając powietrze prosto na jego policzek. Po każdym zjeździe Julia poprawia kostium, ale już nie krzyczy i nie gestykuluje. Wręcz przeciwnie, unika wzroku i rąk mojego syna. Nietrudno się domyślić dlaczego.
- Pozrywałeś śliwki? – pytam, gdy w pewnym momencie zostaję sam z synem. – Te, renklody.
- Nie da się zerwać – odpowiada dyplomatycznie.
- A pougniatać, żeby były miękkie?
- A, to co innego! Skąd wiesz?
- Nie wiem. Ale właśnie mi powiedziałeś... Co na to powie pizza?
- Może się nie dowie? – Maciek szturcha mnie łokciem jak kumpel z wojska.
- Zuch, synek – odpowiadam, klepiąc go po ramieniu. Absolutnie inaczej niż powinien postąpić rodzic dbający o zasady.
  Niedługo potem stoimy we czworo w małym basenie na zewnątrz. Takim z jaccuzzi i biczem wodnym.
- Kto najdłużej wytrzyma bez powietrza? – Agnieszka proponuje grę w nurkowanie, jak zawsze, kiedy jesteśmy na basenie.
Julia się waha, więc w szranki stają panowi. Panie odliczają sekundy.
- Trzydzieści pięć. – Agnieszka podaje mój czas.
- Pięćdziesiąt jeden. – Julia podlicza kolegę.
I tak kilka razy.

Pod wodą, wiadomo. Trzeba się czegoś przytrzymać, żeby zachować równowagę i zrównoważyć siłę wyporu. Chwytanie się nogi i bioder jest więc usprawiedliwione. Julia cieszy się powodzeniem. Na powierzchni wyglądałoby to co najmniej dziwnie, pod przykryciem nikogo nie razi. Tam postronne oko nie sięga. 
- Za moich czasów, graliśmy w topielca z nagrodami – mówię lekko sciszonym głosem, żeby dodać element tajemnicy.
- Jakimi? – pyta Julia, nachylając ucha.
- Nie wiem, czy wam mogę powiedzieć.
- Tato, musisz, skoro zacząłeś.
- Tak, tato, powiedz. – Rodzeństwo jest zgodne jak rzadko kiedy.
- No, dobrze, ale w tajemnicy. – Zacieśniamy krąg. Tłumaczę. – Nagrody były od dziewczyn. Mogło brać udział kilku chłopców, czasami nawet dziesięciu. Wygrywał ten, kto w takich pojedynkach jak nasze pokonał wszystkich konkurentów. I mógł odebrać nagrodę.
- Jaką?
- No, Albo pokazanie biuściku w szatni – Specjalnie używam  formy zdrobniałej. Pokazać biuścik brzmi infantylnie, podkreśla element zabawy. Macanie piersi byłoby zbyt dosadne. Zwłaszcza dla Agnieszki. – albo buziak przy wszystkich.
- I dziewczyny się zgadzały? – Julia zdaje się niedowierzać.
- Na ogół. Ale nie brała w tym udział cała klasa. Tylko bardziej zżyci i zgrani. No i, wiesz, trochę żeśmy się umawiali, kto ma wygrać. Tak żeby sędzia była zadowolona. Zresztą Julio, jak szłaś z kimś do szatni, to nikt poza nie wiedział, czy coś pokazałaś, czy tylko tak mówicie.
- Aha. – Teraz już dziewczyna jest już całkiem spokojna.
- Tylko z buziakami nie było zmiłuj.
- Wygrywałeś? – Maćka interesują konkrety.
- Czasami.
- Hi, hi – Agniesia też przestępuje z nogi na nogę.
- I dużo dziewczyn nie oszukiwało w szatni? – Nasza koleżanka mruży oczy, domyślając się odpowiedzi.
- Niektóre. Pół na pół.
- O! – córka i koleżanka reagują jednocześnie identycznym westchnieniem.
- Znam taką grę z obozu. – Okazuje się, że Maciek też ma coś do powiedzenia w temacie zabaw z dziewczętami. – Tylko że myśmy się ścigali. Kto wygrywał, mógł wskazać dziewczynę i pocałować.
Agnieszka marszczy brwi, nie wierzy. Jej przyjaciółka, na odwrót, zerka zaciekawiona. Chyba odczytała sygnał, że jakby co Maciek buziaczka nie odmówi.
Trzy godziny minęły, nie wiadomo kiedy. Pora do domu. Syn pobiegł już do przebieralni. Ja trochę zwlekam.
Wreszcie zjawiają się dziewczyny. Idą wesołe, powoli, jakby ćwiczyły kroki jakiegoś tańca. Owinięte w ręczniki. W dłoniach ściskają mokre kostiumy, z których jeszcze kapie woda. Na myśl, że piękna Julia jest teraz naga, oblewa mnie fala gorąca. Przepycham ślinę przez gardło.
- Jak było? Jakie macie numery szafek? – witam córkę i obiekt westchnień.
- Dobrze. Jak zwykle nie wzięłam odżywki i musiałam pożyczać od Julci.
Jakże bym chciał móc na chwilę zamienić się z nią ciałami. Zamiast Agniesi wejść pod natrysk młodej koleżanki. Wziąć butelkę z płynem, a w zamian zaoferować mycie pleców. Szkoda, że takie cuda bywają tylko w kinie.
Przechodzę z nimi do szafek. Coś mi szepcze za uchem, żeby się trzymać blisko Julii.
- Sto dwadzieścia trzy? Specjalnie wybrałaś taki łatwy numer? – mówię, żeby mówić, nie żeby coś powiedzieć.
- To ja już idę. – Agnieszka wchodzi do wolnej kabiny.
- Ja też. – odpowiada jej Julia, ale chwilę stoi bez ruchu. Rozgląda się. Na mnie zerka. Szklistymi oczami, z dziwnie poważną miną.
Popycha drzwiczki, wchodzi do mikroskopijnego pomieszczenia, przymyka i jeszcze raz spogląda tęsknym wzrokiem. Ja też jeszcze nie chcę wracać do domu. Ale trzeba.
Czego nie trzeba, to przedłużać tej chwili.
- Ćśśś. – Tym razem bez namysłu, za podszeptem diabła przytykam palec do ust i przeciskam się do środka. Pospiesznie blokuję drzwi. Tego to już zdecydowanie nie powinienem robić. A jednak. – Ćśśś.
Julcia przez moment nie wie, co powiedzieć. Stoi nieruchomo. Patrzy mi w oczy. Niemo pyta. Co teraz?
- Zaraz wyjdę, Julciu. Nie mogłem się powstrzymać – znów mówię coś bez znaczenia.
Myśląc tyle co robot, chwytam za nadgarstek, kładę sobie jej dłoń na obojczyk, nachylam się stopniowo do policzka i składam przydługi pocałunek.
- Czy to prawda, co pan mówił o tych nagrodach za nurkowanie? – Drugi robot obejmuje mnie za szyję.
- Nie, Julciu. Wszystko zmyśliłem.
- Ha, ha. – Czuję ciepły oddech pod uchem. Śliski dotyk ust na podbródku. Na policzku. W kąciku na złączeniu warg. Julcia całuje mnie w usta. Coraz mocniej. Jakby zapomniała, kim jestem.
- Julciu – przywołuję ją do porządku. – Czekają na nas.
- Aha.
Odwracam się, żeby otworzyć drzwiczki. Jeszcze nie wyjąłem ubrań z przechowalni. Muszę się spieszyć. Lecz jeszcze nie teraz. Dziewczyna chrząknięciem daje znać, że warto się obejrzeć.
Biały ręcznik osuwa się do bioder. Dwie śnieżne półkule zadzierają noski. Patrzą na mnie łakomymi sutkami. Nieco napiętymi od chłodu.
- Julciu, jesteś piękna.
Ręcznik ostatecznie opada na podłogę. Oboje jednocześnie patrzymy na to samo miejsce. W samym dole brzucha. Gdzie nigdy nie docierają promienie słońca. Blada polana, całkiem gładka. Lądowisko dla dłoni. I ciut niżej kępka niezgolonych włosów jak drogowskaz dla palców. Stoi przede mną naga blondynka.
- Pięknie pachniesz, Julciu – całuję ostatni raz w policzek. Przemilczę, że to co czuję, to zapach kobiety.      
- Niech pan nikomu nie mówi – szepcze mi do ucha, z całej siły obejmując szyję.
Przesuwam dłonią po piersi. Wzdycham.
- Nie powiem – obiecuję i kucam.
Wrota do raju na wyciągnięcie języka. Koniec żartów. Muszę się powstrzymać.
- Gdzie masz suche majteczki? – pytam jak przedszkolaka. – Daj, założymy. Lewa nóżka. Prawa. I ciągniemy do góry.
Jeszcze buziak na pożegnanie i uciekam. O tym, co zaszło, pomyślę później.

***

Wspinam się na kolejne piętro. Przystaję. Wzdycham. Co ja właściwie robię? Co zamierzam? Od czego zacząć? Co powiedzieć? Mogę jeszcze zawrócić. Kaziu, włącz mózg! Wrzeszczę na siebie w myślach. Nie jesteś już nastolatkiem! Nie rób nic pochopnie. Łatwo powiedzieć. Przez cały weekend nie zrobiłem jeszcze ani jednej rzeczy niepochopnie. Kaziu, siedzisz po szyję w bagnie.
Trzecie piętro. Drzwi na prawo. Dzwonek. Siostro, tlenu! Szybko! Pacjent odchodzi! Pik, pik, pik, piiiiik... Otwieram oczy. Nie. Nie ma karetki, lekarza, noszy. Stoję. Numer trzynaście. To tu. Wizjer. Czy tam po drugiej stronie coś się porusza? Nie, coś mi się przywidziało. Kaziu, bierz się w garść! Dzwonek! Przestań trząść tym palcem. Wciskaj!
- Panie Kaziku, dobry wieczór! Proszę do środka. A gdzie dziewczynki? Jeszcze na dole? Czego Julka tym razem nie wzięła?
- Dzień dobry, pani Iwono. Nie, dziewczynki są już u nas, jak się umówiliśmy.
- Proszę, niech pan wejdzie. Dalej. – Julia za piętnaście lat intensywnie gestykulując wskazuje drogę, którą już znam. Dokładnie tak, jak się spodziewałem.
- Nie chcę państwu za długo zawracać głowy – odgrywam wyuczoną kwestię – Mąż jest? – wyginam szyję jak bocian. Oczywiście, że go nie ma. Być go nie może. Nie teraz.
- Nie, dziś jeszcze pracuje. Jak było na basenie? Wszystko w porządku?
- Tak, oczywiście. Wypluskały się za wszystkie czasy. – Chyba nie kłamię. Ja tylko nie mówię wszystkiego. 
- Zrobię herbatę? Niech pan usiądzie? – Iwona, jeszcze pani Iwona, zapraszając, zamiast kropek często stawia znaki zapytania.
- Ja naprawdę tylko na sekundę. Nie chcę przeszkadzać – chwytam ją w biegu za łokcie. – Nawiązuję kontakt. Przez dotyk i wgląd w oczy.
- Ale?
- Jest pani taka miła! Od razu widać, kogo Julia naśladuje. – To miał być komplement. Nie ważne, czy się udał. Teraz nie chodzi o słowa.
- Ach, ale musi się pan czegoś napić. Muszę czymś pana zatrzymać. – Co na myśli, to na języku. Dawno nie spotkałem tak prostej kobiety. Może jest taka nie zawsze? Może tylko kiedy się wzruszy?
- Dobrze, pani Iwonko, ale trochę później. – Nie wypuszczam łokci z uchwytu. Używam ich jak dyszla do manewrowania kobietą. Trochę w bok. Zaraz dam do tyłu.
- No, dobrze, panie Kaziku, ha, ha.
- Muszę pani powiedzieć pewną ważną rzecz. – Uwalniam łokcie. Przesuwam dłońmi po przedramionach, zatrzymując się przy nadgarstkach. Patrzę na wąskie usta i nos lekko zadarty. Wykapana córka. – Agnieszka i Julia bardzo się lubią.
- Tak, panie Kaziku. Wiem o tym. – Pora zerknąć w dekolt. Tylko trochę. Ukradkiem. Tym bardziej że sukienka przypominająca kuchenny fartuch, o pół rozmiaru za duża, do tego nie zniechęca. Biustonosz jeśli jest, to niewidzialny. Piersi zdają się pływać pod materiałem. Niby zakryte, a na wierzchu. Znów przypomina mi się córka Iwony.
- Zastanawiam się tylko, czy to w porządku wobec pani, że Julia tak często nocuje u nas. Na pewno wolałaby pani mieć ją teraz u siebie.
- Och, panie Kaziku! Trochę ma pan rację, ale nie mogę jej na siłę zatrzymywać. Skoro znalazła tak dobrą przyjaciółkę jak Agniesia, z dobrego domu, z tak dobrymi rodzicami jak pan – Iwona na chwilę zawiesza głos, śmiało patrzy mi w oczy. – i pańska żona. Niech korzysta z życia. Czy może dla państwa to jest za duży kłopot. Proszę być ze mną szczerym.
Teraz już nawzajem trzymamy się za przedramiona.
- Nie, pani Iwonko, to żaden kłopot. Bardzo polubiłem pani córkę. I syn ją lubi. To taka słodka dziewczynka. – Diabełek w mózgu śmieje się do rozpuku, słysząc, jak mydlę Iwonie oczy. Formalnie nie kłamię. Julcia jest słodka, ma pyszny języczek i pachnie na zabój apetycznie. Lubimy ją wszyscy. I Agnieszka, i ja, i Maciek. Każdy po swojemu. Mówię więc samą prawdę.
- Dziękuję. Jest pan wspaniałym tatą. Nawet bywam o pana zazdrosna, kiedy Julcia o panu mówi. Pan Kazik to, pan Kazik tamto. Jest panem zachwycona. – Diabełek pokłada się ze śmiechu. Woń cipki wprawdzie świadczyła o zachwycie, ale raczej nie takim, o jakim myśli Iwona.
- Dziękuję, pani Iwonko. Bardzo mi miło to słyszeć. – Słowa, słowa słowa. Czas przejść do czynów.
- Ach, może herbatki?
- Tak, tak, za chwilkę. Tylko coś jeszcze muszę powiedzieć o Julii, do czegoś się przyznać. – Zostawiam sekundę na spontaniczne domysły – Nie jestem pewien, czy... ale nie, czy Julia zwierza się pani z tego, o czym rozmawia z moją córką?
- Czy się zwierza? Hm. Właściwie nie. Tylko trochę. Wiem, że wieczorem korzystają z Internetu. Na pewno mają jakieś tajemnice, ale to chyba niegroźne... A może... Czy pan coś podejrzewa? – Wyobraźnia kobiety przełącza się na program nieprzeznaczony dla widzów niepełnoletnich.
- Nie, nie chodzi o długie przesiadywanie w Internecie. Zauważyłbym zapalone światło. One wcale nie kładą się bardzo późno. I wstają rano. Dziś na przykład już przed ósmą były na nogach. Pani Iwonko... – Chwytam kobietę nad łokciami. Patrzę to w oczy, to na sukienkę. Myślę, co powiedzieć, żeby dopiąć celu. Rogacz szepcze, że już niedługo. – One się tak bardzo lubią...
- O, Boziu! Panie Kaziku, czy one? – Iwona ściska mnie za ramiona jak modlitewnik.
- Czy one co, pani Iwonko?
- No, czy one... śpią w jednym łóżku? – Są myśli tak straszne, że nie sposób ich wypowiedzieć, nie uciekając się do eufemizmów. Wizja, która teraz zaświtała w głowie Iwony, bez wątpienia jest jedną z takich myśli. – O, Boże! Panie Kaziku? Czy naprawdę chodzi, o to, o czym myślę?
- Nie wiem, pani Iwonko. – Kudłaty trzęsie dzwoneczkiem. Pilnuje, żeby za bardzo nie zboczyć z kursu.
- Ale, czy w ich wieku to możliwe?
- Są prawie dorosłe. W ich wieku jest już wszystko możliwe. – Zaglądam, tym razem bezczelnie, pod materiał sukienki. Z góry wszystko widać.
- Jest pan pewien, panie Kaziku? Czy moja córka jest...? – fałszywy wstyd nie pozwala jeszcze wypowiedzieć tego strasznego słowa.
- Nie jest, pani Iwonko. – zaprzeczam i za podszeptem złego całuję matkę Julci w usta. Wpijam się w górną wargę. – Nie jest lesbijką.
- Ale, panie Kaziku, czy na pewno? – Iwona mimowolnie przechyla głowę do tyłu, szeroko otwiera usta i podstawia mi je do całowania.
Górna warga. Na niej się skupiam. Liżę od wewnątrz końcem języka, szczypię wargami, podgryzam.
- Nie jest, pani Iwonko! – Mógłbym przytoczyć dowody, opisać fryzurę dziewczyny w miejscu intymnym, ale przynajmniej na razie nie wydaje się to konieczne. Spróbuję przekonać Iwonę siłą innych argumentów. Musi uwierzyć.
- To co to było? Co pana zaniepokoiło? – Kobieta unosi ręce, opiera się o mnie łokciami i dalej nadstawia otwartą buzię. Odruchowo wystawia język.
- Już nic, pani Iwonko. – Lewą ręką przyciągam za biodro. Prawą zgniatam piersi. Ssę język jak loda. – Zastanawiałem się, czy nie przeznaczyć dla Julci pokoju gościnnego. – Dopiero teraz kłamię. Ale nikt nie może tego udowodnić. Przecież mogłem o tym myśleć.
- Kaziku!
- Iwonko, już dawno chciałem ci to powiedzieć.
- Od jak dawna?
- Od kiedy cię zobaczyłem wczoraj w tej jasnej koszuli. Ciebie i Julcię. Piękne, seksowne, doskonałe. – Pod sukienką masuję plecy. Coraz wyżej. Drugą ręką na przemian wypycham piersi, zastępując stanik. Jednoręki push up. I ugniatam sutki palcami. Mówię do ucha, gryząc małżowinę i liżąc dookoła.
- Ja też coś poczułam. Tak mi było tęskno, kiedy wychodziłeś.
- Zróbmy to. Teraz. Iwona!
- Zróbmy! Zrób mi to.
- Chodź.
Sadzam ją na tapczan. Opieram na ozdobnej poduszce. Wstaję. Rozpinam zamek spodni.
- O, Boże! Kazik! Tak nie można. – Iwona pieje z zachwytu i przegania ostatnie skrupuły. Słowo wyleci i już nie wróci. Powiedziane: nie można, więc już można. Nieobecny mąż; jeśli Iwona w ogóle ma jeszcze męża; o niczym się nie dowie.
- Teraz twoje majteczki. – Klękam. – Lewa nóżka. Prawa. I ściągamy przez stópki. Kiecka też już nie będzie potrzebna.
- Kaziku, obiecaj, że Julcia się nie dowie.
- Obiecam. A teraz daj mi swoje usta. – Klękam pomiędzy rozpostarte uda. Torsem napieram na biust kobiety, dociskając ją do poduszki. Smakuję językiem podniebienie. – Czujesz mnie? Iwonko? Rozchyl jeszcze wargi. Wpuść mnie głębiej.
- Aaa! – W gardle Iwony rodzi się krzyk, niepodobny do czegokolwiek znanego mi do tej pory. Krzyk swobodny, niepoddający się żadnej kontroli. 
Krzyk wypełnia natychmiast każdy centymetr sześcienny mieszkania numer trzynaście na trzecim piętrze w bloku na Narutowicza siedem. 
Z prędkością dźwięku przenika do sąsiednich mieszkań. Drażni uszy głuchej sąsiadki z naprzeciwka. Dopada emeryta pod jedenastką, niegdyś nauczyciela i szeregowego członka partii, obecnie filatelistę. Gwałci sumienie staruszka dokładnie w tej chlwili, gdy klaster otwiera się na limitowanej serii znaczków z papieżem Polakiem. Na pamiątkę pierwszej pielgrzymki na ojczyzny łono. 
Przez kuchenny lufcik wyfruwa krzyk na ulicę. Licealistę Lucjana przekonuje do odwiedzenia apteki w celu nabycia pierwszej w życiu prezerwatywy. W koleżance Lucjana Jessice zasiewa natomiast ziarnko wątpliwości. Ziarnko jutro po południu wykiełkuje decyzją, że póki co Jessica ograniczy się do pettingu. Lucjan obrazi się oczywiście i spożyje lekarstwo w innym dziewczęciu, bardziej skorym do eksperymentów. W ten sposób dzisiejszy krzyk Iwony wyświadczy przysługę Jessice i Lucjanowi, zapobiegając przewlekłemu narzeczeństwu i rozwodowi miesiąc po weselu. 
I w jeszcze jednym umyśle wprowadzi krzyk zmiany. Przestawi wskazówki w głowie zegarmistrza, tego, co ma warsztat na Armii Krajowej. Pan Adam zrozumie, że jego zegar tyka nieubłaganie i że czas najwyższy znaleźć żonę, póki są jeszcze włosy na głowie. Gdy się za długo zwleka, można przegapić ostatnią okazję. 
Wędrówkę przez miasto zakończy krzyk w uchu listonosza. Tak już jest na Mazowszu, że krzyk kończy żywot w uchu jednej z dwóch osób, listonosza lub księdza. Tym razem bliżej krzykowi do ucha Piotrka, który akurat zmierza po schodach do dziadka, starego belfra spod jedenastki. Co zrobi Piotrek z tym krzykiem, lepiej nie pytać. Listonosz też człowiek. Ma prawo do tajemnicy korespondencji.
Krzyki kopulacyjne towarzyszą ludzkości od zarania dziejów. Opisywali je już starożytni Sumerowie. Śpiewali o nich eunuchowie Sulejmana Wielkiego opiewający wiekopomne dzieła sułtana w alkowie. Wspominał też o nich profesor Starowicz. Krzyki tak doniosłe wokalnie i tak bogate w skutki jak ten krzyk Iwony, choć występują w literaturze przedmiotu, są zjawiskiem dość rzadkim. Nie poddającym się lekko badaniom naukowym. Dlatego też o etiologii i fizjologii tych krzyków medycyna może jeszcze niewiele powiedzieć. Jedno jest jednak pewne. Krzyk taki zwiastuje orgazm kobiecy, który nastąpi nie po lub w trakcie, lecz przed aktem kopulacji. W żargonie fachowym mówi się w związku z tym o orgazmach ponaddźwiękowych i o clamor praecopulativus czyli o okrzykach przedwłożeniowych. Rok temu czytałem o tym artykuł w Wiedzy i Życiu.
Taki właśnie clamor wydała z siebie mama przyjaciółki mojej nastoletniej córki. Clamor, który lecąc do ucha listonosza, wrócił do pokoju na pół mgnienia oka i złożył nam relację z wędrówki po mieście. Krzyk, którego nigdy nie zapomnę.  
Teraz pora na mnie. Włożę, złożę daninę i wrócę do domu, na racuchy, które obiecały usmażyć dziewczynki. O skutkach clamoru pomyślę potem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz