1. Wyprawa w
nieznane.
Dworzec Główny nie wyglądał zachęcająco. Jedno wielkie mrowie ludzkie,
tobołki, wózki, łachmany, pot, stęchlizna, dym parowozów. Krzyki, gwizdy,
poszturchiwania. Chaos. To że jakoś przebiłyśmy się przez tę gęstą masę i
znalazłyśmy się we wnętrzu wagonu nie straciwszy przy tym walizek i nie nie
podarłszy odzieży, zawdzięczamy chyba nadzwyczajnej życzliwości boskiej
Opatrzności. Bez wyższego powodu takie cuda się po prostu nie zdarzają.
W każdym razie nasza mama wzięła to szczęśliwą wróżbę. Jak tylko zajęłyśmy
miejsce w przedziale, wszystkie trzy obok siebie, na czteroosobowej ławie, na
której tego dnia zmieścić się musiało pięcioro podróżnych, odetchnęła z wyraźną
ulgą. Przeżegnała się, co czyniła niezwykle rzadko, pozdrowiła pozostałych
pasażerów niemal całkiem zapomnianym w tamte ciężkie czasy „Dzień dobry”, a do
nas powiedziała głośno, prawie krzycząc:
- Dziewczynki, udało się! Jedziemy! Za dwie godziny
poznacie wujka Klemensa. Dziwak z niego, ale się szybko przekonacie, że ma
dobre serce. Ty, Jadwiniu, powinnaś go pamiętać.
- Tak, tak, mamo, pamiętam. Po dziesięciu latach.
Ciemny las i jakieś głupie dzieciaki. A wujo grubas, łysy, taaaki stary. –
siostra nie mogła nie zrobić kąśliwego komentarza.
Nie ze złośliwości jednak, a ze szczęścia, z uczucia ulgi. Warszawę
opuszczała bardzo niechętnie, tak samo jak ja i mama, ale po wejściu do pociągu
nie było już odwrotu. Przeszłość w ułamku sekundy przestała istnieć. Zaczynał
się nowy etap życia. Przygoda.
Przejazd niecałych stu kilometrów mógł zająć dwie godziny przed wojną, może
nawet dwa razy krócej, ale nie kiedy front przybliżał się do Wisły. Na sam
wyjazd ze stacji przyszło nam czekać ponad cztery godziny. Transporty wojskowe
miały przecież pierwszeństwo przed cywilnymi, towarowe przed pasażerskimi, do
tego dochodziły coraz częstsze bombardowania, ostrzały, sabotaż, leśni
partyzanci... Tysiące możliwych przyczyn opóźnienia lub wręcz odwołania pociągu.
W końcu jednak rozbrzmiał długo oczekiwany gwizdek i nabity masą ludzką skład
ruszył, przy złowrogim akompaniamencie powietrznej potyczki. Z wnętrza wagonu
nie było widać nieba. Jedynie popłoch na peronach, panikę, próby ukrycia się
przed bombami. Sądząc po ryku silników, sowieckie samoloty musiały być bardzo
blisko, ale na szczęście zostały skutecznie przepędzone.
- Bogu dzięki, jedziemy! – Mama wyraziła ulgę
odczuwaną przez wszystkich pasażerów. Już nic nie stało na przeszkodzie naszej
ewakuacji. Nic już nie mogło nas zatrzymać. Jeśli wujek czekał jeszcze na
stacji, byłyśmy ocalone.
Ku naszemu zadowoleniu, mniej więcej po godzinie, na jednym z przystanków,
chyba w Błoniu, pociąg opuściła znaczna część pasażerów. W większości byli to
szmuglerzy. Wieczorem i w nocy mogli zaopatrzyć się w kiełbasy i słoninę u okolicznych
gospodarzy, a nad ranem próbować złapać pociąg powrotny. Komu udało się uniknąć
przeszukania bagażu, błyskawicznie sprzedawał towar w mieście co najmniej z
trzykrotnym zyskiem. Kto miał pecha trafić na szczególnie łapczywych żandarmów,
musiał liczyć się z koniecznością sowitego okupienia się i utratą bagażu. W
skrajnych wypadkach w grę wchodziło pobicie, zwłaszcza gdy patrol składał się z
rodowitych Niemców, nierzadko psychopatów i sadystów, wyrodków spod ciemnej
gwiazdy. Tak się wtedy żyło. W czwartym roku okupacji taki porządek rzeczy
wydawał się to nawet normalny, a myśl o spokojnym życiu bez nieuzasadnionej
przemocy była tak abstrakcyjna jak mieszkanie na Księżycu.
Z naszego przedziału wyszło dwóch mężczyzn i jedna kobieta, wszyscy troje z
wyglądu bardzo starzy. Faktycznie w sile wieku, między czterdziestym a
pięćdziesiątym rokiem życia, z pokolenia rodziców. Po kilku minutach ich
miejsce zajęło dwóch dwudziestolatków odzianych w skórzane kurtki, połatane
spodnie, w solidnych choć znoszonych niemiłosiernie wojskowych butach. Leśni... Trzy pary oczu błyskawicznie skierowały się ku oknu.
Zapadło grobowe milczenie. Patrząc na pozostałych pasażerów można było odnieść
wrażenie, że w obecności przybyłych bali się nawet oddychać i dlatego za
wszelką cenę starali się nie widzieć, nie słyszeć i nie wiedzieć o obecności
młodych mężczyzn. Swoją drogą ciekawe, że partyzanci nie zatrzymani przez
nikogo dostali się na stację i odważyli się wejść do wagonu. Najwidoczniej
panowanie niemieckie nie wszędzie było absolutne. Bywało, że na terenach
leśnych faktyczną władzę sprawował ktoś inny.
- Dzień dobry! – Tylko nasza mama mogła zdobyć się na
przywitanie współpasażerów, jak gdyby nigdy nic, jak nakazują zasady dobrego
wychowania.
Mężczyźni odpowiedzieli jedynie skinieniem głowy, nie odzywając się ani
słowem. Popatrzyli na naszą trójkę zrazu nieufnie. Dopiero po chwili obdarzyli
nas grymasem twarzy mającym wyrazić uśmiech. Szybko jednak wbili wzrok w
podłogę i w skupieniu, milcząc czekali na rozwój wypadków. Na odjazd.
Postój przedłużył się do godziny. Samo tankowanie wody do zbiornika
parowozu zajęłoby nie więcej niż kwadrans, ale musieliśmy przepuścić jeszcze
dwa składy z armatami i innym sprzętem zmierzające do Warszawy i jeden pociąg
sanitarny jadący w przeciwnym kierunku. Deprymujący widok, nie pozostawiający
złudzeń odnośnie najbliższej przyszłości.
Atmosfera w przedziale rozluźniła się nieco, dopiero gdy budynek dworca za
oknem zastąpiły zagajniki i pola uprawne. Trójka starych podróżnych w dalszym
ciągu miała oczy wlepione w okno, ale ja i Jadwinia, nie wspominając o naszej
mamie, coraz śmielej przyglądałyśmy się młodym wojownikom, a oni z nawiązką
odwzajemniali nasze ciekawskie spojrzenia. Oczywiście napotkawszy wzrok
któregoś z nich, ciepły, sympatyczny, a jednocześnie wygłodniały i lubieżny,
odruchowo opuszczałam głowę. Policzki paliły mnie dziewiczym rumieńcem. Nigdy wcześniej
się tak nie czerwieniłam, ze wstydu i nieśmiałości, ale za nic w świecie nie
zrezygnowałabym z tego doświadczenia. Jadwinia, starsza ode mnie o prawie
cztery lata, zdobyła się na więcej. Śmiało wymieniała uśmiechy, starając się,
bez powodzenia, by te zaloty uszły uwadze mojej i mamy. Też chciałam tak
flirtować. Subtelnym gestem, drobnym ruchem kącika ust przyciągać uwagę
mężczyzn, tak jak Jadwinia, mój idol i wieczny wzór do naśladowania, ale nie
umiałam. Czternaście lat to jeszcze wiek dziecięcy, pełen marzeń ale ubogi w
realne działania.
Wtem pociąg nieoczekiwanie się zatrzymał. Nie wjechał na stację, lecz
stanął niedaleko, w szczerym polu. Nasi towarzysze podróży znów zesztywnieli.
Jedni, skuliwszy się, jeszcze bardziej obrócili się w kierunku szyby.
Młodzieńcy przeciwnie, wyprostowali plecy, naprężyli muskuły i jastrzębim
wzrokiem zaczęli kontrolować korytarz. Raz po raz, z kamienną twarzą, zupełnie
bez wyrazu, spoglądali też na nas, świadomi, że niechcący samą swoją obecnością
wystawiali nas wszystkich na śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Policja! Kenkarty! Papiery! Dokumenty! Kontrola! –
najpierw z oddali dały się słyszeć pojedyncze słowa.
- Szybki, musimy...
- Wiem. – mężczyzna siedzący bezpośrednio przy
drzwiach, wyższy i z wyglądu o kilka lat starszy od kompana, nie pozwolił
dokończyć zdania.
Pierwszy wsunął prawą rękę pod połę kurtki. Zaraz po nim podobny gest
wykonał młodszy partyzant. Ich oczy przesłoniła mgła śmierci. Natychmiast się
domyśliłam, nie wiem jakim cudem, że zaraz wyskoczą na korytarz i zaczną
strzelać na oślep w kierunku policjantów. Trafią albo nie trafią. Zdenerwowani,
w panice raczej spudłują. Następnie wyskoczą z wagonu, lecz ta próba ucieczki
będzie de facto samobójstwem. Niechybnie dosięgną ich kule wystrzelone przez
żandarmów, albo towarzyszących im żołnierzy. Zresztą dla nas wszystkich było
jasne, że natychmiastowa śmierć wcale nie była najgorszym scenariuszem. Dzięki
niej mogli uniknąć męki przesłuchań przez gestapo.
Wtem jak anioł stróż do akcji wkroczyła nasza mama.
- Chłopcy, spokojnie! Ja to załatwię, tylko musicie
mi zaufać. – Osiem par oczu, łącznie z moimi, spojrzały na nią jak na wariatkę.
Mama jednak, niezrażona, promieniując pewnością siebie, wziętą nie wiadomo
z jakiego źródła, szybko mówiła dalej:
- Musicie mi zaufać. Jakie macie papiery?
- Dobre. Kenkarty. – mruknął młodszy mężczyzna. Widać
było, że bardzo chciał żyć.
- Tylko? A przepustki, powołanie do pracy, polecenie
przejazdu? Nie macie? Na jakim świecie wy żyjecie? Inaczej to trzeba
załatwić... Haniu, podaj, proszę neseser! – na koniec zwróciła się do mnie.
Z prędkością błyskawicy podniosłam torbę, którą trzymałam pod nogami.
- Szybko, chłopcy, chowajcie tu te żelastwa! Ale już!
– rozkazała, otworzywszy torbę i podstawiwszy ją pod nos „Szybkiemu”.
O dziwo, dowódca posłuchał się zdecydowanej kobiety. Rozsądnie zaryzykował.
Zaraz po nim młodszy chłopak również oddał do depozytu swój pistolet oraz
rewolwer, który trzymał w bocznej kieszeni spodni.
- Dobrze, chłopcy. Teraz się przedstawicie. Jadwinia,
Hania, ja jestem dla was pani Berta. Podróżujemy razem. Nie otwieracie buzi. Z
policją gadam ja. Zrozumiano?
- Cichy, Adam. – najpierw przedstawił się młodszy
chłopak.
- W papierach Karol Bąk, Szybki. – Starszy rangą
skinieniem głowy zgodził się na warunki postawione przez naszą mamę.
Byłam i zawsze będę pełna podziwu dla niej. Dla jej stalowych nerwów,
talentu aktorskiego i nadzwyczajnego daru rządzenia mężczyznami.
Tymczasem policjanci zdążyli już dojść do sąsiedniego przedziału. Czas
naglił, a mamie – reżyserowi i głównej postaci przedstawienia, wciąż coś nie
pasowało. Musiała jeszcze ustawić aktorów na scenie.
- Tak źle! Przesiadamy się! Jadwinia obok Karola!
Adam między nami. Siup, siup! Hania, posuń się, zrób miejsce panu!
W ten sposób znalazłam się ramię w ramię z Adamem. Zupełnie niespodziewanie
poczułam go całym bokiem. Przylegałam do niego kolanem, udem, biodrem, łokciem
i ramieniem. Wcześniej elektryzował mnie spojrzeniem, przez przestrzeń. Teraz,
bezpośredni dotyk sprawił, że przepłynął przeze mnie prąd od łokcia i kolana do
głowy i stóp. Napełnił mnie specjalną energią. Tą samą, która nie pozwalała mi
usnąć, kiedy mamę odwiedzał tajemniczy nieznajomy. Zakochałam się w chwili
największego zagrożenia, w człowieku, którego nie znałam i który za minutę mógł
już nie żyć, który oznaczał zgubę moją i mojej rodziny. Czy można sobie
wyobrazić coś bardziej absurdalnego? Kobiety są jednak potwornie dziwne,
przynajmniej w naszej rodzinie.
Kiedy policjant, prostacko, bez ceregieli zażądał okazania dokumentów, mama
przerwała mu wpół słowa. Najpierw wygłosiła napastliwy monolog pełen pretensji,
że pociąg się spóźnia, że jest duszno i że kontrola trwa zdecydowanie za długo,
że jak tak dalej pójdzie, to do nocy nie dojedziemy, a mamy jeszcze przesiadkę.
Jak nie zdążymy przed zmierzchem przekroczyć granicy, to Bóg jeden wie, gdzie
będziemy nocować. Że mamy ochronę, w osobie dwóch służących, ale to Polacy i
mimo że dotychczas byli wierni, nie wiadomo, czy będą gotowi nas bronić, gdyby
wystąpiło poważne niebezpieczeństwo. Potem nagle zmieniła ton i z największa
uprzejmością wręczyła swój bilet i dowód osobisty. Krzyczała, narzekała i
uśmiechała się oczywiście po niemiecku. Przy tym treść była praktycznie bez
znaczenia. Decydująca była forma. Mama wplotła tak wiele elementów typowo
berlińskich, „tach”, „jut”, „maken” i tym podobnych, mówiła tak kwieciście,
stosowała tryb przypuszczający tak często, że Polak nie pozostawiła Polakowi
najmniejszych szans zrozumieć choćby jedno zdanie w całości.
O dziwo fortel zadziałał. Na pomoc „granatowemu” przybiec musiał niemiecki feldfebel.
Słysząc idealną berlińską wymowę, nie mógł nadziwić się, że wytworna pani z
córkami, jak się domyślił, żona niemieckiego urzędnika lub oficera, podróżuje
do Rzeszy w tak podłych warunkach.
- Cóż, wojna! – wytłumaczył sobie. – Przeklęta wojna.
Oby się skończyła jak najprędzej.
- Ostatecznym zwycięstwem – dodał głośno po chwili, formalnie
okazując wierność wodzowi i partii, faktycznie przeklinając ich w duchu.
Sarkazm był nie do ukrycia.
- Amen. – uśmiechem odpowiedziała nasza mama.
Kontrola dobiegła końca.
W rezultacie nasz przedział był jedynym, gdzie nie sprawdzono dokumentów. Najważniejsze,
że nikt nie zginął.
- Szybki, nie taki był plan, prawda? Ma pan jakieś
wyjaśnienie? – mama odezwała się, z wyraźną kpiną w głosie, dopiero gdy pociąg,
po krótkim postoju na stacji, rozpędził się na dobre. – To tu mieliście
wysiąść, tak?
- Tak. Musiała być wsypa. – dowódca nie miał nic więcej
do burknięcia. Świadomość, że cudem uszedł przeznaczeniu, wbiła go w stan
głębokiej melancholii, w stupor. Zamknięty w sobie, do samego wieczora
stanowczo nie był partnerem do rozmów.
Co innego Adam. On całą drogę rezolutnie odpowiadał na wszystkie pytania
mojej mamy. Co więcej, okazało się, że w stu procentach zrozumiał jej teatralny
monolog. Długo nie mógł się nachwalić pomysłowości i tupetu pani Berty i
oświadczył, że po wojnie z chęcią spędziłby jakiś czas w Niemczech. Nauczyłby
się wtedy języka w takim stopniu, w jakim władała nim nasza mama. Jadwinia
zapamiętała, że chłopak miał dwadzieścia jeden lat, był więc starszy niż na
jakiego wyglądał i że kilka razy pozwolił sobie wprost skomplementować urodę
pani Berty i jej obu córek. Zdradziła mi, że co chwila łypał na nią okiem,
wręcz rozbierał oczami.
Ja nic takiego nie pamiętam. Nie zarejestrowałam też szczegółów rozmowy.
Tak bardzo zajęta byłam ręką Adama. Najpierw, zaraz po tym jak wojskowi
opuścili wagon, poczułam jego dłoń na przedramieniu. Zwinnie prześliznęła się
pod łokciem i powędrowała w okolice talii. W końcu spoczęła u podstawy pleców i
zaczęło się delikatne drapanie. Dobrze, że nikt nie zauważył. Chłopak głaskał
mnie wzdłuż kręgosłupa. Dziś mogę nawet precyzyjnie nazwać kręgi, na których
się skupił. Był to odcinek lędźwiowy i trzy dolne kręgi odcinka piersiowego. W
przeciwieństwie do swego smutnego przełożonego, „Cichy” Adam – ciekawe czemu
zawdzięczał swój pseudonim – nie tracił ani sekundy z czasu darowanego mu
szczęśliwym zrządzeniem losu.
Nie muszę chyba wspominać, że nigdy wcześniej nikt mnie w ten sposób nie
dotykał. W ogóle znałam niewielu chłopców, sąsiadów i dzieci znajomych mamy. Wprawdzie
w pierwsze lata okupacji wzajemne odwiedziny stały się częstsze, należały wręcz
do codzienności, moi rówieśnicy byli albo nieznośnymi dzieciakami albo
przesadnie grzecznymi, dobrze ułożonymi „kawalerami”. Ci pierwsi mogli zdobyć
się na zaczepliwe szturchanie i podszczypywanie, drudzy umieli tylko recytować
wyświechtane komplementy. O młodzieńczym zakochaniu się ani o czułostkach nie
było więc mowy.
O tym, że się mogłam komuś spodobać, dowiadywałam się tylko od panów w
wieku mamy albo wręcz po sześćdziesiątce. To oni, skosztowawszy bimbru lub
koniaku, w zależności od zamożności goszczącego stołu, stawali się bardziej
wylewni. Zwłaszcza w końcowej fazie imprezy słychać było rubaszne żarty i uwagi
odnośnie wystających części ciała. Młode dziewczyny, takie jak ja, wystawione
były na z pozoru niewinne zaproszenia na kolana i narażone na próby przytulenia
lub poklepywanie pośladków. Oczywiście, pod pozorem żartów. Dopóki takie gierki
mieściły się w granicach rozsądku, można je było odbierać jako wyraz sympatii i
śmiać się razem z „wujkiem”. Kilka razy granica żartu została jednak
przekroczona. Miałam wprawdzie dowód, że moje ciało pociąga, ale nie były to
miłe doświadczenia. Po czymś takim unikałam śmiałka, podobnie zresztą jak
Jadwinia. Mamie się nie skarżyłyśmy. Nie potraktowałaby naszych pretensji
poważnie. Niemniej kiedy obie, Jadwinia i ja, dostatecznie wyraźnie
sygnalizowałyśmy niechęć pójścia na jakąś imprezę, mama szła na ustępstwa i
obiecywała szybki powrót do domu. A nasza mama jest taka, że jak coś obieca, to
choćby nie wiem co, dotrzyma słowa. Taki ma żelazny honor. Rezultat był taki, że
coraz rzadziej i na coraz krócej chodziłyśmy w gości. Nie przypominam sobie,
byśmy przez ostatnie pół roku przed ucieczką były na jakiejkolwiek prywatce.
Nie do przecenienia jest też to, że mama miała Hansa. To on zastąpił jej wcześniejszych
znajomych.
Nietrudno chyba jest sobie wyobrazić, jak wielkie wrażenie na
czternastolatkę z takim doświadczeniem, czy raczej bez doświadczenia miłosnego,
wywarła tajna pieszczota w wykonaniu Adama. Było mi nie tylko przyjemnie z
powodu dotyku. Ogarnęła mnie euforia. Kipiałam wewnątrz z radości i byłam
dumna, że taki piękny chłopak – kiedy słał do mnie uśmiechy, siedząc na
przeciwko, wydawał mi się najprzystojniejszym i najmilszym człowiekiem pod
słońcem – zainteresował się właśnie mną. Marzyłam, że wskoczę mu na kolana i
roztopię się w jego silnych ramionach. Nieproszona o nic, bezgranicznie mu
ufałam. Byłam gotowa cała mu się oddać, nie zastanawiając się, co to konkretnie
znaczy. Tak silnego napadu głupawki miłosnej nie doświadczyłam nigdy wcześniej
ani nigdy potem. Do dziś wspominam tamten stan totalnej bezmyślności z
rozrzewnieniem.
Pod koniec podróży Adam pokonał moją bluzkę. Przez kilka minut bezpośrednio
gładził palcami skórę pleców, delikatnie drapał rowek kręgosłupa. Przekroczył
kolejną granicę. W obecności mojej mamy i siostry, swojego posępnego przyjaciela
oraz trojga niemych nieznajomych, zachowujących się tak, jakby nie istnieli, dotykał
mojego nagiego ciała! Doświadczał mojej uległości. Mówiąc językiem żulerni,
zaliczał. Oboje wiedzieliśmy, że ja, czternastoletnia smarkula, całkowicie
należałam do niego.
Wujek Klemens cały dzień spędził na dworcu, czekając na nasz przyjazd.
Ucieszył się na nasz widok, czule objął mamę, mnie i Jadwinię szarmancko pocałował
w dłoń i przywitał się z Adamem i „Szybkim” uściskiem ręki, jednocześnie
przedstawiając się imieniem i nazwiskiem. Dobrodusznie uznał, że chłopcy byli
naszymi narzeczonymi i bez jakichkolwiek pytań zaprosił ich do bryczki. Miejsca
na szczęście starczyło dla wszystkich spodziewanych i niespodziewanych gości.
Jadwinia nie kłamała. Klemens był potwornie brzydki. Niski, gruby, łysy na
środku głowy, z dwiema rzadkimi kępami długich siwych włosów nad skroniami.
Tłuste policzki, mały nos, podkrążone, niewyspane oczy, głęboka bruzda w
podbródku. Samym wyglądem twarzy mógłby straszyć wróble. Niedostatki urody
nadrabiał jednak zaraźliwą wesołością i maksymalnie życzliwym usposobieniem.
Miała więc rację także moja mama. Polubiłam go od pierwszego spojrzenia i
przypomniałam sobie jak przez mgłę, że kiedyś już go widziałam. Będąc małym
dzieckiem, dawno, przed wybuchem wojny.
Potem się wyjaśniło, że wujek Klemens nie był dla nas żadnym wujkiem. Ani
trochę nie byliśmy ze sobą spokrewnieni. Po prostu drogi jego i naszego taty
przecięły się niegdyś, kiedy obaj byli jeszcze bardzo młodzi i zrodziła się
przyjaźń. Wierna przyjaźń na wieki. Nie miało to już dla mnie najmniejszego
znaczenia. Wkrótce wujek Klemens miał zastąpić mi jednocześnie ojca i obydwu
dziadków, których dawno już nie było wśród żywych i których prawie wcale nie
pamiętałam. By to jednak mogło nastąpić, musiało zwolnić się miejsce w moim
sercu, będące tymczasem w posiadaniu Adama.
Mogłoby się wydać, że świeżo zakochana nastolatka, trwać będzie w tym
uczuciu choćby się waliło i paliło. Okazuje się, że nie zawsze. Tym razem
rozczarowanie kochankiem przyszło jeszcze prędzej i z jeszcze większym
zaskoczeniem, niż zajęło zauroczenie. Znów wielka w tym zasługa mamy, i Jadwini
w pewnym stopniu.
Jeszcze w pociągu mama rozkazała, że jedną noc chłopcy muszą spędzić w
leśniczówce wujka Klemensa. Inaczej nie odda im broni. Poza tym twierdziła, że
ocaliwszy im życie wzięła na siebie odpowiedzialność za nich i nie mogła
pozwolić, by pierwszy lepszy patrol ich rozstrzelał na miejscu z powodu
wyglądu.
- Nie wiem dlaczego, ale na kilometr widać, żeście z
lasu. Najpierw wymienicie ciuchy, zmyjecie zapach sosny i ostrzyżecie kudły,
jak należy. Potem możecie iść, dokąd chcecie, byle nie do Warszawy. – „Szybki”
i Adam nie mieli nic do gadania.
Po powitalnej kolacji, bardzo krótkiej z uwagi na zmęczenie gości, wujek
Klemens rozlokował nas do poszczególnych pokoi. Jak zwykle ja i Jadwinia
miałyśmy spać razem, mama w oddzielnej sypialni i panowie, nasi rzekomi
narzeczeni, w jeszcze innym pokoju tuż obok, w części domu przeznaczonej dla
gości. Do dyspozycji mieliśmy wspólną łazienkę i niewielką spiżarnię.
Zgodnie z rozporządzeniem mamy kąpiel – umycie się w dużej miednicy –
odbywać się miała w porządku wyznaczonym wiekiem. Tak też się stało. Po mnie i
Jadwini przyszła kolej na Adama; po nim łazienkę zajął „Szybki”. Do tego
momentu przebieg wieczora był taki, jak każdego zwykłego dnia w domu – w byłym
domu, bo nie miałyśmy złudzeń, że kiedykolwiek wrócimy do naszej kamienicy w
Warszawie. Mycie, paciorek, spać.
Nie był to jednak typowy wieczór. Zakończywszy toaletę, Adam wcale nie udał
się na spoczynek. Najpierw wparował do naszego pokoju. Zamknąwszy za sobą
drzwi, najciszej jak potrafił, przeprosił za najście i wytłumaczył, że chyba
nie usłyszałyśmy pukania. Przebiegle kłamał, ale żadna z nas nie miała mu tego
za złe. Jadwinia pierwsza zerwała się z łóżka na nowo zapalić lampy. Natychmiast
ruszyłam jej na pomoc. Po chwili stanęliśmy naprzeciwko siebie: dwie siostry w
filigranowych haleczkach i chłopak, mój ukochany, w bieliźnie i rozpiętej
koszuli. W skąpym świetle lamp naftowych nie od razu spostrzegłam, że dosłownie
pożerał nas wzrokiem. Najbardziej gapił się jednak nie na mnie, lecz na biust
mojej siostry, ostro napinający cienki materiał z dużymi sutkami
prześwitującymi przez biel halki, okrągłe różowe guziki. Cóż, moje piersi nie
były okraszone tak szerokimi siniakami jak skarby Jadwini. W ogóle byłam i
niższa o ćwierć głowy i trochę mniej wypukła niż siostra. Nie miałam się więc
co dziwić, że młody mężczyzna wolał patrzeć na nią.
Nie pamiętam, czego dotyczyła rozmowa, ani kto pierwszy się odezwał. Wiem
tylko, że na pewno nie byłam to ja. Zresztą słowa i treść były nie miały
praktycznie żadnego znaczenia. Istotny był sam fakt mówienia, dający pretekst
do przyglądania się sobie nawzajem, z bliska, dokładnie. Adam i Jadwinia
trajkotali w najlepsze, a ja stałam przy nich na rozdygotanych nogach, milcząc
i nie wiedząc, jak wcisnąć swoje trzy grosze. Nie potrafiłam wykrzesać w
myślach ani jednego odpowiedniego słowa. Gdy wreszcie, po długich próbach jakieś
zdanie nabierało już kształtu w mojej głowie, temat trzebiotu dotyczył już
czegoś innego. Mogłam co najwyżej głośno przełknąć ślinę.
Zobaczywszy moje zażenowanie, Jadwinia postanowiła pomóc. Objęła mnie
ramieniem i odprowadziła w kąt pokoju. Cicho szepnęła mi do ucha:
- Jak chcesz, to się połóż. Nie musisz się z nami
męczyć. Albo lepiej powiedz, że chcesz się czegoś napić. Możesz zaproponować,
że przyniesiesz nam szklankę wody z kuchni. Nie będziesz się wtedy nudzić. A ja
mu każę wracać do swojego pokoju.
Posłuchałam. Jak tylko wyszłam z pokoju, oparłam się o ścianę i odetchnęłam
z ulgą. Chwila konfuzji dobiegła końca. Nogi natychmiast przestały się trząść i
oddech wrócił do normalnego tempa. Pozostał tylko żal do samej siebie, że nie
umiałam odezwać się do ukochanego. Że swoją nieśmiałością cofnęłam wszystkie
postępy, jakich dokonaliśmy tego dnia w pociągu. Byłam zła na siebie, nie na
niego. Jednocześnie zrobiło mi się lekko na sercu. Z powrotem byłam wolna.
Wolna od miłości.
W łazience też się działy dziwne rzeczy. Przez uchylone drzwi zobaczyłam w
środku mamę! Odwrócona tyłem do mnie, myła „Szybkiemu” plecy. Nie chciałam być
zauważona. Nie pozostawało mi więc nic innego, niż naprawdę udać się do tej
kuchni.
Tam spotkałam wujka. Właściwie, zobaczywszy zapalone światło, chciałam się
wycofać do sieni, ale zostałam zauważona.
- Nie bój się! Zapraszam. – niemalże wybiegł w moim
kierunku.
Gdybym uciekła, mógłby się obrazić – pomyślałam. W każdym wypadku źle by to
wyglądało.
- Chodź, dziecko. Zaparzyć ci mięty, melisy? Chcesz
mleka? Czuj się jak u siebie w domu. Jesteś Hania, tak? Teraz to jest twój dom.
Chodź, pokażę ci, gdzie wszystko leży. – gościnność wujka Klemensa zdawała się
nie mieć granic.
Niestety jego postawa i mój nastrój, delikatnie mówiąc, nie pasowały do
siebie. Z grzeczności zmusiłam się do mruknięcia po nosem:
- Aha.
Jak głupia smarkula na wspaniałomyślność i autentyczną życzliwość
odpłaciłam wredną obojętnością. Inaczej nie umiałam. Na szczęście wujek nie
miał mi tego za złe. Zrozumiał. O nic nie pytał. Wskazał mi tylko miejsce za
stołem i po chwili postawił przede mną kubek z gorącym napojem, intensywnie
pachnącym miętą, melisą, tymianem i miodem. Jego specjalność. Stanął w przeciwległym
kącie kuchni, przy piecu, i patrzył na mnie w milczeniu z daleka.
Tego mi było trzeba. Ciszy i spokoju pod czujnym okiem kogoś, kto mnie w
pełni akceptuje. Nie dałam mu tego w żaden sposób do zrozumienia, ale już
wówczas uznałam go za przyjaciela. Wychodząc, po dziesięciu minutach, może po
kwadransie, nawet nie podziękowałam za wyrozumiałość ani za zioła, ale na pewno
mój wyraz twarzy był weselszy niż na początku. Taka nagroda musiała mu
wystarczyć.
Gdy przechodziłam przez próg, szepnął na pożegnanie:
- Mówił ci już ktoś, że jesteś piękna?
Zupełnie się nie spodziewałam komplementów, zwłaszcza od takiego starego i
dobrego człowieka. Nie był przecież pijany. Zdrętwiałam na moment. Przez moje
ciało przebiegło stado mrówek, od brzucha do piersi i obojczyków, gdzie insekty
się rozproszyły w nicość. Znowu nie umiałam wydobyć z gardła ani jednego
sensownego słowa. Odwróciłam się jednak twarzą do wujka, nieśmiało pokręciłam
głową, następnie, wykrzywiając usta w grymasie wymuszonym przez śmiech
zbierający się w płucach, skinęłam przytakująco na znak, że jednak już mi to
mówiono, spojrzałam na haleczkę i zrozumiałam, że to nie był pusty komplement
tylko przemyślana, rzeczowa ocena faktu. Stałam przecież prawie goła. Plecy
proste, pierś naprężona, włosy odgarnięte za obojczyki – rezultat odruchowego
zaczesywania palcami, kiedy siedziałam przy stole. Siostra tym razem nie stała
obok. Oczywiste więc, że byłam najładniejszą kobietką w zasięgu wzroku. Niech
no by ktoś spróbował zaprzeczyć!
- Dziękuję. – odbąknęłam wreszcie, bez jakiegokolwiek
pieczenia policzków. Dygnęłam grzecznie i zadowolona pobiegłam do sieni.
Słowa pochwały z ust wujka Klemensa brzmiały naturalnie, szczerze i nie
niosły absolutnie żadnego ładunku lubieżności. Sam wujek był absolutnie aseksualny.
Nie było więc powodów do wstydu. Za to mogłam poczuć się dowartościowana jako
kobieta. Widać, po porażce z Adamem dokładnie takiego pocieszenia
potrzebowałam.
Gdy wróciłam, kąpiel „Szybkiego” jeszcze nie dobiegła końca. Z łazienki
dochodziły ciche mruknięcia mężczyzny i szept mojej mamy, tak cichy, że nie
dałam rady wyłowić ani jednego słowa. Oczywiście przechodząc obok
niedomkniętych drzwi, nie mogłam oprzeć się pokusie i zajrzałam do środka. Mama
w dalszym ciągu zwrócona była plecami do wejścia. Nie mogła więc zauważyć, że
podglądam. „Szybki” natomiast tym razem stał przed nią. Wyższy o głowę
natychmiast zobaczył moje ciekawskie oko. Ale wstyd! Uciekłam natychmiast,
potykając się o własną nogę. O mało nie upadłam z łoskotem. Pamiętam jedynie,
ale za to bardzo wyraźnie, rozanieloną minę mężczyzny i doskonałą czerń szeroko
rozwartych źrenic.
W moim pokoju czekała jeszcze jedna niespodzianka. Na szczęście ostatnia
tego wieczora. Oczywiście wpadłam jak burza, bez pukania. Nie spodziewałam się
przecież, że Jadwinia będzie jeszcze bawić gościa. Mówiła wcześniej, że szybko
go odprawi. Tymczasem wciąż stali na środku izby. Tyle że znacznie bliżej
siebie niż poprzednio. Przy tym Jadwinia oburącz trzymała rulon halki wysoko
pod szyją. Odchyliwszy głowę do tyłu całkowicie się obnażała. Obie piersi
spoczywały w jego dłoniach. Służyły do ćwiczeń ugniatania ciasta na makaron.
Adam macając dziewczynę napierał na nią, powodując, że dla zachowania równowagi
musiała się raz po raz cofać. Gdy stanęłam w progu, od stołu dzieliło ich już
zaledwie kilka centymetrów. Jednak dobrze, że nie byłam zbyt rozmowna. Gdybym
się zasiedziała w kuchni z wujkiem Klemensem i wróciła trochę później, mogłabym
zastać parkę w zupełnie innej pozycji. I byłby to widok w największym stopniu
nieodpowiedni dla młodej nastolatki.
- Adam, dobranoc! – Zobaczywszy mnie, Jadwinia,
wyraźnie zmieszana, nerwowo odepchnęła od siebie lubieżnika i niezdarnie
opuściła piżamę.
Chwyciła Adama za ramię i bez zbędnych dyskusji wyprowadziła go za drzwi.
On natomiast nawet na nią nie zerknął. Obracając szyję we wszystkie strony jak
kameleon gapił się na mnie. Dosłownie rozpalał wzrokiem. Gdyby nie zdecydowana
postawa siostry, nie wiem jak by się tamten wieczór mógł skończyć. Czy przypadkiem
nie zasypalibyśmy we troje pod jedną kołdrą.
Na szczęście do żadnej orgii nie doszło. Kiedy już zostałyśmy same,
wskoczyłam do łóżka swojej konkurentki. Kto inny znalazłszy się w mojej
sytuacji pewnie by się złościł. Ja jednak, jak się okazało, bezwarunkowo
kochałam siostrę. Spytałam tylko bezczelnie, ciekawsko:
- Jak było?
- Och, wybaczysz mi, Hani? W normalnej sytuacji bym
się tak nie zachowała, ale dziś nie mogłam inaczej. Widzisz, jak on ryzykuje,
jakie ma niebezpieczne życie. To bohater, Hani. Kobieta nie może mu odmówić. To
mu się należy.
Opowiedziała mi jeszcze na dobranoc litanię na cześć Adama. Jaki jest
męski, dobry i jak bardzo okazywał względy Jadwini podczas podróży pociągiem.
Jak puszczał oczko, uśmiechał się, a nawet znacząco oblizywał.
- Szkoda, Hani, że rano muszą jechać. Nigdy więcej
ich już pewnie nie zobaczymy.
- Tak, szkoda – odpowiedziałam, sama nie wiem, czy
szczerze.
W myślach zaś jeszcze długo komentowałam, lamentując i krzycząc, że
Jadwinia nie jest sama, że nie tylko ją Adam podrywał. Że ja też mam ciało i że
bohater mógłby z niego skorzystać. Z drugiej strony byłam szczęśliwa, że
przygoda dobiegła końca. Oprócz emocji miałam jeszcze rozum. On wiedział, że na
prawdziwą miłość wcale nie byłam gotowa.
***
2. Dworek.
Wstałyśmy dopiero do południa. Kiedy przyszłyśmy na obiad, chłopców dawno
już nie było. Wujek Klemens odwiózł ich bryczką w sobie tylko znanym kierunku.
Musiała to być daleka podróż, ponieważ zapowiedział swój powrót dopiero przed
kolacją.
Dzięki jego nieobecności mogłyśmy lepiej poznać ciocię i ich dwoje dzieci.
Wujek był prawdziwą duszą towarzystwa i mógłby nie dać im dojść do głosu. Tym
razem jednak w obowiązkach głowy domu musiała go zastąpić żona. Skromna
kobieta, skryta. Mówiła niewyraźnie przez zaciśnięte zęby. Sprawiała wrażenie
osoby bardzo niepewnej siebie, niezdecydowanej i lękliwej. Jej córka,
dziewiętnastoletnia Ola była absolutną kopią mamy. Wysoka, chuda i cicha jak
mysz pod miotłą. Zapytana o cokolwiek, zawsze najpierw zerkała na mamę,
starając się odgadnąć jej reakcję. Jej młodszy brat, o dwa lata starszy ode
mnie, był bardziej swobodny. O ile jednak Ola zdawała się myśleć nad
wypowiedzią, o tyle Darek wydał mi się głupi. Śmiał się z byle czego, a jak
zaczął o czymś nawijać, nie potrafił skończyć, dopóki ktoś go nie przekrzyknął.
W sumie gospodarze nie mieli nic ciekawego do opowiedzenia. Żyli na uboczu,
praktycznie nie niepokojeni przez okupacyjną zawieruchę. Niemca w mundurze nie
widzieli ani razu, Darek kończył szkołę zawodową, ale o pracę się nie musiał
martwić. Przymusowe skierowanie mu nie groziło. Powołanie do armii także. Było
oczywiste, że pójdzie w ślady ojca i zostanie gajowym. Koszta tego
przedsięwzięcia zupełnie nie zaprzątały jego uwagi. Również Ola nie martwiła się
o dorosłe życie. Mieszkała z rodzicami i tak miało zostać. To trochę dziwne, że
nie kręcił się za nią żaden kawaler, bo była całkiem niebrzydka. Jej mama
skutecznie o to dbała, by amanci trzymali się z daleka. Dość wspomnieć, że do
miasta jeździli tylko wujek z Darkiem, do kościoła w niedzielę nie chodzili, z
ludźmi ze wsi oddalonej o trzy kilometry, kontaktów nie utrzymywali. Rzadko
spotykali się z rodziną. Przez dwa lata poprzedzające nasze przybycie zaledwie
jeden raz gościli krewnych. W takich warunkach trudno o nawiązanie znajomości.
Dowiedziałam się natomiast troszkę o historii domu. Niegdyś był to dworek
szlachecki. Po powstaniu styczniowym skonfiskowany i przekazany zamożnemu
chłopu, który wykazał się wybitną lojalnością wobec władzy, wielokrotnie
zmieniał właściciela. Ostatnim kupcem, wówczas już rudery chylącej się ku
upadkowi, był ojciec cioci Jagny.
W końcu, podczas jednej z kampanii na froncie wschodnim tak zwanej wielkiej
wojny w gospodarstwie zjawił się mały oddział pruskiej kawalerii. Wystarczyło
spojrzenie, by dowódca zapałał gorącym uczuciem do córki gospodarzy. Podobno
rodzice robili wszystko co możliwe, by ukrócić umizgi natrętnego oficerka i
długo nie chcieli wyrazić zgody na ślub, zasłaniając się młodym wiekiem Jagny,
ale uparty Klemens dopiął swego. Wyremontował dom, rozbudował gospodarstwo,
uruchomił tartak.
Niepodległa Polska powierzyła mu też urząd leśniczego. Z dnia na dzień,
zdemobilizowany porucznik armii państwa, które zrządzeniem losu nagle przestało
istnieć, został częścią lokalnej elity. W trzydziestym dziewiątym, w ramach
narodowej zbiórki oddał najbliższemu pułkowi ułanów wszystkie swoje
wierzchowce. Żałował, że jego samego mobilizacja ominęła. Robił trzy podejścia,
ale komisja poborowa za każdym razem odsyłała go z kwitkiem, argumentując złym
stanem zdrowia. Jakoby żołnierz nie może mieć nadwagi. Po upadku Polski stanął
przed wyborem: podpisać folkslistę i pozostać na urzędzie albo nie podpisać i
skazać rodzinę na szykany. Podpisał. Został folksdojczem, ku oburzeniu
znajomych i większości krewnych cioci Jagny.
Ten konflikt musiał się przenieść na życie rodzinne. Było widać jak na
dłoni, że między Klemensem a jego żoną i dziećmi była niewidzialna bariera.
Dzień wcześniej spotkałam go w kuchni nie przez przypadek. On spędzał tam każdy
wieczór. Samotnie. Lecz niedługo miało się to zmienić.
Pierwszy miesiąc w domu pod lasem minął sielankowo. Mama znalazła wspólny
język z ciocią Jagną. Nie ceniła kobiety ani trochę, ale uznała, że nawiązanie
z nią przyjaźni było konieczne. Zaskarbiła sobie jej sympatię opowieściami o
przedwojennej Warszawie i tragicznymi relacjami o powstaniu w getcie,
łapankach, zakładnikach i sporadycznych aktach zemsty ze strony polskiego
podziemia. Jadwinia zakolegowała się z Olą. Dla zabicia czasu uczyła ją
niemieckiego. Gdy nikt nie słyszał, opowiadały sobie nawzajem sprośne
historyjki zasłyszane przy stole, lub wymyślone na poczekaniu. Treści
większości z nich nie znam. Jadwinia dzieliła się ze mną przed snem tylko
niektórymi. Wujek Klemens bardzo chciał, żebym zaprzyjaźniła się z jego synem.
Nic z tego. Chłopak poproszony o pokazanie mi gospodarstwa albo o udzielenie mi
pomocy, nie sprzeciwiał się, ale nie widziałam w nim własnej inicjatywy.
Czułam, że oprowadza mnie, żeby nie zawieść taty, a nie dlatego że sam chciał. Poza
tym nie umiałam udawać zainteresowania jego dowcipami. Krótko mówiąc, nie było
chemii między nami.
Za to moje kontakty z wujkiem Klemensem to zupełnie inna bajka. Po
wieczornej toalecie poszłam do kuchni jeszcze raz, jak poprzednio tyle że bez
namowy siostry. Nie przyznałam jej się, że celem było spotkanie wujka. Nie
umiałabym jej wytłumaczyć, na co liczyłam. Dla mnie samej stanowiło to zagadkę.
Nie zawiodłam się. Znów zostałam poczęstowana aromatycznymi ziołami. Jak
poprzednio wujek stanął w rogu i przyglądał mi się z daleka.
- Z bliska kiepsko widzę. – wyjaśnił. – Starość!
Tym razem byłam znacznie weselsza i bardziej rozmowna niż za pierwszym
razem. Głównie ja mówiłam. Interesowały go proste rzeczy, jakie książki przeczytałam,
jakich mieliśmy sąsiadów w kamienicy, co lubiłam jeść – co za pytanie, wiadomo
że wszystko z wyjątkiem skwarek. On pytał, ja odpowiadałam. Po dokładnie
dwudziestu minutach, odmierzonych przez zegar na ścianie, przepędził mnie z
kuchni.
- Starczy na dzisiaj, panno Hanno. Będziemy mieli
jeszcze dużo czasu na rozmowy.
Nie mogłam uwierzyć, że czas popłynął tak szybko. W moim odczuciu minęła co
najwyżej minuta. Miałam taki niedosyt mówienia, że już po przekroczeniu progu,
na korytarzu odwracałam się, żeby dopowiedzieć:
- Wujku, ale najbardziej ze wszystkiego lubię
pomidory. Pamiętam je z dzieciństwa.
Znak, że wszelkie lody zostały przełamane.
Następnego dnia przed południem zostałam zabrana do ogrodu, między grządki.
Dowiedziałam się, jak wyglądają krzaki pomidorów. Mogłam dotknąć zielonych
owoców, liści, powąchać bezwonne kwiaty. Wysłuchałam wykładu o pielęgnacji
warzywa, o pieleniu, podlewaniu, usuwaniu wilków i okładaniu ziemią głównej
łodygi. Do końca życie nie zapomnę tej lekcji.
Czegóż jeszcze mnie wuj nie nauczył! Pokazał mi las. Najprzeróżniejsze
drzewa, krzewy, trawy. Dzięki niemu potrafię odróżniać grzyby jadalne od
trujących. Znam głosy ptaków. Wreszcie to on nauczył mnie pływać.
Do jeziorka ukrytego w zaroślach było całkiem niedaleko. Za pierwszym razem
wujek zabrał nas tam całą „ferajną”, ale potem zatrzymywaliśmy się tam tylko we
dwoje, kiedy towarzyszyłam mu przy pracy. Pracą w jego wypadku było wyznaczanie
drzew do wycinki, doglądanie ścieżek i likwidowanie nielegalnych wnyków. Tak
przynajmniej głosiła teoria. Faktycznie jechał bryczką na ustronną polanę, poczytać,
podrzemać i nazbierać grzybów. Tak przynajmniej wygadała ta „praca” w moich
oczach.
Za drugim razem doszliśmy do wody wąską ścieżką prowadzącą przez gęste chaszcze.
Weszliśmy na drewniany pomost, do którego przycumowana była mała tratwa z
powiązanych ze sobą bali. Przysiedliśmy na skraju tego pomostu. Odpoczęliśmy
chwilę, po czym wujek wyraził propozycję, dla mnie nie do odrzucenia.
- Jeśli chcesz się nauczyć pływać, to jest doskonałe
miejsce. Mógłbym ci pokazać.
Wszystkie wcześniejsze lekcje były pasjonujące, więc i ta nie zapowiadała
się kusząco ciekawa. Nie od razu uświadomiłam sobie pełny sens jego słów, ale
pływać chciałam.
- Dobrze. – rozejrzał się po zaroślach porastających
brzeg jeziorka.
Upewniwszy się, że byliśmy sami, dodał:
- Zdejmuj wszystko!
Jasne! Lepiej przystąpić do kąpieli bez ubrania, a myśmy nie mieli nic na
zmianę. Tyle tylko, że nie byłam już małą dziewczynką. Panna Hanna miała biust,
może nie najpokaźniejszy na świecie ale mimo wszystko większy niż na przykład
to, czym mogła się pochwalić chuda córka pana Klemensa, o pięć lat starsza ode
mnie. Łono porośnięte bujną kępką włosów, biodra szerokie, nogi może nie za
piękne, ale za to talia wąska. Byłam kobietą, która przedtem przed żadnym
mężczyzną nie paradowała nago. Z drugiej strony miałam do wujka Klemensa
absolutne zaufanie i w duszy byłam jeszcze dzieckiem. Właściwie, mimo upływu
wielu lat, wciąż nim jestem. Skoro wujek potraktował mnie jak chłopaka, nie
pozostało mi nic innego niż przyjąć nowe reguły gry. Wszystkie konwenanse
poszły w kąt. Błyskawicznie opuściłam bieliznę, przeciągnęłam sukienkę przez
głowę i stanęłam przed nim, jak mnie pan Bóg stworzył. Ani trochę się nie
wstydziłam. Nawet dla pozoru nie próbowałam zakryć czułych miejsc rękami. Po
prostu grałam rolę pięcioletniego synka, Dareczka w wieku kiedy jeszcze z
bezkrytycznym entuzjazmem słuchał taty.
Wujek pierwszy wszedł do wody. Oczywiście w kalesonach, taktownie chowając
przede mną to, co przyzwoitość nakazuje schować. Woda sięgała mu ledwie po
pachy. Nie musiałam się więc bać, że utonę. Jedyną niedogodność stanowił
mulisty grunt, ale musiałam po nim dużo stąpać. Mogłam do woli korzystać z
męskiego ramienia i ramion, jako punktów oparcia.
Lekcja zaczęła się typowo od przyzwyczajania uczennicy do pozycji poziomej
na tafli wody. Kładłam się brzuchem albo plecami na podpory z rąk wujka.
Uspokajałam oddech. Trzymać gołą dziewczynę na rękach – marzenie każdego
chłopaka. Ta myśl nie opuszczała mnie ani na chwilę, tkwiąc gdzieś w
zakamarkach mózgu, a ja uśmiechałam się do niej w duszy. Zwłaszcza wtedy gdy
pod piersią czułam obojętną dłoń wujka, odgrywającą rolę nieruchomej podpory. Potem
ćwiczyliśmy ruchy rąk, odpychanie wody na boki jak żaba, i zamaszyste
wiosłowanie wraz z odpowiednimi ruchami nóg i całego ciała. Lekcja nie trwała
długo i nie zrobiła ze mnie zawodowej pływaczki, ale pozostawiła przyjemne wspomnienie.
Spacery na pomost powtarzaliśmy wielokrotnie. W sumie z dziesięć razy, dopóki chłodniejsza
pogoda i inne wydarzenia nie stanęły na przeszkodzie. Za każdym razem wspólna
kąpiel miała absolutnie niewinny charakter. Wujek Klemens nawet najmniejszym
gestem ani słowem nie posunął się do niczego niestosownego. I nigdy już się nie
dowiem, czy tak skutecznie się powstrzymywał, czy naprawdę widział we mnie
tylko dziecko, namiastkę syna.
Moje myśli na pewno nie były ani niewinne ani spokojne. Leżąc przed snem
albo tuż po obudzeniu się, ale też przy obiedzie, podczas sprzątania, nawet
kiedy ktoś coś do mnie mówił, potrafiłam uciec w marzenia. Wyobrażałam sobie,
że pływać uczy mnie Adam albo Dareczek.
Adam pod wodą ugniatał mi piersi, bezczelnie wyrabiał ciasto. Palcami błądził
na łono, prowokacyjnie uciskał mnie tam, gdzie ja sama nie dotykałam się bez
wyrzutów sumienia. Obejmowałam go za szyję i mocno wtulałam się w silne
ramiona. Całowaliśmy się. Nie wiedziałam jak, ale na pewno lepiej i przyjemniej
niż moje samotne próby na własnej dłoni i poduszce. Wynosił mnie na polanę, na
gruby mech, kładł się na mnie i robił to, co mężczyzna robi z kobietą. Był w
moim śnie hrabią de Valmont, a ja piękną Cecylią. Może to absurdalne, ale
rozmawialiśmy po niemiecku, dialogami z romansów, które z Jadwinią wybierałyśmy
z biblioteczki mamy.
Darek też mnie macał, ale nie tak sprawnie jak Adam. Ukradkiem, niby
niechcący chwytał sutki między palce. Lekko je gładził i szybko uciekał, jak
gdyby dzięki temu miałabym się nie zorientować w jego niecnym postępku.
Spoglądał mi między uda, łapczywie fotografując wzrokiem jakiś szczegół
anatomii i szybko odwracał głowę, naiwnie patrząc mi w oczy i mówiąc coś
zupełnie nieistotnego.
- Jak wrócimy, pomogę ci skrobać marchewkę. – Byłyśmy
gośćmi, ale nie pasożytami. Mama przykładała olbrzymią wagę do tego, byśmy się
na coś przydawały. Często wyręczałyśmy więc ciocię w gotowaniu obiadów, albo przynajmniej
starałyśmy się wnieść symboliczny wkład w przyrządzenie posiłku.
Mnie też interesowała fizjologia. Oczywiście nikomu, nawet Jadwini, się do
tego nigdy nie przyznałam, ale ciekawiło mnie, co Darek nosił między nogami.
Byłam dość dobrze oczytana. Wiedziałam doskonale, że to coś rośnie w reakcji na
kobietę. W marzeniach o Darku, podobnie jak on mnie, niepostrzeżenie chwytałam
go pod wodą za przyrodzenie, na krótką chwilę. Puszczałam, nim mógł się zorientować,
że to nie była zabłąkana ryba tylko moja ciekawska ręka. Nie dopuszczałam
jednak myśli o całowaniu. Fantazjowanie o synu wujka kończyło się na
szczeniackim, tajnym obłapywaniu. Nawet w najśmielszej wyobraźni nie zdobyłabym
się na szczerość z tym chłopakiem.
O lekcjach pływania powiedziałam siostrze dopiero po miesiącu. Przez kilka
minut nie mogła pohamować śmiechu.
- Gdyby to Daruś wiedział! Nie musiałby się tak
męczyć z podglądaniem.
Gdy się wreszcie uspokoiła, wyjaśniła, pod oknem naszej łazienki od nie
wiadomo jak dawna przy ścianie stała ławka. Ktoś ją tam postawił specjalnie,
żeby się wspinać i zaglądać do środka. Tym kimś był niewątpliwie Darek.
Jadwinia poznała jego nos, rozpłaszczony na szybie, kiedy chłopak zwiedziony
widokiem, za nadto zbliżył twarz do okna.
- Nie wierzę. – Uważałam go za kompletnego fajtłapę,
niezdolnego do jakiegokolwiek samodzielnego działania.
- A ja jestem pewna, że on codziennie cię podgląda.
Mimo usilnych starań, myjąc się wieczorem, nie przyłapałam podglądacza na
gorącym uczynku. Na dworze było już jednak ciemno, zwłaszcza od strony
wschodniej, na którą wychodziło okienko łazienki. Dlatego mogło być trudno
ujrzeć nieoświetloną postać, kiedy się patrzyło z widnego pomieszczenia.
Ostrzeżona przez siostrę, uważałam jednak, by nie stawać przodem do okna, nie
zakrywszy ciała ręcznikiem.
Gdy wróciłam do pokoju, Jadwinia odkryła przede mną całą prawdę.
W tym miejscu muszę wyjaśnić, że w czasie, który minął od naszego
przybycia, zarówno w wielkim świecie jak też w starym dworku pod lasem zaszły
niebagatelne zmiany. Z Warszawy docierały do nas tylko strzępki informacji,
głównie przez radio. Nie mieliśmy więc pełnego rozeznania w sytuacji. Pod
koniec sierpnia było już jednak jasne, że miasto przestało istnieć, podobnie
jak większość pozostałych tam mieszkańców. Do leśniczówki zjechali kolejni
goście. Zapewne zbliżający się nieubłaganie front kazał krewnym cioci Jagny
przypomnieć sobie o spokojnym miejscu z dala od głównych dróg i torów.
Poznałyśmy więc jeszcze trzech wujków, dwie ciocie, babcię i gromadkę dzieci.
Bóg jeden raczy wiedzieć jak ta cała zgraja się zmieściła w jednym domu. Cuda,
jak widać, czasem się zdarzają. Albo wyższa konieczność zmusza do poświęceń i
optymalizacji. Właściwie wystarczyło uporządkować kilka nieużywanych pokoi w
starej części domu, wynieść niepotrzebne graty na strych, rozłożyć materace w
kuchni i sieni, mnie i Jadwini dokwaterować dwie dziewczynki, młodsze od nas, i
sprawa załatwiona.
Zresztą od przyjazdu nowych gości nie zdążyły upłynąć nawet dwa tygodnie,
jak nad leśnym traktem wiodący do dworku uniosły się tumany kurzu. Trzy motory
z rykiem wjechały na podwórze. Sześciu wojskowych. Rozmowa była krótka:
- Macie tu pięć blankietów! Wpisać nazwiska i za trzy
dni stawić się w urzędzie! Rzesza pilnie potrzebuje rąk do pracy.
Skąd wiedzieli, że w dworku byli niezarejestrowani uchodźcy – naturalni
kandydaci do wywózki? Donosicieli, z zazdrości albo za byle ochłapów nagrodę
gotowych zrobić każde świństwo, nigdy nie zabraknie. Niech mu ziemia zbytnio
nie ciąży. Argument pieniężny sprawił, że liczbę wezwań z pięciu udało się
zredukować do trzech, ale i to bez gwarancji, że w przyszłości urząd pracy
zostawi nas w spokoju. Tak czy owak trzej nowi wujkowie szybko wyjechali,
zostawiając cały „fraucymer” na głowie wujka Klemensa i Darka.
Jeden z wujków, pan Robert, okazał się być wyjątkowo aktywnym amatorem
młodych kobiet. Już pierwszego dnia pobytu dał się poznać jako dokładny
obserwator i autor sprośnych dowcipów. Mnie też nie oszczędzał w komentarzach.
Kiedy na stole stanął talerz z jabłkami – dużymi ale jeszcze nie całkiem
dojrzałymi, kwaskowatymi renetami – pełną dłonią pogładził mnie po plecach i
szepnął głośno, że jabłek nie zabraknie, że nie muszę ich chować pod sukienkę.
Nikt nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, że w ten sposób zwrócił uwagę na
moje piersi. Rzeczywiście kiedy prostowałam plecy, materiał sukienki, noszonej
rzecz jasna na gołe ciało, mocniej przylegał do biustu dokładnie ujawniając
jego kształt. Pod względem rozmiaru podobieństwo do jabłek było oczywiste.
Zawstydziwszy mnie, rosły trzydziestolatek zwrócił się do swojej siostrzenicy
siedzącej naprzeciw:
- A ty, Kasiu, z którego stołu zgarnęłaś węgierki?
Nie chowaj! Wszyscy widzieli. – dodał, gdy dziewczynka, cała w purpurze,
nieśmiało się skuliła, zasłaniając tułów łokciami.
- Tylko się nie gniewajcie, dziewczynki. Piękne
jesteście wszystkie. A najpiękniejsza jesteś ty, Olu. – ostentacyjnie puścił
oczko do dziewczyny i dodał, dyplomatycznie, z uwodzicielskim uśmieszkiem
skierowanym do siedzącej obok kobiety: - i twoja mama.
Z mężczyzn podczas tego typowego dla Roberta przedstawienia obecny był
tylko Darek. Z niekłamanym podziwem wpatrywał się w wujka. Zapamiętywał gesty i
frazy. Całym sobą pragnął być takim jak on. Śmiałym, bez zahamowań, umiejętnie
balansującym na wąskiej granicy między tym, co jeszcze można, a tym, czego pod
żadnym pozorem nie wolno próbować.
Mijał właśnie tydzień od przyjazdu Roberta.
- To Robert podpowiedział, żeby postawić ławkę pod
oknem. – Gdybym nie znała rubasznych dowcipasów tego „wujka”, wyśmiałabym natychmiast
taką teorię, ale w świetle tego, co zdążyłam przez tych kilka dni usłyszeć i
zobaczyć, sensacyjne odkrycie siostry miało sens.
- Skąd wiesz?
- Sam się przyznał.
- Darek?
- Nie. Robert. – Tego było jednak za wiele.
- Jak to? Kiedy? Gdzie? Jak? Po co? Zmyślasz!
Jadwinia nie zmyślała. Opowiedziała mi, jak w południe wujek Robert zabrał
ją, Darka i dwójkę dzieciaków na spacer. Zorganizował bitwę na szable czyli na
patyki i zabawę w chowanego. Celowo rozproszył grupę między drzewami. W pewnej
chwili podszedł do Jadwini i gałązką podwinął rąbek jej sukienki. Czego innego
można by się po nim spodziewać? Jadwinia przyjęła to jako kolejny sprośny żart.
Nawet ułatwiła mu zadanie, stając nieruchomo i zalotnie patrząc mu w oczy.
Na tym jednak zalotny „wujek” nie poprzestał. Podszedł blisko i znienacka
ją pocałował. Bynajmniej nie w policzek. Przyciągnął ją do siebie za biodra i
wpił się wargami w jej usta. Przyssał się jak wielka pijawka i tak długo
trzymał, aż dziewczyna rozchyliła usta i spróbowała się odwdzięczyć niezdarnym,
w jej mniemaniu, pocałunkiem.
- Słodkie. – Oblizał wargi.
Nie od razu jednak przestał ściskać jej biodra. Wręcz przeciwnie. Ustawił
Jadwinię tak, by na pewno poczuła emanację jego męskości. Na wieść o tym aż mi
skóra ścierpła w wiadomym miejscu. Siostra nie mogła przecież jednak pominąć
tak istotnej informacji. Nie odniosłam przy tym wrażenia, by się krępowała. A
jeśli nawet, to komu jeśli nie mnie miała się zwierzyć? Mamie, Oli? W każdym
wypadku byłam jej wdzięczna za szczerość. Podziwiałam jej odwagę.
Upewniwszy się, że wywarł na nią wystarczająco silne wrażenie, Robert w
końcu uwolnił Jadwinię z uścisku. Coraz wyraźniej słychać było krzyki dzieci
walczących na patyki. Znak, że lada chwila nadbiegną. Mimo to Robert nie
odmówił sobie jeszcze jednej, ostatniej przyjemności. Jednym ruchem rozwiązał
kokardę sukienki. Zajrzał w poszerzony dekolt i rozkazał:
- Pokaż je Darkowi! – To powiedziawszy, zostawił ją
samą. Podniósł z ziemi gałąź i z gromkim „Aaa” wyskoczył za krzak, włączyć się
w potyczkę.
Przez następnych kilka minut co i rusz powtarzał:
- Pokaż mu!
- Darek się ucieszy.
- Pokaż mu!
Na koniec odciągnął ją na bok za ramię i oświadczył, że jak Jadwinia spełni
jego prośbę, on wyjawi jej, jak Darek po kryjomu nas podglądał. Pokazała.
Powiedział.
- Jak? Gdzie? Kiedy? – Rozpierała mnie ciekawość. Opowieść
Jadwini za bardzo przypominała moją własną fantazję o nagiej kąpieli z Darkiem.
Jak on zareagował na moją siostrę? Znów mnie ubiegła, ale to nie miało dla mnie
najmniejszego znaczenia. – Mów, Hedwiś!
- Normalnie. W ogrodzie. Zaraz jak wróciliśmy ze
spaceru, zagoniłam Darka do zbierania agrestu. Robert odprowadził dzieciarnię
do domu. Zostawił nas samych, ale żebyś ty widziała, jak się słodko uśmiechał!
Wiedział, co się święci. A w ogródku rwiemy owoce, gapimy się na siebie. Musiałam
podejrzanie wyglądać, spięta. Serce waliło jak szalone. I nagle mówię:
„Dlaczego nas podglądasz?” Tego się nie spodziewał. „Co? Ja? Nie.” „No, ty.
Widziałam.” Blefowałam, a ten takiego buraka strzelił, że mógł sobie zaprzeczać
do woli. Lepszego dowodu nie potrzeba. „Co, cycków nie widziałeś?” Śmiałam się
do niego. Taki był przerażony, że myślałam, że weźmie nogi za pas i nici z
imprezy. „No, nie bój się. Nikomu przecież nie powiem.” Pytam: „Kto ci się
bardziej podoba, ja czy Hanka?” i biorę w palce tasiemkę. „Nie mogę
powiedzieć.” I się gapi. „Wiem, że Hanka.” Trzeba się trochę podrażnić, ale bez
przesady. Ciągnę za sznurek i już góra luźna. Kucam. Trochę by było głupio,
jakby ktoś zobaczył. Odchylam sukienkę i mówię: „Patrz! Dotykałeś już?” „Nie.”
„A chcesz?” „A mogę?” „Możesz.” – Na wieść, że moja siostra dała się obmacać
drugi raz tego samego dnia i to z własnej inicjatywy, aż jęknęłam z przejęcia.
- I on też? – Mimo wszystko nie dowierzałam.
- Nie. Namyśliłam się i powiedziałam, że dziś tylko
patrzenie. Ale za to podciągnęłam sukienkę pod szyję, żeby sobie dokładnie
obejrzał.
- Hedwiś! Ty to jesteś niesamowita.
- Spytałam, czy ciebie też chce obejrzeć.
- No i?
- No i jak ci się wydaje? Pewnie, że chce.
- Oj, Hedwiś. Nie wiem. – Jak tylko nieprzyzwoita
fantazja zaczęła nabierać realnych kształtów, poczułam cykora. Mam się naprawdę
obnażyć? Boziu, ratuj!
Na dodatek jeszcze dwie wspóspaczki w pokoju. Leżały cicho, ale na pewno
nie spały. Słyszały nasze szepty. Ciche, niewyraźne. Ale nawet jeśli umknęła im
połowa słów i były za młode, żeby wszystko zrozumieć i pokojarzyć fakty, coś
jednak musiało do nich dotrzeć. I nigdy nie wiadomo, co taki dzieciak potem
powtórzy mamie. Nagle się wystraszyłam świadków.
- Jak chcesz, Hanni. Jakby co, na strychu nikt nas
nie nakryje. – Szepnęła mi do ucha. Tak cicho, że ledwie usłyszałam syczące
spółgłoski. Dwa razy musiała powtarzać.
Rano, gdy byłyśmy same, ustaliłyśmy, że nie będziemy się rozbierać
bezinteresownie. Tylko na wymianę. Biusty za fujarkę.
Po obiedzie, w największej tajemnicy poszliśmy we troje na strych. Wejście
było tylko jedno, od zewnątrz, przez szerokie drzwi umieszczone wysoko nad
ziemią, ze cztery metry od gruntu. Na szczęście od przyjazdu ostatnich gości,
kiedy w krótkim czasie mnóstwo gratów trzeba było wnieść na górę a inne z kolei
przedmioty znieść na dół, nikt nie odstawiał drabiny. Robert powiedział, że
przecież i tak lada chwila się przyda, bo znów zabraknie talerzy albo coś zbędnego
trzeba będzie wynieść z któregoś pokoju. Dzięki jego przezorności mieliśmy
idealną kryjówkę.
Na miejscu czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Tuż przy wejściu ktoś
zostawił kilka koców ułożonych jeden na drugim. Wyglądało na to, że zapomniano
je znieść na dół, kiedy szykowano posłania dla gości. Jadwinia wzięła od razu
dwa i rozłożyła na podłodze w narożniku przy ścianie najdalej od wejścia.
Dzięki temu mogliśmy wygodnie usiąść na podłodze, albo się położyć, bez
nieprzyjemnego kłucia słomą, którą pokryta była cała podłoga strychu, dla
izolacji. Dodatkowo, nawet gdyby ktoś niespodziewanie wszedł po drabinie, co
było znikomo prawdopodobne, nie zobaczyłby nas od razu. Widok na nasz kąt
przesłaniała stara komoda i mnóstwo drewnianych narzędzi o niezrozumiałym
przeznaczeniu, pamiętających cara i rozbiory. Ciekawe, że Darek był u siebie, a
po strychu błądził, jakby był tam po raz pierwszy. Dawało mi to jeszcze większą
pewność, że miejsce to nie było często odwiedzane i że nikt nam nie
przeszkodzi.
Podekscytowane, bez zbędnych ceregieli ściągnęłyśmy koszule, zostając w
spódnicach, od dawna niemodnych – kto by tam wtedy myślał o modzie! – luźnych, wyblakło-niebieskich,
do kolan. Usiedliśmy po turecku. Już sam wyraz twarzy chłopaka stanowił nie
lada nagrodę. Nie dlatego, żeby go widok piersi podniecił. Co to, to nie. Darek
był przede wszystkim nieziemsko zaskoczony. Na jego miejscu też bym
nie dowierzała swemu szczęściu, bo w żaden sposób sobie nie zasłużył na tak
wielkie zaufanie, w dodatku nie jednej a dwóch pięknych dziewczyn jednocześnie.
Najpierw patrzył nam w oczy, chyba sprawdzając, czy się nie rozmyślimy. Dopiero
po chwili skierował wzrok niżej. W mroku studiował kształty, zastanawiając się,
co dalej. Wreszcie wyciągnął rękę w moją stronę. Ostrożnie przytknął do sutka
opuszki palców. Pogładził. Drgnęłam, bo mnie to łaskotało. O mało nie parskłam
śmiechem. Tymczasem on z poważną miną chwyta pierś trochę śmielej. Patrząc mi w
oczy, naciska, bada.
Patrzę na Jadwinię, ona na mnie. Wzrusza ramionami. Też nie wiedziała, na jak
dużo mu pozwolić. W końcu Darek sam przerwał. Postanowił usiąść bliżej, by mu
było wygodniej macać. Pora na interwencję.
- O, nie! Nie taka była umowa. Na dotykanie trzeba
sobie zasłużyć. – Jadwinia jest bezbłędna.
- Ale... – jęknął, ale Jadwinia nie dała mu dojść do
słowa.
- Pozwolisz mu, Hanni? – Mruga do mnie
porozumiewawczo.
- Aha. – To ja się przysuwam do Darka i nachylam się
w jego stronę, by nie musiał daleko wyciągać ręki.
Teraz ma już w garści obie piersi. Powoli się rozkręca. Podnosi je, waży,
lekko ugniata. Jeszcze trochę, a zacznie mu się naprawdę podobać. Pora na
zapłatę.
- Darek, połóż się. – dyryguje Jadwinia. – Ściągaj
spodnie.
Tysiąc niewidzialnych szelek trzyma portki w pasie, ale w końcu następuje
wiekopomna chwila. Najpierw widzę biały pasek skóry niedotkniętej promieniami
słońca, potem kępkę rzadkich rudych włosów i wreszcie klejnot: sprężystą rurkę
i dwa przepiórcze jaja. Piękny. Ja się gapię, a Jadwinia śmiało chwyta za
sterczący patyk.
- Ciepły. – mówi do mnie cicho.
- Ty, Hanni, on się robi twardy! – Faktycznie,
członek rósł i pęczniał.
I ja go dotknęłam, a Darek znowu wlepił gały w cycki. Nie wiedział tylko,
biedny, na który zestaw patrzeć. Oczu dwoje a przed nimi aż cztery wymiona.
Zeza można dostać.
Wtem stało się coś, czego nie mieliśmy w scenariuszu. Coś zupełnie
nieprawdopodobnego. Z dworza dobiegł najpierw śmiech kobiety z basowym
akompaniamentem nieokreślonych słów wypowiedzianych przez mężczyznę.
Jednocześnie zaskrzypiała drabina, a po chwili ktoś przekroczył próg i
zaszeleściła słoma.
- I jak ci się podoba? – spytał męski głos, jeszcze z
drabiny.
- Okropnie. Z dziesięć lat tu nie wchodziłam.
- Słusznie. Strych to nie miejsce dla grzecznych
dziewczynek. – Słoma zaszeleściła pod cięższym niż poprzednio ciałem.
- Wujek! Jestem grzeczna! – Wujek? Wujek Robert! Kto
może wołać „wujek”? Ola?!
- To się zaraz okaże. – Sądząc po dobiegających
dźwiękach, koce zgromadzone przy wejściu właśnie zmieniały swoje położenie.
Robert przygotowywał legowisko.
Gdy skończył, drzwiczki się zatrzasnęły i poddasze spowiła ciemność. W
naszym kącie absolutna, wszędzie indziej półmrok rozpraszany promykami
wpadającymi przez szczeliny między deskami. My troje, jak zastygliśmy w
bezruchu usłyszawszy głos Oli, tak trwaliśmy bez dechu w kompromitującej pozie,
jak trzy greckie posągi.
- Tu nie ma żadnych dżdżownic! – Ola dokonała
epokowego odkrycia.
- Ale z ciebie niedowiarek.
- Chodź. Pokażę ci.
- Gdzie? – Usłyszeliśmy chichot.
- Tu. Na kolana.
- Aa! Wujek! Ha ha ha! – Słoma mówiła jednoznacznie:
Dwa ciała z hukiem upadły na koc.
Kucanie przez dłuższą chwilę w jednej pozie okazało się całkiem męczące.
Jadwinia pierwsza nie wytrzymała. Wypuściła z garści klejnot i ostrożnie
wyprostowała plecy. Ja wybrałam inną strategię. Pomału, starając się nie
poruszyć ani jednego źdźbła słomy pod kocem położyłam się na boku obok Darka.
Podparłszy głowę na łokciu, tułowiem przycumowałam do niego jak okręt do
bezpiecznej przystani.
Tymczasem na innym kocu rozgrywały się jakieś zawody, zapewne zapasy.
Nieregularny szelest słomy mieszał się z chichotem, cichymi „Aj!”, „Yyy!”,
„Och!” oraz piskami „Nie!”, po których następował szept „Cicho!”. Jadwinia
ostrożnie wychyliła głowę, po czym szybko schowała się z powrotem za komodę.
Kiwnęła do nas głową, wzruszyła ramionami i przyłożywszy palec do ust nakazała
milczeć. I bez tego baliśmy się oddychać.
Wtem ni z tego ni owego odgłosy bitwy zamilkły. Jadwinia znów wychyliła
głowę. Po jej minie natychmiast poznałam, że weszła z kimś w kontakt wzrokowy.
Lekko potrząsła głową, mówiąc nieme „Nie!”. Tamta osoba najwidoczniej
posłuchała, bo nie nastąpiła żadna głośna reakcja. Potem się dowiedziałam, że
to była Ola. Nie miała już na sobie sukienki. Stała przed klęczącym przed nią
Robertem. Spoglądała w dół przypatrując się, jak on zsuwał z niej bieliznę.
- Trawa, wilgoć... Tu musi mieszkać dżdżownica. –
mężczyzna dotknął jej łona.
Dziewczyna oniemiała. Robert znany był nam wszystkim z nie zawsze
zrozumiałych żartów, ale tym razem zawiłością dowcipu przeszedł on samego
siebie. Ola nie znalazła stosownej odpowiedzi. Stała w milczeniu. Niedługo, bo
zaraz usiadła wujowi okrakiem na kolanach. Jęknęła, a Jadwinia, jedną rękę
przyłożywszy do piersi i udając, że całuje drugą gestem zrelacjonowała scenę
rozgrywającą się przed jej oczami.
Wreszcie Ola została położona na plecy.
- Norka wilgotna. Gotowa. Pora na dżdżownicę. – Na
te słowa, a może już wcześniej, moja norka też się pokryła rosą.
- Och, nie. – dziewczyna jęknęła bez przekonania. –
Nie. Nie?
- Tak, kochanie. – Jadwinia ujrzała jeszcze, jak dwa
blade pośladki, błyszczące jak księżyc w nocy, schowały się za wzniesieniem
zgiętego kolana Oli.
Dalej już nie patrzyła. Kucnęła obok Darka i we troje słuchaliśmy koncertu
na dwa gardła i szelest słomy.
- Jich! Och! Jiaj! Och, och, och! Jia! Jeszcze
troszkę... Boję się... Jia! Och, och, och! Jich, jich! Oooch! Jich, oooch,
jich, oooch... Jia! Ach, Ola, Aaach! Co ja teraz mamie powiem? Nic, kochanie.
Niedługo to powtórzymy. Kiedy? Kiedy będziesz chciała. – dżdżownica, jak
złodziej, przychodzi dwa razy do tej samej nory.
Kiedy Robert chędożył naiwną nastolatkę, ja w podnieceniu, kierowana
instynktem, dotknęłam sterczącego przyrodzenia naszego podglądacza. W tym co
robię, zorientowałam się, gdy dłoń dawno już była zaciśnięta wokół twardego
korzenia. Wszyscy troje jednocześnie spojrzeliśmy w to miejsce, osłupiali
niemożliwym widokiem. Za późno było się wycofać. Pozwoliłam więc ręce na dalsze
nieprzyzwoite ruchy. Pomału góra-dół, góra-dół. Aż Darek zamknął powieki,
wygiął się w pałąk i głucho jęknął. Puściłam natychmiast. Dobrze, że tamci
dwoje przy wejściu jeszcze hałasowali. Zajęci sobą, na szczęście nie usłyszeli
naszych szelestów. Kilka dni później, kiedy emocje opadły i inne zdarzenia
przyćmiły ważkość przygody na strychu, Jadwinia zaśmiała się, że wydoiłam Darka
jak krowę. Do dziś mi to przypomina szturchając w ramię.
Darek chciał więcej. Nie wiedzieć czemu uznał, że dostanie to ode mnie.
Kilka razy wypatrzył mnie w sadzie. Podchodził i łapał nagle za biodra i ręce.
Bez zapowiedzi zabierał się za rozbieranie, nie licząc chyba, że mu się oddam
na miejscu. Silny był, ale i tak nietrudno było się obronić. Pamiątką potyczek
były tylko siniaki na rękach i udach, tam gdzie łapsko chłopaka ścisnęło
delikatną skórę zbyt mocno. Bolały piersi, bo amant rzecz jasna nie pamiętał o
ostrożności.
Raz dopadł mnie w sieni. Dom pełen ludzi, za jednymi drzwiami Ola i mama
rodzeństwa, za drugimi ciocia z dziećmi, a tu nagle Darek wyłania się z
ciemności i przyciska mnie do ściany. Krzyczeć, czy nie krzyczeć? Wyjątkowo
okazałam uległość. Wiedziałam, że jak tylko wrzasnę, nadejdzie pomoc. I Darek
wiedział to doskonale. Nie groziło mi więc żadne niebezpieczeństwo. Z ufnością
mogłam oddać się pieszczotom.
- Ćśś! – przyparta plecami do ściany uniosłam
ramiona.
Darek nie czekał. Łapczywie sięgnął za najmiększe miejsce. Przygniótł
pierś, jedną, drugą, zaznaczając swoje panowanie. Bez przerwy patrzyliśmy sobie
w oczy, głęboko oddychając, uśmiechnięci, dumni, zadowoleni z obrotu sprawy. Pierwszy
raz, i ostatni, zachciałam się z nim całować. On chyba też miał ochotę na moje
usta, zdecydował się jednak na coś innego. Skierował ręce pod spódnicę i
bluzkę. Przez kilka kolejnych chwil dotykiem poznawał moje ciało. Prawie całe.
Wkrótce nastąpił jednak, jak zawsze w takiej sytuacji, moment nasycenia. Etap,
kiedy emocje przestają rosnąć, wraca świadomość, uspokaja się oddech. Pojawia
się wybór: przerwa czy pójście na całość?
- Dość! Przestań! – z największym trudem odlepiłam
łapę cisnącą sutek. W krótkiej szamotaninie wypchnęłam dłonie Darka spod ubrań.
- Ktoś usłyszy. – szepnęłam, pośpiesznie poprawiając
bluzkę.
Nie przychodził mi do głowy żaden lepszy argument, ale bardziej
przekonujące tłumaczenie wcale nie było konieczne. Darek dostał, na co
liczył, a nawet więcej. Posłusznie zostawil mnie w spokoju.
Było to już wtedy, gdy prawie nie wychodziłyśmy z domu. Mężczyźni, wujek
Klemens i Darek musieli a to przywieźć drewna, a to oporządzić zwierzęta.
Dorosłe kobiety, wszystkie ciocie, babcia i niekiedy Jadwinia z Olą chadzały w
pole wykopywać ziemniaki i marchew, ale tylko w południe na dwie-trzy godziny,
dużą grupą, wyłącznie na najbliższe domu pole. Najmłodsi, zostawiani pod moją
opieką, mieli absolutny zakaz choćby wyściubić nos na podwórko. Wkrótce
jakakolwiek swoboda miała się skończyć. Tak bardzo niebezpiecznie zrobiło się
na zewnątrz.
W lasach było ludno jak na Krakowskim Przedmieściu. Miejsce szmuglerów i
patroli granicznych – i z jednymi i z drugimi wujek Klemens żył na
przyjacielsko-biznesowej stopie, służąc za przewodnika i pośrednicząc w obrocie
łapówek – zajęli uchodźcy, partyzanci, dywersanci, dezerterzy i zwykli bandyci.
Wojna kocha rzezimieszków zwyrodnialców. Mnoży ich i karmi ponad wszelka miarę.
Tylko mury domu i nabite strzelby mogły nam zapewnić jako taką ochronę.
Za radą Jadwini rozmówiłam się w końcu z Dareczkiem. Wytłumaczyłam, że go
nie kocham i nie chcę się z nim więcej dotykać. Nie było łatwo, aż tak kłamać.
Lubiłam go przecież i grubiańskie zaloty bynajmniej nie sprawiały mi
przykrości. Denerwowało mnie tylko, że zachowywał się tak, jakbym mu się
należała. Ba, natrętne nalegania wzbudzały we mnie wściekłość, choć nie zawsze
i nie na długo. Gdyby wiedział, kiedy przestać, gdyby się bardziej liczył z
moim zdaniem, gdyby mnie choć raz pocałował, mogłabym się w nim rozkochać do
bez pamięci. Jak jego rodzona siostra w wujku Robercie, diable-uwodzicielu.
Kluczową rozmowę odbyliśmy na łóżku. Wyczaiłam moment, kiedy był sam w
pokoju. Przyszłam na palcach i położyłam się koło niego, mówiąc, że trzeba
poważnie pogadać. Wtedy to zostałam pierwszy raz czule przytulona przez
mężczyznę. Darek pogłaskał mnie po plecach i po głowie, jak nigdy wcześniej,
nie demonstrując lubieżnych zamiarów. Po przyjacielsku. Mówiąc, że go nie
kocham, pocałowałam go nawet w policzek, kilka razy, wątpiąc, czy na pewno
chciałam, by przestał się do mnie zalecać. Oczywiście, że nie chciałam. Miałam
tylko dość dostrzegania we mnie wyłącznie cycków.
O ironio, akurat wtedy wujek Klemens miał jakąś sprawę do syna. Wszedł do
pokoju, kiedy złożywszy głowę na szerokim ramieniu, słuchałam jąkania, jaka
jestem piękna i że Darek myślał, że z dziewczyną tak właśnie trzeba. Ostro i
bezpośrednio do celu. Jakoby scena na strychu go do tego przekonała.
Nie bez znaczenia była też zazdrość. Wujek Robert zapuszczał dżdżownicę w
każdą wolną dziurę, a Darek nawet nie wiedział, jak taka dziura wygląda. Wreszcie
to Robert, demiurg rozpusty, podsunął niewinnemu chłopcu myśl o podglądaniu, wytłumaczył
do czego służy kobiece ciało i wskazał biusty, którymi warto się zająć. Nawet
czas uwiedzenia Oli dopasował tak, by przy okazji dać praktyczną lekcję
młodszemu koledze. Tamtego dnia od rana nie spuszczał nas z oka. Nie było dla
niego żadną tajemnicą, że poszliśmy na strych ani w jakim celu. Oczywiście
domyślał się też, że nie rozsiądziemy się przy samym wejściu. Obojętnie czy
działał według określonego planu, czy też spontanicznie dopasowywał strategię
do aktualnej sytuacji, na wynik na pewno nie narzekał. Strach tylko pomyśleć,
jak wiele by jeszcze osiagnął, gdyby go Niemcy w porę nie zabrali na roboty.
Tak czy owak, Darek tłumaczył się ze swojego zachowania, nieudolnie
zrzucając winę na nieobecnego wuja Roberta, a tu nagle drzwi się otwarły i w
progu stanął zdumiony ojciec.
- Och, przepraszam, dzieci. – Widząc, że byliśmy w
pełni ubrani, a więc nie w trakcie czynności, których nie wypada przerywać,
zdecydował się wejść do środka.
Myślałam, że się natychmiast spopielę ze wstydu. Dla wujka Klemensa miałam
być na zawsze malutkim dzieckiem. Nie chciałam, żeby cokolwiek wiedział o moim
życiu intymnym. Nigdy, przenigdy i absolutnie niczego. A już zupełnie nie
powinien widzieć mnie ze swoim synem.
- Dobrze, że się lubicie. – Pogłaskał nas oboje po
głowach, jak pan Bóg, protekcjonalnie.
Cóż, widząc nas razem, dostrzegł spełnienie swych marzeń. Od początku
starał się zbliżyć nas do siebie. Wysyłał nas to do sadu, do do stodoły, zawsze
pod jakimś logicznym pretekstem. Dopiero po jakimś czasie dał za wygraną,
widząc opór materii ludzkiej. Przykro mu było, że między jego jedynym synem a
idealną dziewczyną nie było klejącej chemii.
Kilka dni potem, na osobności, z jeszcze bardziej rozpalonymi policzkami,
sepleniąc i w poczuciu winy, wyznałam wujkowi, że to co zobaczył, to nie
miłość. Z bólem serca rozwiałam jego wielką nadzieję. Na szczęście nie zadawał
niewygodnych pytań. Objął mnie i pocałował w czoło.
- Moja mała Haneczka. – Wtuliłam się w grube ramiona,
szczęśliwa, pewna, że nasza przyjaźń miała trwać niewzruszenie.
Po letniej sielance nie zostało śladu. Jesień i początek zimy przyniosły
jedynie chłód, strach i nieszczęście. Wegetowaliśmy. Zamknięci w budynku
przejadaliśmy zapasy i z trwogą czekaliśmy na katastrofę, od której tylko cud
mógł nas ocalić. W lesie bandy rzezimieszków. W radio mrożące krew w żyłach
wiadomości z Prus Wschodnich: Ruskie idą! Bestie. Będą podrzynać gardła i
gwałcić. Znikąd nadziei. Ziarno, krowy i świnie zarekwirowane. Kury i króliki
uprowadzone. Nawet do komórek się powłamywali złodzieje. Tyle mieliśmy zapasów,
ile udałon nam się zgromadzić w domu. Wszystko inne, w stodole, w stajni, na
polu, starcone. Zima długa, piętnaście buzi do wykarmienia i partyzanci, którym
nie wypada odmówić, gdy proszą o wsparcie. Widmo głodu stało się nagle
realnością, i to na wsi!
W końcu nadszedł styczeń. Spadł jak grom z jasnego nieba. Dwa tygodnie bez
przerwy przez lasy niósł się huk wybuchów i strzałów armatnich. Ni w dzień ni w
nocy nie zmrużysz oka, tak strasznie. Śmierć, Groza. I pytanie: co dalej? Dla
folksdojcza – stryczek. Dla rodziny zdrajcy – na pewno nic lepszego. Logiczna
odpowiedź: uciekać, czym prędzej, czym dalej.
- Napisałam Heńkowi, gdzie jedziemy. On będzie nas szukał
tutaj. Nigdzie się stąd nie ruszam. – Namowy, błagania, szlochy, apele, wołanie
o rozum, „a co będzie z dziewczynkami?” Wszystko na nic. Jak mama coś
postanowi, to tak będzie i szlus.
Basia, z którą pół roku dzieliłyśmy pokój, usłyszawszy o bliskim rozstaniu,
dostała spazmów i tak silnej gorączki, że jakikolwiek jej udział w pochodzie należało
wykluczyć. Nieprzeżyłaby ani dnia na piętnastostopniowym mrozie. Jej starsza
siostra, prawie w moim wieku ale wbrew własnym ambicjom zaliczana do
dzieciarni, też nie chciała uciekać. Cały czas ją lekceważyłam. Dopiero gdy
przyszło się żegnać, możliwe że na zawsze, zrozumiałam, jak bardzo się mimo
wszystko zżyłyśmy.
- Mamo, Mariola też musi zostać! Powiedz im, że musi,
że z powodu siostry. Zrób coś! – zwróciłam się do najwyższej instancji.
W ogóle nie wierzyłam w powodzenie tej całej ucieczki. Wprawdzie obecność
wujka Klemensa dawała jakieś nadzieje, ale w gruncie rzeczy chodziło o wybór
śmierci. Mama myślała podobnie, ale ciocia Jagna i jej szwagierki, pogrążone w
panice, były nie do przekonania. Na odchodne doszło jeszcze do awantury z
najgorszymi epitetami i oskarżeniami, jakoby nasza mama zabierała Jagnie męża.
Że niby z nim spała. W tych okolicznościach, decyzji o rozstaniu nie można już
było zmienić.
Myślałam, że chociaż Darek zostanie, ale i on nie mógł zostawić mamy i
siostry bez opieki, jakby wujka Klemensa im nie starczyło. Po raz ostatni, w
strumieniach łez i z niespodziewaną siłą, rzuciłam mu się w ramiona. Nie
przejmując się obecnością rodziny, wycałowałam go, celując w usta. Och, niechby
został! Na wszystko bym mu pozwolała.
Najbardziej rzewne jednak było pożegnanie z Olą. Ja i Jadwinia przez pół
godziny wyrywałyśmy ją sobie z ramion. Ściskałyśmy się i całowałyśmy wzajemnie
smakując sól lejącą się z oczu. Do ostatniej minuty posłuszna mamie, nie
chciała odchodzić. Na pamiątkę dałam jej swoją chustę z wyszytymi imionami
wszystkich mieszkańców domu, właścicieli i gości, także tych którzy zabawili
niecałe dwa tygodnie. Chusta na głowę zawsze się przyda. Nie powstrzymałam się
jednak od psikusa. Imię Robert wyhaftowałam potrójną nicią, grubymi dużymi
literami. Wokół niego umieściłam kilkanaście czerwonych serduszek. Przez cały
czas taktownie milczałyśmy z Jadwinią na temat sierpniowej przygody. Darek z pewnością
też. Uznałyśmy jednak, że nie możemy wiecznie milczeć. Oli należała się prawda.
Te serduszka wokół Roberta miały być spóźnionym przyznaniem się, że znamy jej
tajemnicę, bez konieczności powiedzenia wprost co konkretnie wiemy, skąd i od
kiedy.
Tuż przed zmrokiem ruszyli w nieznane. Pieszo. Skromny majątek i dzieci
wioząc na wózkach zaprzęgnionych w mężczyzn.
Tylko Ola wróciła. Przemarznięta, zlęknięta, że jeśli nie otworzymy drzwi, przyjdzie
jej spać na dworzu, po długim waleniu pięściami w okna z okrzykami:
- To ja, Ola! Otwórzcie! – wycieńczona, po
przekroczeniu progu, upadła na kolana.
- Dzięki Bogu. – stęknęła.
Zaryglowałyśmy na nowo wejście i biorąc dziewczynę pod pachy wniosłyśmy ją
do kuchni. Mama od razu chwyciła za gary i przystąpiła do szykowania gorącej
kąpieli. Jak tylko na chwilę zostawiła nas same, Ola, wybuchając nagle
panicznym śmiechem, przerywając wpół słowa, wyjaśniła przyczynę swego powrotu i
nagłego rozbawienia:
- Mu muszę wam tto ppo powiedzieć. Wu wujek Rob Rob
Robbert to świnia! Uwa uważaj-cie na niego.
W ten sposób mama, Ola, Jadwinia, ja, Mariola i Basia zostałyśmy same. O losie
wujka Klemensa, Darka i reszty babińca niczego nie wiem na pewno. Chciałabym
wierzyć, że im się powodzi, że żyją gdzieś w Niemczech. Nie odnotowałam jednak
żadnej próby nawiązania kontaktu z ich strony. Czerwony Krzyż, do którego Ola
kilkakrotnie się zgłaszała z prośba o pomoc w odnalezieniu krewnych, różnież
okazał się, jak dotąd, bezsilny.
Po starym dworku, w którym znalazłyśmy schronienie, dziś nie ma ani śladu.
Już następnej nocy po opuszczeniu go przez gospodarzy ktoś podłożył ogień. Wraz
z domem spłonęły wszystkie budynki gospodarcze. O przypadkowym zapruszeniu nie
może więc być mowy. My ledwie uszłyśmy z życiem. Uratowały nas murowane ściany
w najnowszej części domu i przychylny nam wiatr, który skierował płomienie i
trujący dym w przeciwną stronę. Koczowałyśmy potem kilkanaście nocy w lesie w
szałasie, o którego istnieniu wiedział tylko leśniczy. Przydała się wówczas
znajomość polan i leśnych ścieżek, nabyta podczas wycieczek z wujkiem
Klemensem. Wyżywiło nas jezioro. Na szczęście mama w dzieciństwie nauczyła się
łowić ryby. Do zgliszcz wróciłyśmy, dopiero gdy szabrownicy zabrali ostatnią
przydatną do czegokolwiek deskę.
Tata wrócił tak bardzo zmieniony zewnętrznie, że mama zupełnie go nie
poznała. Bagaż doświadczeń i lata rozłąki sprawiły również, że z kochanego męża
stał się kimś zupełnie obcym. W ślad za nim przyszedł Urząd Bezpieczeństwa.
- Henryk Kleinle? Dzień dobry! Rok i miejsce
urodzenia? Wyznanie? Miejsce pobytu podczas wojny? Do zobaczenia!
Kto wie, czym się mogła skończyć następna wizyta. Pieszo ruszyliśmy na
zachód. Do tych ziem, które ponoć tysiąc lat czekały na powrót do Macierzy. Pod
Silberberg. Dla nas w nieznane, dla taty z powrotem tam, skąd przyszedł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz