Miłość w czasie apokalipsy 4/6 - Hans (2017)

Wiosna i lato 1944.

Hans od marca albo lutego przebywał w Warszawie. Świeżo wcielony do armii szeregowiec, był znacznie starszy od przeciętnych rekrutów, chłopców w zasadzie. Miał wtedy prawie trzydzieści lat. Jak dla mnie, wówczas jeszcze zupełnie nieopierzonej dzierlatki, dojrzały mężczyzna, wręcz stary. Nigdy go jednak nie widziałam na oczy, mimo że gościł u nas w mieszkaniu co najmniej piętnaście razy.

Do tego czasu los był dla niego szczęśliwy. Odkąd władzę przejęli naziści, jego życie naznaczone było niezliczonymi szykanami – miał zakaz publikowania w ojczystym języku, serbołużyckim, rozwiązano lokalną gazetę, którą współzakładał, będąc jeszcze w gimnazjum, wyrzucono go z pracy w szkole, coraz częściej wzywano go na policję, a podczas przesłuchań niedwuznacznie straszono odesłaniem pod byle pretekstem do obozu pracy. Niemniej, największe zło przez pierwsze lata wojny zostało mu oszczędzone. Komisja poborowa się o niego nie upominała. Uznany za niepewnego narodowo i ideologicznie, według władz nie był godzien służyć ojczyźnie z bronią w ręku. Zmieniło się to dopiero po pierwszych poważnych porażkach Wehrmachtu w roku 1943. Badania lekarskie odbyły się w grudniu, a w styczniu Hans dostał powołanie do służby wartowniczej. Jego pierwszym zadaniem, w Warszawie, było stanie na warcie i pilnowanie jakiegoś małego magazynu.

Nie trudno się domyśleć, że Hans z całej duszy nienawidził swojego państwa. Po przybyciu do Warszawy, którą zobaczył kilka lat wcześniej podczas jednej z podróży za granicę, zobaczywszy pustynię zgliszcz, tam gdzie do niedawna była dzielnica żydowska, uczucie obrzydzenia do Niemiec i Niemców przybrało jeszcze bardziej na sile. Musiało być wręcz fizycznie nie do zniesienia.

Pilnując przydzielonej mu bramy, z karabinem na ramieniu, bez przerwy przystępował z nogi na nogę, wykonując krótki spacer, na przemian parę kroków to w lewą to w prawą stronę. Nie była to żadna ruchliwa ulica, lecz raczej wąski zaułek na uboczu, gdzie zaglądali tylko nieliczni zbłąkani przechodnie. Bardzo wysoki, chudy, długoręki i długonogi, lekko przygarbiony, z odstającymi uszami i krzywym kruczym nosem – tyle wiem o jego wyglądzie – musiał przedstawiać komiczną karykaturę żołnierza. Na dodatek, gdy mijał go ktoś, pospiesznie przemierzając uliczkę nerwowym krokiem, Hans często pozdrawiał nieznajomego cichym, ukradkowym:

- Dzień dobry. – Po polsku.

Skutek był taki, że zdumiony przechodzień, wietrząc podstęp lub po prostu z ostrożności, chcąc uniknąć nieprzewidzianych kłopotów, udając głuchego przyspieszał jeszcze bardziej, a zniknąwszy za rogiem ulicy, biegiem oddalał się od dziwnego Niemca szepczącego po polsku. Z reguły starał się nigdy więcej nie pojawiać się w tym miejscu.

Pani Berta, przed wojną nauczycielka języka niemieckiego, podczas okupacji utrzymująca siebie i dwie nastoletnie córki z pracy w urzędzie miejskim i stopniowo wyprzedając biżuterię zgromadzoną do wybuchu wojny, napotkawszy Hansa postąpiła podobnie do dziesiątek a może i setek kobiet i mężczyzn mijających Hansa przed i po niej. Z jedną różnicą. Następnego dnia z ciekawością udała się o tej samej porze dnia w miejsce służby pokracznego żołnierza.

- Guten Tag, Herr Schütze! – odpowiedziała na pozdrowienie. Dla urodzonych krótko przed i w czasie okupacji, albo już po wojnie, którzy nie mieli styczności z językiem niemieckim, zwłaszcza z nazwami stopni wojskowych, należy się wyjaśnienie, że Schütze to strzelec, odpowiednik polskiego szeregowego.

W krótkiej rozmowie wyjaśniło się, że kieszenie spodni wartownika wypełnione były jedzeniem. Bochen chleba, pęto kiełbasy i wojskowa konserwa czekały na głodnego, lub na kogoś gotowego przekazać je osobom lub rodzinom jeszcze bardziej potrzebującym wsparcia.

- Tylko tyle mogę zrobić. Choć w taki sposób zadowolić za to, co myśmy narobili. – wyjaśnił, popełniając rażący błąd językowy, zdradzający, że język polski nie był jego językiem ojczystym.

- Genüge tun? – Kobieta poprosiła o wyjaśnienie.

- Tak, zadowolić.

- Niech pan przyjdzie do mnie po służbie. – bezceremonialnie podała adres i poprosiła żołnierza o dokładne powtórzenie nazwy ulicy i numeru domu, by upewnić się, że trafi na pewno.

- Proszę pukać cztery razy, potem przerwa i jeszcze raz, niezbyt głośno, żebym wiedziała, że to pan.

Pani Berta to moja mama.

Co ją skłoniło do zawarcia tej znajomości? Być może zaintrygował ją heroizm mężczyzny. Nie waham się nazwać jego postawy heroiczną, bo mimo iż bez znaczenia dla przebiegu wojny w całości i bez wpływu na czyjekolwiek życie, próba zachowania człowieczeństwa mogła w każdej chwili zakończyć się dla niego tragicznie. Jeśli nie plutonem egzekucyjnym to odesłaniem na front w kompanii karnej albo do obozu. O śmierć w tamtym gorącym okresie wojny nie trzeba się było mocno starać.

Byś może przyciągnęło ją podobieństwo losów i myśli. Stanowiliśmy bowiem, podobnie do Hansa, nietypową rodzinę. Byliśmy Niemcami. W domu zawsze mówiło się po niemiecku, aż do ostatnich dni sierpnia 1939 roku. Wtedy to nasz tata przywdział mundur polskiego oficera i wychodząc z domu po raz ostatni pożegnał się z nami, prosząc mnie i Jadwinię, moją starszą siostrę, byśmy pamiętały, w jakim państwie się urodziłyśmy i wychowałyśmy. Tamtego dnia pierwszy raz rozmawialiśmy po polsku.

Z tatą miałyśmy spotkać się dopiero siadam lat później. Dobrze że przeżył. Ciekawe, że przez wszystkie lata spędzone w niewoli nie przyznał się do niemieckiego pochodzenia, znosząc z pokorą upokorzenia i beznadzieję życia w obozie jenieckim. Mama odwrotnie. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiła po upadku Polski, było wpisanie nas na folkslistę. Dobrze zrobiła. Dzięki temu mogła podjąć pracę w urzędzie i wiodłyśmy względnie bezpieczne życie. Paradoksalne jest też to, że przed wojną mówiąc z niezbyt silnym ale wyczuwalnym, trudnym do pozbycia się, niemieckim akcentem, narażałyśmy się na nieprzychylne uwagi a nawet bezpośrednie szykany ze strony narodowców widzących w nas Żydów. Szczęściem w nieszczęściu bojówkarze byli w stolicy zjawiskiem marginalnym, nie stanowili dominującej siły jak gdzieniegdzie na prowincji. W warunkach okupacji poprawna niemiecka wymowa, nie skażona słowiańską manierą jednakowego artykułowania krótkich i długich głosek, pozwalała nam uchodzić za rodowite Niemki u ukrywać propolskie sympatie. Być może wręcz ocaliła nam życie. Zostawmy jednak te dygresje na inną opowieść.

Niedługo, pewnego wieczoru rozległo się niezbyt silne pukanie do drzwi. Cztery stuknięcia, przerwa i jedno stuknięcie. Szyfr, którego znaczenie znała tylko mama.

- Dziewczynki, musicie mi zaufać. Nie wychodźcie teraz z kuchni, a za piętnaście minut na paluszkach ostrożnie przejdźcie po ciemku do swojego pokoju, tak żeby was nie było słychać, i idźcie spać. Nie wychodźcie z łóżek aż do rana. Bardzo was proszę.

Uzyskawszy zapewnienie, że posłuchamy jej prośby, wyrażone niepewnym skinieniem głowy wyszła do przedpokoju wpuścić tajemniczego gościa. Starała się przy tym skrywać emocje, ale mimowolny uśmiech rysujący się na jej twarzy i nagła nerwowość ruchów zdradzały, że targały nią sprzeczne myśli. Czegoś oczekiwała, a jednocześnie się obawiała.

Noc ciemna, w oknie gruba zasłona, cicho jak makiem zasiał, ale i tak o zaśnięciu nie mogło być mowy. Wszystkie zmysły skupione były na wychwyceniu jakichkolwiek dźwięków mogących potwierdzić, że nasza mama była bezpieczna. Im dłużej trwała cisza, tym bardziej dawał się we znaki niepokój, a wyobraźnia podsuwała złe scenariusze. Dawno już bym pobiegła do pokoju mamy, ale stoicki spokój, jaki demonstrowała Jadwinia, posłusznie, bez ruchu i bez dechu leżąc w łóżku, kazał mi powstrzymać lęk i nie ustrajać paniki. Cóż, siostra starsza o trzy lata wiedziała lepiej niż ja, jak się zachować.

Wreszcie po bliżej nieokreślonym czasie do mych uszu dotarł dźwięk przywodzący na myśl sapanie. Wiedziałam, czułam, że był to głos mojej mamy. Wtedy przeraziłam się już całkiem nie na żarty.

- Hedwiś, słyszysz? – szepnęłam. Mimo że wraz z wybuchem wojny całkiem przełączyłyśmy się język polski, kiedy byłyśmy tylko we dwie w dalszym ciągu nazywałam siostrę po niemiecku. To był też żart językowy, bo Hedwiś dla polskiego ucha brzmi jak pieszczotliwe zdrobnienie. Do dzisiaj ją tak nazywam.

Odpowiedź nie nadeszła, więc powtórzyłam pytanie.

- Hedwiś, ty śpisz? Co tam się dzieje?

- Cicho bądź. Śpij już. – syknęła siostra niecierpliwie.

- Boję się. Może powinnyśmy sprawdzić?
- Och, głuptasie! Miałyśmy nie wychodzić z pokoju, tak? Mama chyba wie, co robi. Śpij już!

- A ty?

- I ja próbuję zasnąć, tylko młodsza siostra mi nie pozwala. – Na tym się zakończyła nasza nocna dyskusja. Siostra, na którą zawsze mogłam liczyć, moja przewodniczka, tym razem niczego nie chciała wyjaśnić. A wiedziała wszystko. Przynajmniej się domyślała.

Tymczasem odgłosy dobiegające z odległego pokoju nabrały intensywności. Do niewyraźnych stęknięć kobiecych dołączyły męskie westchnienia, jak mruczenie niedźwiedzia w zooparku. Słychać też było szuranie łóżka po podłodze. Głuche odgłosy krótkich szarpnięć, tłumione przez podwójną barierę w postaci ciężkich drzwi z grubego drewna oddzielających sypialnie od szerokiego przedpokoju, powtarzające się w regularnych krótkich odstępach czasu, wiele razy na minutę. Moje serce kołatało jak oszalałe. Zdało mi się, że żebra lada chwila ścisną mi płuca tak, że nie będę więcej mogła nabrać powietrza. Miałam wrażenie, że ze strachu się uduszę. Wydech, wydech, a między nimi żadnego wdechu.

Dopiero wtedy zrozumiałam, co się działo w sypialni mamy. Moja świadomość broniła się jeszcze tylko przed przyznaniem, że mama kochała się z nieznajomym – z człowiekiem nieznanym mi, dla niej najwyraźniej nie był on nikim obcym – dobrowolnie. Już miałam wyskoczyć spod kołdry i biec mamie na ratunek, gdy nagle cichy koncert ustał, tak samo nieoczekiwanie jak się zaczął kilka minut wcześniej. Było po wszystkim, a w powietrzu zawisło pytanie: co dalej... kto następny? Złowroga niepewność i znikąd odpowiedzi. Pozostałam w łóżku, sparaliżowana strachem i zalęknięta zachowaniem mojego organizmu. Gdy zapadła cisza, do mych uszu dotarł inny dźwięk, szelest mojej własnej kołdry. To ja drgnęłam. Wszystkie moje mięśnie były napięte, szczególnie pośladki, brzuch i uda, nogi zaciśnięte, a wnętrze, w tym szczególnym, wrażliwym miejscu, gdzie nogi łączą się z tułowiem, znajomo swędziało. Domagało się dotyku. Czułam, że zrobiło mi się wilgotno. Znalazłszy się w takim stanie ducha, miałabym usnąć? Jak grzeczna głupiutka dziewczynka? Och, mamo, och, Hedwiś! Skąd u was tak wielkie pokłady naiwności?

Noc dłużyła się niemiłosiernie. Leżałyśmy z Jadwigą bez słowa, starając się nie wykonać żadnego podejrzanego ruchu. Kołdry nasunięte na uszy i oczy. Obydwie udawałyśmy, że nas nie ma. Każda oddzielnie, we własnej pościeli, na własnym łóżku, w pełni skupiona na swoich własnych myślach i oddechu. Siostra też nie była przecież z drewna ani kamienia. Jej ciało, z racji starszeństwa być może jeszcze bardziej niż moje, też domagało się uwagi.

Nie wiem, jak długo trwała tamta chwila. Może minutę, może godzinę. Jadwinia pierwsza straciła cierpliwość.

- Hani, śpisz? – szepnęła.

- Haneczko, schläfst du wirklich? – zadała pytanie jeszcze raz odczekawszy chwilę.

Nie odważyłam się dać znaku życia. Krępowałam się. Serce wciśnięte do gardła nie pozwalało mi przełknąć śliny, a co dopiero wydobyć dźwięk ze strun głosowych. Aparat mowy był zablokowany. Fix und fertig, kaputt, zabity na amen. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie się odezwać.

I bardzo dobrze, że milczałam. Siostra, myśląc, że jednak zasnęłam, zaczęła ruszać się pod kołdrą. Najpierw prawie niesłyszalnie. Pościel szeleściła ledwie jak listek poruszany słabymi podmuchami wiatru w upalny dzień. Potem odgłosy stopniowo przybrały na sile. Wreszcie Jadwinia całkiem straciła kontrolę nad sobą. Jej łóżko zaskrzypiało bardzo nieprzyzwoicie. Materac zatrząsł się dobrych kilka razy, wgniatany silnymi uderzeniami bioder, a kołdrę uniosły bezwiedne ruchy tułowia. Mogę się domyślić, bo moje ciało też się mocno zgina w chwilach uniesienia. Na koniec siostra odetchnęła głęboko i opadła bez sił na plecy.

Może to zabrzmi dziwnie, ale bardziej skutecznie niż w ten niecodzienny i, gdyby wiedziała, że nie śpię, wstydliwy dla niej sposób, nie mogła mnie uspokoić. Dopiero masturbacja Jadwini przekonała mnie do końca, że mamie nie stała się żadna krzywda, że byłam bezpieczna, że żadnej z nas nic złego nie groziło. A najważniejsze chyba było to, że nie musiałam się więcej martwić swoją reakcją. Zobaczyłam, usłyszałam, domyśliłam się, że moje podniecenie było rzeczą całkowicie normalną.

Z tamtej nocy pamiętam jeszcze, że Jadwinia, wbrew zakazowi, wymknęła się z pokoju. Nawet jeśli nie musiała pilnie zrobić siku, byłoby niehigienicznie zasypiać z dłonią pokrytą śluzem. Nieposłuszeństwo było więc w pełni usprawiedliwione. Nie zarejestrowałam już momentu powrotu siostry do pokoju. Błyskawicznie zasnęłam.

Od tamtej pory wieczorne wizyty nieznajomego stały się rytuałem. Hans przychodził do mamy jeszcze wiele razy, piętnaście lub więcej. Za każdym razem pukał pięć razy z przerwą po czwartym i byłyśmy proszone pozostać w kuchni albo w pokoju, w zależności od tego, gdzie akurat przebywałyśmy. Mama nie próbowała nam niczego tłumaczyć. Powiedziała tylko, że musimy jej zaufać i że tata po wojnie na pewno wróci do nas. Miałyśmy w to wierzyć jak w pana Boga i wszystkich aniołów.

- A jak nie wróci? – Jadwinia dawno w to zwątpiła i miała do mamy pretensję nie o zdradę, lecz o to, że karmiła nas płonnymi nadziejami. – Nawet nie wiesz, czy żyje!

- Pisał przecież całkiem niedawno. Widziałaś kartkę.

- Tak, cztery miesiące temu. Sześć słów: „Sytuacja ciężka ale stabilna. Tęsknię. Całuję.” Cztery lata to samo. Nie myślisz, że to ktoś za niego wysyła? Gdyby żył, odpisywałby na nasze listy. Coś by zmieniał, a nie tak sucho, bezdusznie.

- Dzięki temu wiem, że to on. Przecież nie może nic więcej pisać. Wiesz, gdzie jest.

Nie była to ani pierwsza ani ostatnia tego typu przepychanka słowna między nimi. Te kłótnie o tatę właściwie nas jednoczyły. Były żywym i szczerym świadectwem tego, że wszystkim nam bardzo go brakowało.

- Co zrobimy, jak tata naprawdę wróci? – spytałam naiwnie Jadwinię, jak tylko zostałyśmy same.

- Jak to co? Ja nic nie powiem. – W ten sposób uzgodniłyśmy, że dochowamy tajemnicy.

Mama o Hansie nic nam nie mówiła, a myśmy zgodnie nie pytały. To był temat tabu jeszcze przez kilka lat po wyzwoleniu. Teraz wiem, że łączyło ich nie tylko łóżko. Rozmawiali o języku, literaturze, wierszach i podróżach przedwojennych i o tych planowanych na po wojnie. Pretekstem do spotkań było przekazywanie żywności. Mama wiedziała komu co przekazać. Zostawał na noc niby z powodu godziny policyjnej. Nigdy się nie dowiedziałam, jak to było w ogóle możliwe, by zwykły żołnierz nie spał w koszarach i nigdy się tego pewnie nie dowiem.

O tym jak Hans wyglądał, powiedziała mi Jadwinia. Podczas jednej z pierwszych wizyt oboje jednocześnie poczuli potrzebę udania się do łazienki. W absolutnej ciszy i ciemności zderzyli się w przedpokoju. Od niej więc wiem, że nasz gość miał dwa metry wzrostu, był chudy – przepraszam za okupacyjne porównanie – jak Żyd na Nowolipkach, zgarbiony jak żuraw, pewnie dlatego, że nie raz zawadził głową o sufit i na wszystkich musiał patrzeć z góry. W barkach był za to szeroki. Jadwinia niewątpliwie zwróciła uwagę na ten atrybut męskości. Powiedziała też, że jego twarz zdobiły sztywne, twarde policzki, wielki nos i podbródek wysunięty do przodu. Jednym słowem wyglądał brzydko i pokracznie, a mimo to, a może właśnie dlatego bez dwóch zdań zdobył sympatię i mojej mamy i siostry.

Kontakt z Hansem zerwał się nagle. Na początku lipca mama oświadczyła, że w Warszawie nie możemy zostać ani jednego dłużej. Rosjanie zbliżali się w zastraszającym tempie, a Niemcy systematycznie przygotowywali miasto do obrony.

- To będzie twierdza Warschau. – miał zdradzić Hans. – Będziemy się bronić do upadłego. W wypadku szturmu, a szturm będzie na pewno, oznacza to całkowitą zagładę. Stalingrad! Gorzej niż getto.

Wyjechałyśmy nagle, bez bagaży, bez pożegnania. Na szczęście miałyśmy dokąd uciekać.

Po wojnie, ponad dziesięć lat od ostatniego spotkania, drogi Jadwini i Hansa skrzyżowały się na krótko jeszcze raz. Spotkali się przypadkiem na jakimś kongresie dziennikarzy socjalistycznych w Bratysławie. Po powrocie do Polski Jadwinia zaczęła pisać. Swój pierszy tomik wierszy zadedykowała nie komu innemu niż Hansowi. By oszukać cenzurę i wpisać się w trend oficjalnej przyjaźni polsko-czechosłowackiej przerobiła go tylko na Czecha.

„...i tak jak wtedy przed laty czeka na cię sarna płocha śmiała czeka na swego myśliwego Honziku jsem Tva holka.”

Nie podoba mi się to grafomaństwo, ale cóż. Wyznać miłość można też tandetnym wierszem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz