Poprzednie odcinki: Po kolędzie I, Po kolędzie II, Po kolędzie II i pół
***
Dzisiaj cię zdradzę, panie Jezu. Przepraszam. Wybacz.
Wybacz, jak wybaczyłeś Piotrowi. Jak wybaczyłeś Judaszowi, najwierniejszemu z
wiernych ci sztyletników, jak wybaczyłeś Piłatowi, któremu po zejściu z krzyża
powierzyłeś tajną ewangelię. Wiem, że i mnie wybaczysz słabostkę. Słabość
starego, uduchowionego mężczyzny, bożego sługi, do młodych, cielesnych kobiet.
Za pięć dwunasta. Och, jak ten czas leci. Czy sutanna
dobrze na mnie leży? Czy pachnę wystarczająco atrakcyjnie. Bruno banani man, not for
everybody, nie dla każdego mężczyzny... Psiuknę jeszcze raz. Od przybytku
głowa nie boli. Och, czuję się jak piętnastolatek przed pierwszym bzykaniem.
Za dwie dwunasta. Zaraz tu będzie. Wejdzie bez pukania,
tak jak kazałem. Lucynka. Posłuszna Lucynka. Grzeczna. Zadzwoniła. „Tak,
dobrze, proszę księdza”. Na wszystko się zgodziła. Dobra dziewczynka,
posłuszna. Ach, panie Jezu!
W imię Ojca i Syna... Panie Jezu, proszę, zamknij oczy.
Jest!
— Niech będzie pochwalony! — Ale cicha dzisiaj ta
moja Kozłówna.
— Na wieki, dziecko. Wchodź śmiało. Plebania jest
domem wszystkich parafian. Także twoim. No, podejdź no bliżej, słoneczko!
Ach, co za ciało! Biust, biodra, gęste włosy. Nigdy nie
mogę się napatrzyć. Kropidło już gotowe. I bardzo dobrze. Dzisiaj od razu przejdziemy
do kropienia.
Biała koszula, jak lubię. Bez stanika. Spódniczka luźna,
granatowa. Ciekawe, czy na dole też bez bielizny. Na pewno bez. Obiecała
przecież przez telefon. A nie okłamywałaby przecież mężczyzny duchownego. W
dodatku proboszcza.
Na ogół nie zapraszam dzieweczek na plebanię. W każdym
wypadku nie po kolędzie i nie po spowiedzi. To byłoby świętokradztwo i w razie
by ktoś z parafian nabrał zgorszenia, słusznego w końcu, wystawiłbym księdza
biskupa na zbyt duże nieprzyjemności. O nie, Sekielskim bezbożnym nie wolno
robić takich prezentów! Tylko jak jakaś musi poprawić ocenę z katechezy i tylko
jak jestem pewny, że żaden chłopaczek nie będzie zazdrosny i że nie dowie się
żaden niewierny, pozwalam sobie na wyjątek. Ale to rzadko, raz na rok, góra raz
na semestr. I zawsze za zgodą pana Jezusa i z prezentem dla księdza biskupa.
Ale dzisiaj mam tu Lucynkę. I po kolędzie, i po
spowiedzi, i bez dyktafonu. Dzisiaj jest tylko dla mnie. W imię Ojca i Syna,
macham ręką jak do modlitwy.
— W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. — Ach, jaka
pobożna jest nasza Lucynka! Blisko, na wyciągnięcie ręki.
— Amen, dziecko. Podejdź bliżej.
Drży. Oddycha głęboko. Cudownie ruszają się piersi. Za
chwilę będą moje. Och, zaprawdę trzęsę się, jak bym miał piętnaście lat, a nie
sześćdziesiąt.
Zaczynam rozpinać koszulę.
— Ale, księże proboszczu? — O co jej chodzi? Czy one
zawsze muszą udawać zdziwienie akurat przy drugim guziku?
— Co, moje słonko?
— Czy na pewno musimy?
— Oczywiście, Lucynko. Po to cię zaprosiłem. —
Ksiądz to nie zwykły śmiertelnik. Musi zawsze świadczyć prawdę. Mówić wprost i
odważnie. Nie kluczyć, nie kręcić, nie chować się za eufemizmami. Jak tak, to
tak, jak nie, to nie. Musi być jak Jezus i jak apostoł Paweł.
Biorę do ręki lewą pierś. Delikatnie ściskam. Cudowna!
— Proszę księdza...
— Dziękuję, Lucynko. — Niech już nie udaje. Wie, po
co przyszła. — Bardzo ładnie, że bieliznę zostawiłaś w domu.
— Niezupełnie. Włożyłam do torebki.
— Jeszcze lepiej, Lucynko. — Ściskam obie piersi. —
Pocałuj mnie, słonko. Przekaż mi znak miłości.
Ach, Jezu, ale słodkie usta! Mięsiste, wilgotne. Muskam
je językiem. Lucynka chucha mi prosto w buzię. Wzdycha. Jezu, czy to się dzieje
naprawdę? Czy tak wyglądało jej całowanie z wujkiem, które wyznała na
spowiedzi?
Zaraz się dowiem. Podwijam spódnicę.
— Ale, proszę księdza. — Dawała mi już dwa razy, a
jeszcze zgrywa niepewną skromniaszkę. Ach, te dziewuchy!
Na razie nic nie odpowiem. Rozbieram Kozłównę do naga.
Podciągam sutannę. Ukazuję kropidło. Stawiam sprawę jasno. Po tym znać świadka
prawdziwego Boga, że nie ma nic do ukrycia.
Lucynka na chwilę zakryła piczkę i piersi, ale już je
posłusznie odsłania.
Biorę ją za kark. Znowu całuję. Teraz trochę bardziej
zaborczo. Ssam słodkie usta. Młoda lubi czuć władczość mężczyzny.
Zaczynam lizać szyję. Kropidło dotyka celu.
— Maryjo przenajświętsza! — Lucynka reaguje, jak
powinna reagować wierna katoliczka. Z pełnym oddaniem. — Proszę księdza, nie
zajdę w ciążę?
— Nie zajdziesz. Jeszcze żadna ode mnie nie
zaciążyła. — Tyle musi wystarczyć. Nie czas i miejsce na tłumaczenia. Zresztą
plemniki, czy się ruszają, czy nie, to nie jest mat dla niewiast. — Duch
święty, Lucynko, ma nas w swojej opiece. Nie przestawaj wierzyć. Kiedy wierzysz,
wszystko co Bóg ci zsyła, jest dobre. Nawet brzemienność. A nawet brak ciąży.
Ale gdy przestaniemy wierzyć, biada nam wielka. — Natchniony ton zawsze pomaga,
uspokaja, zapewnia, że wszystko jest według nakazów Pana.
— Wierzę, proszę księdza.
— To dobrze, Lucynko. — Obracam ją tyłem do siebie.
Kieruję na łóżko. Naciskam na kark, żeby się pochyliła. — Śmiało, oprzyj się na łokciach.
— Czy tak będzie dobrze, proszę księdza?
— Będzie cudownie. — Pięknie Kozłówna wypina biodra.
— Zwiększ rozkrok.
Dobrze wie kózka, co zaraz będzie. Oddycha ciężko.
Biorę za biodra. Przymierzam kropidło. Wchodzę. Ach, jak
przyjemnie! Ciepło, ślisko, w sam raz miękko i ciasno, jak trzeba.
— Jezu! — Lucynka wzywa imienia Pana nie nadaremno.
— Jesteś cudowna, Lucynko. — Chędożę od tyłu. Łapię
za cycki. — Dziękuję, że przyszłaś.
— Księże proboszczu, może jednak zrobię to księdzu
ustami?
Kobieto małej wiary, rozpustna grzesznico, jak możesz!
Nie uważałaś na religii? Zapomniałaś o złu antykoncepcji? Myślisz, że zdołasz przechytrzyć
pana Boga?
— Nie, Lucynko. Zrobimy to bez grzechu. — Przekładam
ją na plecy. Zajmuję miejsce między nogami. Patrzę Lucynce w oczy. — Robiłaś
już loda? Na spowiedzi o tym nie wspominałaś.
— Nie, proszę księdza.
— To dobrze, dziecko. — Biorę dziewkę. W pełni. Z
rozkoszą. Kropię z kropidła. — jak dobrze, Lucynko. Jesteś anielska.
— Jezusie, Maryjo!
— Zawsze dziewico.
— Amen!
— Ach! Amen, Lucynko.
Wiara musi być fanatyczną. Tylko pełne zaufanie Bogu i
jego namiestnikowi na ziemi, bez zwątpień, fanatyczne, przynosi owoce
Kościołowi, tylko taka wiara zapewni miejsce w niebie. Nie żadne klękanie na
pokaz w niedzielę, po to by w środku tygodnia oglądać pornografię i ciupciać w
prezerwatywie, albo odkładać na nowe meble i ukrywać dochody przed kapłanem,
albo nie płacić VAT-u i nie oddawać przy tym połowy na remont świątyni. Tylko
wiara absolutna, fanatyczna się liczy. I taką właśnie wiarę ma Lucynka, i jej
mama, i jeszcze wiele na szczęście niewiast, nieskażonych liberalizmem, tak
zwanym humanizmem i innymi diabelskimi kłamstwami.
— Będę się modlił za ciebie, Lucynko, żeby nasz Pan
Jezus ci wynagrodził twoje poświęcenie dla kościoła i jego pokornego sługi —
mówię natchnienie, jak na pasterce.
Posuwam jeszcze kropidłem w gościnnym wnętrzu. Mokra jest
cała Lucynka. Skąpana w morzu miłości. Uświęcona szczęściem kapłana.
— Bóg zapłać, księże proboszczu. — Uwielbiam pobożny
ton głosu oddanych wierze parafianek. To one stanowią opokę Kościoła. Panie Jezu,
ty wynagrodzisz im w niebie.
— Powiem ci, Lucynko, co niedawno wyznał jeden z
kolegów twojego brata, ministrant. — Zmieniam ton z natchnionego na koleżeński.
Nie można przecież być monotonnym. — Wyspowiadał się, że lubi dźgać koleżanki
swoim sztyletem. Czy tak teraz mówi młodzież? Często nazywa penisa sztyletem?
Koziołkówna wzrusza ramionami. Demonstruję jej to kłucie
sztyletem. Czuję się jak piętnastolatek po pierwszym udanym chędożeniu. Och, jaka
wielka ulga!
Wyślę zaraz Lucynkę do łazienki. Niech się dziewczę
obmyje. Potem porozmawiamy trochę. I pobłogosławię ją na drogę. Zasłużyła
dziewczyna. Ofiarę spełniła. Niech jej Maryja przenajświętsza dopomaga i dalej prowadzi
przez życie prostą drogą. I święta Tekla niechaj dopomaga. I święta Faustyna
Kowalska.
Dziękuję ci, panie Jezu, że nie podglądałeś. Dziękuję za
jeszcze jeden dzień życia i za to, że wciąż pozwalasz abym ci służył. Jestem,
panie Jezu, zawsze do twoich usług. Dziękuję, że wybaczyłeś dzisiejszą malutką mą zdradę. Jesteś miłością, jesteś wielki. Amen.
Następny odcinek: Po kolędzie II i 4/5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz