Cud o imieniu Ania (2018)

Lekarka przyznała, że to cud, że żyję. Podejmując się terapii, wszystkich oszukali, i mnie, i ZUS, i samych siebie. I przechytrzyli złośliwy los.
- Im człowiek młodszy, tym szybciej postępuje choroba. Najczęściej możemy się tylko przyglądać, jak rak zjada pacjenta, i podawać coraz silniejsze opioidy. Chemia działa w dziesięciu procentach. Wyleczyć udaje się jednego na tysiąc. A pan, panie Jurku, jest młody i żyje. Tomografia nie wykazuje nawrotu. Gratuluję. Oby tak dalej.
- Gratulacje nie mnie się należą, tylko pani – odpowiadam uprzejmie, zerkając między poły białego fartucha odkrywające pstrokatą sukienkę w kwiaty i głęboki dekolt.
Jeden z towarzyszy niedoli nazywa panią doktor Antytezą. Antytezą śmierci. To piękna i trafna metafora. Radosne usposobienie tej kobiety czyni cuda, co potwierdzi wielu pacjentów. Jednak w moim wypadku cud ma na imię nie pani doktor, lecz bardziej pospolicie: Ania.
Ludzie, zwłaszcza nieskażeni nauką, wierzą w najprzedziwniejsze rzeczy. W energię roślin, czakramy i pamięć wody. W to, że AIDS wyleczyć może zdeflorowanie dziewicy. Im głupszy wymysł, im bardziej cudowny, tym silniej wierzą. A ja nie wierzę, tylko wiem na pewno, że mnie uratowała Ania. Konkretnie jej pipka. A mówiąc górnolotnie, ciekawość cudownego wnętrza tej anielskiej dziewczyny.
Ulokowali mnie w dwuosobowym pokoju razem z emerytem, panem Kaziem. W porównaniu do mojej łysej glacy, staruszek mógł się pochwalić bujną czupryną. Chemia, którą dostał, okazała się łagodną dla siwych włosów. Niezbyt wysoki, ale dobrze zbudowany, postawny mężczyzna wyglądał zdrowo. Sprawiał wrażenie silnego, statecznego. Zarażał pewnością siebie. Gaduła nie z tej ziemi. Siedem dych na karku, na czole zmarszczki, ale w duszy młodzieniaszek. Jeszcze mu baby w głowie. Notorycznie podrywał pielęgniarki.
- O, kroplóweczka, platyneczka! Czarująco pani wygląda, pani Agatko. Taka uśmiechnięta z samego rana. No, no!
A do mnie szeptem, jak tylko biały kitel zniknął za narożnikiem:
- Kroplóweczka, dupeczka jak gruszeczka. Panie Jurku, życie jest piękne, głowa do góry! Zapamiętaj pan, najgorsze co może spotkać mężczyznę, to uwierzyć klechom w bajki o piekle i niebie. Trząść się o czyste sumienie, zamiast wyrywać dupcie. Wy młodzi tego nie doceniacie. Ale dupcie są najważniejsze. Tylko przez nie i dla nich się żyje. No co, źle mówię?
- Nie, nie. Ma pan rację, panie Kaziku. – Z prawdą się nie polemizuje.
Tylko Antytezę zostawił w spokoju, mówiąc, że ona nie dla niego.
- Gdzie mi tam do doktórki z moją impotencją! O, pan, panie Jurku, to co innego. Panu nie odmówi.
Na drugi dzień, tylko się obudził, powiedział, że spodziewa się gości.
- Muszę z góry przeprosić za zakłócenie spokoju. Mam nadzieję, że nie masz pan nic przeciwko temu.
- Oczywiście, że nie mam, panie Kaziku. Jak tylko będę mógł, to wyjdę na trochę. Zostawię pana z rodziną.
- A, nie. Nie trzeba wychodzić. Poznasz pan moją wnuczkę – uśmiechnął się szeroko, ukazując komplet uzębienia. Rozpierała go duma.
- Pani Mario – zwrócił się do salowej rozdającej śniadanie – czy mogę dziś liczyć na dodatkową porcję pani wspaniałej zupy? Nie dla mnie. Dla wnuczki.
- Dla Ani, panie Kaziku, wszystko, co tylko zechce – odpowiedziała kobieta, jak dla mnie stara i brzydka, dla mojego sąsiada atrakcyjna młódka.
Temat wnuczki wracał jak bumerang, do znudzenia.
- O, jeszcze jeden sms. To Ania wybrała tę komórkę dla mnie. Zobacz pan! Duże klawisze, wygodnie pisać. Kochana dziewczynka. Przyjdzie przed trzecią...
- Aha. Rzeczywiście duże klawisze. Miło patrzeć, jak się pan cieszy, panie Kaziku.
- Jeszcze dwie godziny. Pani Jagódko, nie da się przyspieszyć tych kropelek? Głupio mi będzie paradować z tą rurą przy wnuczce. Jak jakiś narkoman.
- Panie Kaziku kochany, nie można. Wnuczka na pewno panu wybaczy.
- Zobaczysz pan, panie Jurku, jaki to cukierek ta moja Ania. – Zdało mi się, że duma rozerwie siwego na strzępy.
Dowiedziałem się, że Ania wspaniale się uczy, pięknie rysuje, gra na dwóch instrumentach. Jest piękna. Ma w szkole dziesiątki adoratorów. Nawet nauczyciele nie są odporni na jej urodę. O ile pierwsza wzmianka o nastolatce wzbudziła we mnie ciekawość, o tyle natrętne przypominanie o zbliżającej się wizycie przyniosło odwrotny efekt. Po obiedzie poziom irytacji sięgnął zenitu.
- Też już nie mogę się doczekać, aż przyjdzie, panie Kaziku – odpowiedziałem z sarkazmem na kolejną przechwałkę. Nie wierzyłem staremu w ani jedno słowo.
Uwierzyłem, kiedy weszła do pokoju. Włosy splecione w dwa warkocze spływające na ramiona. Okrągła dziewczęca buzia, trochę piegów, poza tym nieskazitelnie gładka skóra. Filigranowe ręce przypominające patykowate odnóża pajęczaka kosarza. Talia jak u osy i biust... jakby ktoś podwiesił dwie kule do gry w kręgle i naciągnął na tak przyozdobiony tułów letnią bluzkę na ramiączkach. Kule spoczywały w półodkrytym staniku, który wypychał je do góry. Krawędź bluzki zakrywała sutki i niewiele więcej nad nimi. Wnuczka pana Kazika rzeczywiście wyglądała widowiskowo.
- Poznaj, Aniu, pana Jurka. Drugi dzień leży ze mną i, wyobraź sobie, jeszcze wytrzymuje moje gadulstwo. Może dlatego, że mu daję wygrywać w karty.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry. Dużo o pani słyszałem.
- Hi, hi. Ciekawe, co panu dziadek naopowiadał.
- Same dobre rzeczy.
- No i co, panie Jurku? Udała mi się wnuczka, co? No, podejdź bliżej, Aniu. Obejmij dziadka. Wstałbym do ciebie, ale popatrz na tę rurę. Wstrętna lekarka nie dała tego odpiąć. Jeszcze godzinę ma ściekać to draństwo. A sąsiad szczęśliwy. Dzisiaj same pastylki. Jakie życie niesprawiedliwe. No, daj pyska.
Kiedy się nachyliła, żeby objąć dziadka, zdało mi się, że piersi wypłyną na wierzch. Niestety bluzka zbyt ściśle przylegająca do ciała przekreśliła ten zamiar.
- Tak, panie Kaziku – potwierdziłem, głośno przełknąwszy ślinę. – Bardzo ładna dziewczyna.
- Ładna?! Nie ładna, tylko... zajebiście śliczna. Tak to się teraz mówi, co, wnusiu?
- Oj, dziadku, przestań! Kupiłam ci krzyżówki.
Jak tylko się odwróciła, żeby się dostać do plecaka, stary pan Kazimierz wykonał gest ręką nie podłączoną pod kroplówkę symbolizujący dużą pierś kobiety. Następnie wyprostował kciuk na znak, że daje piersiom wnuczki najwyższą ocenę. Nie wiedziałem, jak zareagować. Udawać, że nie zwróciłem uwagi na walory Ani, nie było sensu. Uśmiechnąłem się więc i przytaknąłem nieznacznie kiwając głową.
- Dziadku, coś mówiłeś? – spytała dziewczyna, spoglądając pytająco na niego i na mnie.
- Tylko tyle, że jesteś piękna. Dziękuję, skarbie. Opowiadałem panu Jurkowi, jaka z ciebie była przylepa. – Nie opowiadał, ale za moment nadrobił zaległości. – Tak, parę lat temu nie dawała się oderwać od dziadka. Tylko żeby ją nosić na barana i bujać na hamaku. A jak uciekała matce na drzewo! Ho, ho! Jak małpka. A teraz jaka panna! Ech, chciałoby się dożyć do ślubu. Zatańczyć oberka na weselu.
- Dożyjesz, dziadku – odpowiedziała wesoło, na przekór oczywistym realiom.
Też pomyślałem o życiu. Pierwszy raz od przyjęcia na oddział poczułem chęć do życia. I do zabawy. Zadrzeć granatową spódniczkę i ścisnąć krągłą pupcię.
- Co w szkole, Aniu? Jakie stopnie? Zagrasz z nami w tysiąca? Panie Jurku, zagramy?
- Piątka z chemii, a z polskiego był sprawdzian, ale nie wiem, co dostanę – odpowiedziała słowiczym głosem, usiadłszy na brzegu łóżka dziadka. – A masz długopis i kartkę?
Wyskoczyłem spod pościeli, nie bacząc, że pruteń; jak to podobno pradziad nieboszczyk uchodźca spod Lwowa zwykł nazywać atrybut męskości; nie wisiał całkiem bezczynnie. Między łóżka wstawiłem krzesło dla dziewczyny, z szuflady wyciągnąłem talię kart i przybory do pisania. Jako stół do gry posłużyć miał skrawek łóżka emeryta podłączonego pod kroplówkę.
Ania przygotowała kartkę. Starannie narysowała trzy kolumny do zapisywania stanu gry, z jednoliterowymi nagłówkami: A jak Ania, D jak dziadek i J jak pan Jurek. Usiadła swobodnie, nie zwracając uwagi na odstęp między kolanami. Leżąc na boku, z głową na wysokości krzesła, bez większego wysiłku mogłem zajrzeć między nogi. Miała na sobie jasne, chyba żółte majtki. Uda prosiły się o pocałunki.
Pruteń podniósł głowę, prężąc muskuły, a mózg natychmiast ostudził jego optymizm. Jak ja wyglądam? – pomyślałem. – Łysa pała, bez brwi i rzęs. Staro. Aseksualnie do tego stopnia, że nastolatka nie dostrzegała we mnie najmniejszego zagrożenia. Nawet nie złączyła nóg, siedząc. Dalsza rozmowa już nie tyle sprowadziła mnie na ziemię, co wbiła pięć metrów pod powierzchnię:
- No, Aniu, nie powiedziałaś jeszcze, jak się miewa twój narzeczony.
- A, dobrze, dziadku – odpowiedziała, przykleiwszy uśmiech i spojrzawszy w moją stronę.
No, tak – pomyślałem. – Ładna dziewczyna nie może być wolna. To by przeczyło prawom przyrody.
- Pewnie mu smutno, że zamiast się z nim spotkać, marnujesz czas dla starego dziada. Czy spotkacie się dzisiaj jeszcze? – Siwy rozpustnik puścił oko do niej i do mnie.
- Nie, dziś idę na angielski. Poza tym widzieliśmy się w szkole.
- Jutro przyjdzie?
- Może. – Dziewczyna odpowiedziała, przygryzając koniuszek języka, z szelmowskim uśmiechem. Aż się chciało złapać ten jej ozorek swoimi zębami, unieruchomić i polizać.
- Aha. Słyszysz pan to samo, co ja słyszę? Panienka zaprasza kochanka do domu? Może jeszcze zamknie się z nim w swoim pokoju? Trzynaście lat, niecałe! Rozumiesz pan coś z tego? Weź no mnie pan uszczypnij! Co oni mi tu wlewają do żyły bandyci?
- Dziadku! Nie trzynaście i nie kochanek. Graj!
Choćby trzynaście i pół. Nie moja liga. Zadałem sobie pytanie, czym mnie nafaszerowali w szpitalu, że się podnieciłem widokiem majtek dziecka. Popatrzyłem na buzię wnuczki emeryta z sąsiedniego łóżka. No tak, dziecko. A że cycki jak melony, to o niczym nie świadczy. Skutek faszerowania drobiu hormonem wzrostu. Pewnie dziewczyna lubi udka – wyjaśniłem sobie. Musiałem wyjść na chwilę. Ochłonąć.
- Zapomniałem, że mam w lodówce sok i ciastka. Przyniosę. Na obiad się Ania nie załapała, to chociaż się soku napije – powiedziałem, wysuwając się z łóżka. Nie nazwałem dziewczyny panią Anią jak wcześniej, żeby nie prowokować niebezpiecznych podejrzeń, że widzę w dziecku kobietę. Dziadek może gadać, co chce. W jego wypadku to żarty. W mojej oznaka niezdrowego popędu.
- Leć Aniu, pomóż panu Jurkowi. Ja niestety jeszcze nie mogę – pan Kazik wysłał wnuczkę za mną.
Dobrze zrobił. Dla mnie dobrze.
Po drodze do kuchni pruteń zdążył przemówić mózgowi do rozsądku: Jakie trzynaście? Chłopie! Melony nie wyrastają z nocy na dzień. Trzynastka musiałaby wejść w okres dojrzewania w niemowlęctwie, żeby się dorobić takich dorodnych okazów. Poza tym ludzie starzy nie nadążają za zmianami w świecie. Nie wolno przyjmować na wiarę wszystkiego, co mówi siwa głowa. Nie dosłownie.
Odzyskałem swobodę myślenia. Mizerna prognoza długości życia skłaniała do pośpiechu. Gwarantowała bezkarność. Słowa starszego kolegi o sensie życia, iluzji czystego sumienia i wyrywaniu panienek w obliczu rychłej śmierci nabierały szczególnego znaczenia. Dlaczego właściwie miałbym nie ruchnąć przed zgonem? Seks nie może być tylko dla młodych i zdrowych. Należy się każdemu, kto ma odwagę podjąć wyzwanie.
- To prawda, co mówił dziadek o narzeczonym? – spytałem, spoglądając Ani w oczy.
- Zależy co.
- Że jest. Że przychodzi do ciebie do domu.
- To tak – odpowiedziała z figlarnym uśmieszkiem. Albo mnie podrywała, albo rozmowa na temat chłopaka ją śmieszyła. Albo jedno i drugie, albo mi się tylko zdawało.
- Długo już chodzicie? – Zerknąłem w dekolt. Piersi wyeksponowane jak na wystawie były realne.
- Drugi tydzień.
- Uf – odetchnąłem z ulgą, widząc szansę, że związek nie utrzyma się długo. Jeszcze raz przekierowałem wzrok z buzi na melony. Tym razem śmielej. Nie pozostawiając złudzeń, że to niechcący. – Hm. To mu zazdroszczę.
- Czego?
- No, seksu. Po tygodniu już chyba był, prawda?
- Hi, hi! – zachichotała, uciekając od odpowiedzi – Może.
- Zaczekaj – zatrzymałem ją, chwytając za łokieć, tuż przed otwartymi drzwiami. – Twój dziadek mówi prawdę. Jesteś potwornie ładna. Mam nadzieję, że jeszcze przyjdziesz go odwiedzić.
- Aha. Na pewno. – Energicznie pokiwała głową.
Najwyraźniej nie miała mi za złe zainteresowania biustem i niedyskretnego pytania o pożycie seksualne. Pruteń mógł radośnie ogłosić rozpoczęcie flirtu. Następny cel: nawiązać stałą łączność.
Partii tysiąca nie dograliśmy do końca. Ale nie po to się odwiedza chorych, żeby rozgrywać poważne turnieje. Liczy się ciekawa rozmowa, okazywanie miłości. To odpowiednie słowo. Staruszka i Anię łączyła bezwarunkowa, wieczna, bezinteresowna miłość. Nie ślepa, nie naiwna, żadne fałszywe uzależnienie, ale najprawdziwsza miłość wnuczki do dziadka i dziadka do wnuczki. Przyjemnie było patrzeć, jak sobie nawzajem dawali to uczucie i przeżywać to prawdziwie rodzinne spotkanie wspólnie z nimi. Przy okazji zerkając pod sukienkę. Z umiarem, żeby natrętnym gapieniem nie zmusić do obrony. Ale i nie przesadnie nieśmiało, żeby dać jednak poczuć dziewczynie muśnięcie płomiennego języczka uwagi. Dziwne, że człowiek zdobywa się na odwagę nie wtedy, gdy może dużo zyskać, lecz dopiero kiedy nie ma nic do stracenia.
W trakcie gry pan Kazik przybliżył mi sytuację rodzinną. Jego córka wcześnie wyszła za mąż. Młodzi małżonkowie nie wynajęli oddzielnego mieszkania. Ania przez całe dzieciństwo mieszkała z dziadkami. Była ich oczkiem w głowie.
- Reszta wnucząt mieszka daleko, a ta przylepa jak się uwiesiła na szyi, tak wisi. Rozpieszczone to przez babcię i dziadka.
- Przez dziadka bardziej. Babcia tylko krzyczała: tego nie rusz! Zjedz obiad! A dziadek mi drobił kanapki i, jak nikt nie widział, kupował lizaki.
Po dziecięciu latach małżeństwa rodzice Ani wzięli kredyt. Kupili małe mieszkanie w sąsiednim bloku. Dla Ani zmienił się tylko adres, pod którym spała. Po szkole i tak przychodziła do dziadków. Przebierała się, jadła obiad i odrabiała lekcje.
Nie obeszło się bez konfliktów. Rodziców, zwłaszcza ojca, czasami piekła zazdrość. Ale nie zabronisz dziecku wybierać, gdzie mu lepiej. Tym bardziej, że i ojciec, i matka często wyjeżdżali do pracy za granicę. Obiektywnie byli zdani na pomoc starszego pokolenia. Wreszcie ustalono, że lepiej będzie dla Ani, jeśli na stałe wróci do dziadków.
Tamtego dnia udało mi się zrobić jeszcze jeden uwodzicielski kroczek. Kiedy kroplówka szczęśliwie dobiegła, oswobodzony pan Kazik udał się do ubikacji. Wybrał łazienkę na korytarzu, mimo że mieliśmy własną w pokoju. Nie wiem dlaczego. Może chciał tylko rozprostować nogi. Może musiał zamienić słówko z salową. Ważne, że na chwilę zostaliśmy z Anią sami.
- Mogę ci zrobić zdjęcie? Chodź, zrobimy sobie selfie we dwoje – poprosiłem, żeby usiadła koło mnie.
Mając zdjęcie w komórce, ma się powód, żeby poszukać sposobu, jak je przekazać. Mms-em albo przez komunikator internetowy. I pod tym pretekstem zdobyć numer sfotografowanej dziewczyny.
Objąłem Anię, przyciskając ją do siebie. Ujęcie na wprost. Z lewa. Do poprawki. Wreszcie, korzystając z nieobecności pana Kazika, jeszcze raz pozwoliłem sobie powiedzieć więcej, niż pozwala etykieta przyzwoitego mężczyzny.
- Chodź, zrobimy z góry. Tak żeby dekolt ładnie wyszedł.
- Okey – zgodziła się po sekundzie zastanowienia, potwierdzając roześmianym spojrzeniem, że wie, o co mi chodzi.
Cyknąłem dwa zdjęcia i przekazałem komórkę Ani. Żeby i ona przyłożyła rękę do fotografowania. Na tym skończyło się spoufalanie. Całkiem skuteczne jak na pierwszy dzień znajomości.
Kiedy nadeszła pora powiedzieć do widzenia, widać było, że dziewczynie nie spieszy się do domu. Zbierając się, oglądała się na mnie. Żegnała tęsknym spojrzeniem.
- Cicha woda! Wpadłeś pan w oko Okruszkowi. Ha, ha! – Pan Kazik rubasznie skomentował wynik spotkania, odprowadziwszy wnuczkę do windy. – No i co, a nie mówiłem, że to cukierek?!
- Oj, tak. Ładną ma pan wnuczkę. Ale nie niepokoi się pan, że do niej przychodzi kolega? Może w tym wieku nie trzeba na wszystko pozwalać. – Ostrożnie spytałem o chłopaka Ani.
- E tam! Dopóki przyprowadza do domu, to nie ma obaw. Zresztą, co to za kawalery? W tym roku to już chyba piąty. A jakie problemy! A to się spojrzał nie w tę stronę, co powinien, a to nie poprosił do tańca, a to gapi się jak głupi do sera, ale boi się odezwać. To dzieci!
- Pańska wnuczka wcale nie sprawia wrażenia dziecinnej – zaprotestowałem, żeby sprowokować dziadka Ani do dalszych wynurzeń.
- Bo dziewczynki szybciej rosną – odpowiedział z szelmowskim uśmieszkiem. Możliwe. Wygląd czasem kłamie. Ale i tak obrazowi dziewczyny w oczach dziadka najwyraźniej brakowało bieżących aktualizacji.
Spróbowałem wytropić Anię w internecie. Imię, nazwisko, nazwa miejscowości – Google nie znalazł przydatnych informacji. Facebook pokazał długą listę profili. Także bezużyteczną. Przejrzałem jedną trzecią i się poddałem. Musiałem zawęzić krąg poszukiwań.
- Panie Kaziku, to ile ma pan wszystkich wnucząt? – zagaiłem rozmowę.
- Od starszej córki chłopca i dziewczynkę, od syna dwie, no i Anię. Razem pięcioro.
- Podobno jedynaki są samolubne. Myśli pan, że to prawda?
- Coś w tym jest. Na pewno. Ania nigdy się nie musiała z nikim niczym dzielić. Wszystko było tylko dla niej. To jakoś wpływa na charakter. – Tak jak liczyłem, rozmowa szybko zeszła na temat Ani.
- Rozpieszczone dziecko? – powtórzyłem, co słyszałem już kilka razy. – A szkoła? Pewnie chodzi do jakiejś płatnej z rozszerzonym programem muzyki i językami.
- Nie tam, kto by sobie pozwolił na coś takiego! Ma dodatkowy angielski i chodzi do sekcji muzycznej w domu kultury. To musi wystarczyć.
- Aha. Czyli do zwykłej publicznej szkoły?
- Tak. Pieszo pięć minut. Na... – staruszek podał nazwę ulicy.
Bingo! – ucieszyłem się, że przynajmniej wiek sprawdzę, czy w przedziale liceum, czy gimnazjum. Wszedłem na mapę i klops. Zamiast konkretnej placówki na podanej ulicy, kombajn, zespół szkół. Gimnazjum i podstawówka.
Przeraziłem się nie na żarty. Bo co, jeśli stary nie mylił się co do wieku wnuczki? Wychodziło na to, że dobierałem się do wyrośniętej małolaty z szóstej klasy! Spróbowałem sobie przypomnieć, jakie piersi miały rówieśniczki, kiedy ja chodziłem do szóstej klasy. Czy któraś miała melony choć w połowie tak okazałe jak u Ani.
Moja ówczesna sympatia była płaska jak deska do krojenia chleba. Przez jakiś czas chodziła w swetrze zrobionym tak, że między grubymi nićmi były prześwitujące przestrzenie. Pod spodem nosiła białe staniki. Ani odrobinę nie wypukłe. Jej przyjaciółka, w której podkochiwało się kilku kolegów też nie miała piersi. Podobnie jak klasowa kujonka, której nikt nie lubił, a przynajmniej się do tego głośno nie przyznawał. Z klasowych koleżanek utkwiły mi w pamięci tylko dwie z jako takim biustem. Ale wtedy wszystko, co choć trochę odstawało, wydawało mi się dużym. Moje dziecięce jeszcze oczy nie dostrzegały erotycznego piękna. Nie doceniały. Nie potrafiłem jeszcze patrzeć na kobiety. Z jedną z tych dziewczyn przyjaźniłem się później w liceum. Kiedy miała już dojrzałe ciało. Wtedy jej piersi nie odbiegały wielkością od przeciętnej. Były nie małe, ale i nie bardzo duże. W sam raz. Nie, nie sądzę, żeby bimbałki tamtych trzynastolatek mogły się równać ze zderzakami Ani.
Dalej przeczesywałem pamięć. Siostry cioteczne. Ich koleżanki. Jedną, pamiętam, złapałem za cycka w trakcie bitwy na poduszki. Mięciutki, pulchniutki, w staniku z cienkiego materiału, nie mieścił się w dłoni. Ale dziewczyna była w połowie gimnazjum i także jej biust był mniejszy od tego, którym mogła pochwalić się Ania.
Przestałem wierzyć zmysłom. Jeśli nastolatka, z którą zrobiłem sobie selfie, jest dzieckiem, jak twierdzi pan Kazik – kombinowałem – a ja widzę u niej piersi jak kule do gry w kręgle, to znaczy, że moja percepcja jest wadliwa. Widzę, co chcę widzieć, nie to, co jest na prawdę. Zawładnął mną lęk. Wystraszyłem się, że prochy na raka odbierały mi zmysły i rozum. Egoizm prysnął. Odezwało się sumienie. Przeraziłem się, że mógłbym skrzywdzić niewinną, bezbronną... Zasnąłem z telefonem w ręce. Rano z wykresu pomiarów temperatury ciała wiszącego przy łóżku odczytałem wartość z wieczornego obchodu: trzydzieści dziewięć i cztery dziesiąte.
Ania znów przyjechała po szkole. Nie zapowiedziawszy się dziadkowi. Stary smalił cholewki młodej pielęgniarce, a tu wnuczka nagle staje przy łóżku.
- Cześć, dziadku! Dzień dobry.
- To ty, Okruszku? Dlaczego nic nie powiedziałaś? Jak wiedział, że przyjedziesz, nie pozwoliłbym siebie podłączyć pod to ustrojstwo. No, jak ja teraz wyglądam z tą rurą, pani Agatko?! Jak mam się wnuczce pokazać?
- Nie pan co narzekać, panie Kazimierzu – pielęgniarka poprawiła mu wenflon, nachylając się tak mocno, że nie tylko emeryt ale i ja z drugiego łóżka zdołałem dojrzeć biały koronkowy stanik z ciemną plamką w miejscu sutka. – Wnuczka na pewno się na pana nie obrazi.
- Miejmy nadzieję. Jest pani aniołem, pani Agatko.
- Chciałam zobaczyć, jak się dziś czujesz. – Miejsce pielęgniarki zajęła Ania, zerkając w moją stronę. – To wsiadłam w tramwaj i jestem. Mogę z twojej komórki zadzwonić do babci? Żeby nie myślała, że pojechałam gdzie indziej. – Też się nachyliła, żeby pocałować staruszka na powitanie.
Miała na sobie dłuższą spódnicę niż poprzednio i bluzkę z mniej szczodrym dekoltem. Tym razem kuszenie było mniej intensywne, a ja, pamiętając gorączkę poprzedniego dnia, starałem się bardziej kontrolować myśli.
Zachowywałem się jak kulturalny człowiek, powściągliwie. Jak przed chorobą. Ten mój spokój chyba rozczarował dziewczynę. Z kwadransa na kwadrans poważniała. Zalotny, ciekawski uśmiech zniknął z jej twarzy, zastąpiony zamyśloną, lekko melancholijną miną. Wyobraziłem sobie, że liczyła na dalsze frywolne komplementy, na flirt, na uwagę. Broniłem się jednak przed takimi myślami, obawiając się, że to tylko chore chciejstwo.
Za to ze spokojnym sumieniem dopiąłem celu stworzenia kanału łączności, niezbędnego do dalszego podrywu. Po prostu spytałem Anię, czy używa mediów społecznościowych. Zwyczajnie, bez obaw, że ktoś się dopatrzy niecnych zamiarów. Dziewczyna z chęcią wymieniła się kontaktami. Przy dziadku. Od tej pory dnia mogłem do niej pisać o każdej porze, z dowolnego miejsca, co tylko miałem ochotę i odwagę powiedzieć.
W pierwszej wiadomości prywatnej wysłałem zdjęcie. Selfie we dwoje. Z idealnie wyeksponowanym dekoltem.
Wieczorem pana Kazimierza odwiedziła żona. Zostawiłem ich samych. Po pół godzinie kobieta wyszła na korytarz. Ciężkim krokiem. Gdyby ją nagrać, wyszedłby film instruktażowy dla uczących się języka polskiego ilustrujący wyrażenie „kłębek nerwów”. Przestąpiwszy próg, zapłakała.
- Ma pani wspaniałego męża. – Wsparłem ją ramieniem. – Bez pana Kazika byłoby tu nie do zniesienia. To dobry duch oddziału. Wszystkim dodaje otuchy.
- Naprawdę? – odpowiedziała bez przekonania. – Całe życie liczyłam, że kiedyś zmądrzeje. Że będzie poważny. A jemu ciągle w głowie te jego żarty. Nawet teraz! Nie mogę już z tym wariatem. Jak mi Bóg miły, nie mogę.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć tej nieszczęśliwej kobiecie. Jedyne, co mogłem jej zaoferować, to milczenie. I chyba było to odpowiednie zachowanie. Usiedliśmy na kanapie w kąciku kuchennym. Potrzymałem ją za rękę. Zaczekałem, aż porozmawia z panią doktor, z Antytezą. Pomilczałem znowu, nie pytając o prognozy, zawsze optymistyczne. Zjechałem z nią windą na parter, odprowadziłem.
- Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł, panie Jerzy. – W końcu nerwy nieco odpuściły. – Kazik dużo o panu opowiadał. Chce pana zaprosić. Nie wiem, jak długo... – Nie dokończyła zdania.
- Długo. Pan Kazik wszystkich nas przeżyje – zdobyłem się na odrobinę wisielczego humoru i czym prędzej zamilkłem.
- Mam nadzieję, że będzie jeszcze w stanie... Nie odmówi pan, prawda?
- Oczywiście. Z chęcią kiedyś wpadnę na kawę – obiecałem, myślami powróciwszy do Ani. Serce zabiło mi mocniej na wieść o szykującym się zaproszeniu i tym samym zapowiedź, że znajomość z piękną dziewczyną jeszcze się nie zakończy.
Złośliwy los czasami przez pomyłkę dopuszcza się szczęśliwych zrządzeń. A może nie przez pomyłkę. Specjalnie żeby, dając przedsmak nieosiągalnej słodyczy, przysporzyć w końcowym rozrachunku jeszcze więcej przykrości. Żeby człowiek umierał z poczuciem utraty czegoś wspaniałego. Żeby życie czyli staczanie się ku śmierci bolało jeszcze bardziej.
- Dziękuję. Do widzenia.
- Do zobaczenia.
Do końca sesji chemioterapii spotkałem Anię jeszcze dwa razy, czyli codziennie. Raz przyszła z babcią, a raz sama. Po każdym spotkaniu pan Kazik powtarzał, że wpadłem jej w oko, że jego wnuczka przychodziła tak często z mojego powodu. Śmiał się przy tym tak, że nie wiedziałem, czy żartami przywoływał mnie do zachowania ostrożności, czy mi groził, czy też cieszył się, traktując raczej oczywiste wyrazy sympatii tak samo jak każde inne zauroczenie wnuczki, dziecięce, nie niebezpieczne.
Kiedy towarzyszyła babci, rozpoznałem tę samą krótką spódnicę i tę samą bluzkę na ramiączkach, w które ubrana była Ania pierwszego dnia. Nawet stanik pełniący rolę podpórki pod piersi był chyba ten sam. Tym razem jednak dekolt i ramiona zasłaniał szal z kolorowego jedwabiu gustownie okręcony pod szyją.
Zaprosiłem Anię do kuchni pod pretekstem przygotowania herbaty. Piekła mnie zgaga, męczył metaliczny posmak w gardle – pierwsze dolegliwości w następstwie przyjmowanych leków. Nie miałem wielkiej ochoty na amory. Wstydziłem się fizycznej słabości. Ale dla Ani postarałem się być w miarę możliwości silnym i wesołym. Uznałem, że dopóki dziewczyna okazuje radość z aluzyjnych uwag, warto i należy dalej flirtować. Że miłe słowa jej nie zaszkodzą, nawet jeśli miała jeszcze za mało lat, by zajmować się miłością.
- Skądś znam tę bluzkę. Ale apaszki przedwczoraj nie miałaś. Dlaczego?
- To nie apaszka tylko szal – poprawiła mnie wesoło. – Miałam, ale w plecaku.
- Dlaczego nie na szyi?
- Podoba się panu? – Jednym zdaniem sprowadziła mnie na ziemię. Niechcący, bo jej marzące oczy i buzia przyozdobiona zalotnym uśmiechem ani trochę nie przejmowały się różnicą wieku. Nawet głos Ani, jak tylko wyszliśmy z pokoju, przybrał barwę na wskroś spoufałą. Ale werbalnie dzielił nas dystans nie do przeskoczenia. Byłem panem, nie Jureczkiem.
- Podoba... Bez szalika też było ładnie. – Mimo wszystko, nie zrażając się przykrą refleksją, mrugnąłem do Ani, przypominając o gorących spojrzeniach dwa dni wcześniej.
Dziewczyna rozejrzała się po korytarzu i nie zobaczywszy nikogo, odwinęła szal z szyi. Stanęliśmy we wnęce z lodówką i czajnikiem, pełniącej rolę kuchni.
- Tak lepiej? – spytała, prezentując dekolt.
Już bym nie nazywał naprężonych półkul wielkimi melonami. Bardziej realistycznie oceniłbym ich wielkość, porównując do grejpfrutów albo pomarańczy. Biust wypychany przez stanik niewątpliwie sprawiał wrażenie większego niż gdyby zostawić go w spokoju, ale na pewno nie były to piłeczki do pingponga. Nie zmieściły by się w dłoni. Ania miała po prostu dorodne piersi, nie za duże i nie za małe, idealnie pasujące do reszty ciała.
- Pięknie. Wrócisz tak do babci i dziadka? – spytałem, oblizując wargi.
Wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie spod grzywki.
- Niekoniecznie. Babci by się mogło nie spodobać.
Nie pytałem już, czy w szkole zdejmuje szal i o reakcje kolegów. Zostawiłem ten temat dla rozmów pisemnych przez Internet. Spytałem za to o wiek, żeby nie męczyć się już domysłami.
- Aniu, właściwie do której klasy teraz chodzisz?
- Do trzeciej.
- To w tym roku matura – udałem, że nie wiem, o jaką szkołę chodzi.
- Ha, ha! Egzamin gimnazjalny.
Jakbym, będąc w jej wieku, usłyszał, że ktoś o dziesięć lat starszy ostrzy zęby na dziewczynę z gimnazjum, a ona przyjmuje zaloty, uznałbym oboje za nienormalnych. Pierwszy bym krzyczał, żeby wykastrować zboczeńca. I byłoby mi smutno, że nastolatka zamiast mnie wybiera konkurencję. Nawet jeśli sam nie stałem do dyspozycji, zbyt nieśmiały i zbyt sceptyczny, jeśli chodzi o poczucie własnej atrakcyjności. Rozmawiając z Anią, już nie myślałem, że pożądanie uczennicy jest nienormalne. Wręcz przeciwnie. Nikt nie mógłby mi podobać się bardziej niż Ania. Nikogo nie skazywałbym już na okaleczenie. W dalszym ciągu jednak dręczyła mnie niewiara w siebie. Bałem się konkurentów z gimnazjum.
Chciałem pocałować Anię. Wydawało mi się, że mogłaby pozwolić. Ale stchórzyłem. Poprzestałem na patrzeniu.
Na ostatnią wizytę, kiedy przyjechała po szkole bez babci, założyła dżinsy i t-shirt. Najgorszy strój, jaki mogłem sobie wyobrazić. Nie mogła zostać długo. Poza tym jej dziadek nie czuł się najlepiej. Nie miał siły podrywać pielęgniarek. Nawet do Okruszka był zmuszony powiedzieć, że jest zmęczony. Zamiast żartować jak zwykle, prosił, żeby Ania opowiadała o szkole. Słuchał z zamkniętymi oczami trzymając wnuczkę za rękę. A jej się kończyły pomysły. Zagubiona, w poczuciu bezsilności wzrokiem szukała pomocy u mnie.
Ułatwiłem jej opowiadanie, formułując dodatkowe pytania, jakie mógłby zadać dziadek. Dzięki temu udało się zamienić monolog dialogiem. Ale i mnie nie było łatwo pytać, nie znając nazwisk nauczycieli, imion ważniejszych kolegów i koleżanek, nie wiedząc wszystkiego tego, co wiedział jej dziadek. Zmieniłem więc taktykę i zacząłem pytać o to, co mnie interesuje. Tak, jak byśmy pisali prywatne wiadomości. Nie przejmując się, że staruszek dostanie pełniejszy obraz naszej zażyłości.
- Jak się ma twój chłopak? – spytałem, wątpiąc już zupełnie w jego istnienie.
- Dobrze. Spytał czy pójdę z nim do kina – odpowiedziała Ania szczerze, choć bez entuzjazmu. Wolałaby chyba, żebym nic nie wiedział o jej chłopaku. Przynajmniej ja na jej miejscu byłbym ostrożny w zwierzeniach, jeśliby tliła się choć iskierka nadziei na romans z nowym kolegą.
- Na co?
- Nie wiem. Nie powiedział.
- Mówiłaś, że przychodził do ciebie do domu. Nie będzie narzekał, że cię nie ma?
- Nie. To bez sensu kogoś zapraszać, jak nie ma dziadka. Babcia, jak jest sama, ciągle się kręci. Chce wszystko kontrolować.
Nadal chodzenie Ani z jakimś chłopcem ze szkoły nie układało mi się w głowie. Nie pasowało do zachowania wobec mnie. Z demonstrowaniem dekoltu. Aż zaświtało proste wyjaśnienie tego paradoksu. Proste wyjaśnienie jest zawsze lepsze od skomplikowanego. Ania nie traktowała mnie w kategoriach seksualnych. Byłem dla niej bezpłciowy. Nieciekawy jako potencjalny partner do łóżka i niegroźny. Piękna dziewczyna nie widziała we mnie mężczyzny. Poczułem się z tą myślą jak martwy.
Dziadziuś drzemał, albo tylko leżał, milcząc, z zamkniętymi oczami. Usiadłem na brzegu łóżka. Nachyliłem się do Ani siedzącej na łóżku dziadka. Położyłem dłoń na jej dłoni. Pogłaskałem kolano. I żadnej reakcji. Przesunąłem dłoń wzdłuż uda, do pachwiny. Dziewczyna ani drgnęła. Ścisnąłem lekko nogę. Powinna mi przeszkodzić, gdyby poczuła, że dotykam ją w niestosowny sposób. Ale lampka ostrzegawcza nadal się nie zaświeciła, dając mi dowód, że w oczach Ani byłem absolutnie aseksualny.
Nie widziałem, jak wodziła za mną oczami. Nie poczułem mrowiącego prądu, jaki przepłynął od pachwiny do serca. Nie zrozumiałem, że brak widocznej reakcji wcale nie oznaczał braku reakcji w ogóle. Mięśnie wcale przecież nie były wiotkie. Momentami drgały z napięcia.
Posiedziawszy chwilę w milczeniu, wstaliśmy z łóżek i, trzymając się za dłonie, po cichu odeszliśmy kilka kroków. W przedpokoju Ania przytuliła się do mnie. Mocno, tak że na klatce piersiowej poczułem silny ucisk biustonosza. Kiedy indziej pewnie bym ten ucisk skomentował, ale wtedy tylko objąłem dziewczynę miłą sercu, czysto po przyjacielsku. Nawet muśnięcie policzka wargami nie stanowiło elementu flirtu. Muśnięcie odwzajemnione.
- Dobrze, że jesteś – wymsknęło jej się bez oficjalnego „proszę pana”. Ale ja i tego spontanicznego gestu nie odczytałem prawidłowo.
Nastał czas rekonwalescencji. Dwa tygodnie dochodzenia do siebie. Jedzenie, leżenie, wymioty, ból kości. Odwiedziny nielicznych znajomych. Wieczorami pisanie z Anią. Czasem dwa zdania, innym razem więcej.
Przyjąłem rolę niezaangażowanego przyjaciela. W przypływie głupoty – inaczej nie mogę tego nazwać – poradziłem jej nawet, żeby przyjęła zaproszenie do kina. Potem czytałem zwierzenia, że chłopak ją pocałował. Nie jeden raz. W usta. Namiętnie. I pytania, czy dobrze zrobiła, pozwalając mu na tak wiele. Pytania kokieteryjne, ale między wierszami wesołości dało się wyczuć poważną wątpliwość. Powinienem był zrozumieć, że dziewczyna wcale nie kocha tamtego kolegi. Całuje się z nim bez przekonania, prawie że z przymusu. Ale to do mnie nie docierało. Za bardzo zaślepiała mnie zazdrość. Wyobrażałem sobie, jak się młodzi ocierają niczym ryby podczas tarła. Jak wirują języki. Jak zapięcie stanika ustępuje zwinnym palcom nastolatka. I odpisywałem jakieś głupoty w stylu, żeby się nie martwiła, że wszystko będzie dobrze i że zazdroszczę gówniarzowi wspaniałej dziewczyny.
I znowu szpital. W tym samym tygodniu co pan Kazik. Tylko tym razem w różnych pokojach. Ania, odwiedzając dziadka, nie omieszkała przywitać się też ze mną.
- Puk, puk! Dzień dobry. Ja do pana Jerzego... Nie przeszkadzam? – zbliżyła się do łóżka.
- Nie. Cześć, Aniu.
- Cześć – powtórzyła ciszej i pochyliła się, obejmując mnie za szyję. Pocałowała mnie w policzek, jak byśmy byli bliską rodziną. Z tym że kącikiem ust wyraźnie poczułem jej usta. – Dzień dobry.
Myliły jej się formy familiarne „cześć” i oficjalne „dzień dobry”. Męczył ją dylemat, jak się zwracać do starszego znajomego dziadka, kolegi, przyjaciela... Kim ja właściwie dla niej byłem? Miała z tym duży problem, z czego zupełnie nie zdawałem sobie sprawy. Egoistycznie zwracałem uwagę tylko na swoje uczucia. Drażniło mnie to „dzień dobry” i „pan Jerzy”.
- Dziękuję, że przyszłaś. Wyjdziemy? – zaproponowałem, kątem oka zerkając na sąsiada. Ksiądz Edward, proboszcz z małej parafii, przyglądał się nam z zazdrością.
Dopiero w korytarzyku, kiedy ręce same znalazły drogę i zdecydowały się dotknąć pleców drugiej osoby, zdałem sobie sprawę, że oboje stęskniliśmy się za sobą. Przytuliliśmy się przed progiem i jeszcze raz wymieniliśmy ciche pocałunki w policzek. Chłopak Ani sporo by dał za tak czułe przywitanie.
Wkrótce wyjaśniło się też, czym zaprzepaścił swoje szanse. Nie potrafił wczuć się w sytuację dziewczyny i zabrakło mu cierpliwości. Kiedy ona myślała o chorym dziadku, on oczekiwał zabawy.
- Podobał ci się film? – spytałem o kino.
Ania wzruszyła ramionami.
- O czym był?
- Nie pamiętam. Nie mogłam się skupić.
Pomyślałem z zazdrością, że to chłopak odwracał jej uwagę od filmu. Dotykał, całował, robił rzeczy, jakie robi się w kinie, siedząc w ostatnim rzędzie. Ale nie to było przyczyną.
- Myślałam, co będzie z dziadkiem. I o tobie – wyjaśniła Ania.
Wiedziałem z wcześniejszego pisania przez internet, że po seansie miały miejsce pocałunki. Nawet dosyć śmiałe. I zrobiło mi się w jakimś sensie żal kawalera. Nie chciałbym lizać się z dziewczyną, która zamiast skupić się na pocałunku myśli o kimś innym. Starać się, będąc skazanym na niepowodzenie.
- O mnie?
- Yhy. – Objęliśmy się jeszcze raz, milcząc. Smutno.
A następnego dnia, dla odmiany, radośnie. Z nadzieją. W szkole obchodzono właśnie dzień patrona. Ania przyszła więc ubrana na galowo. W białej koszuli przylegającej do ciała. Przez cienki materiał przebijał zarys stanika.
- Pod taką koszulę nie zakłada się biustonosza – zażartowałem półszeptem, jak tylko stanęliśmy w kuchni. W tym samym kąciku co zawsze.
Myślałem, że to miejsce zapewniało dyskrecję. Że nikt nie zwracał uwagi na nasze ciche rozmowy. Tymczasem cały oddział, od sprzątaczek po ordynatora, wiedział, że pojawienie się wnuczki pana Kazimierza oznaczało, że kuchnia będzie zajęta.
Ledwie Ania zdążyła zareagować na żartobliwą uwagę, a jakże, frywolnym uśmiechem, zjawiła się Antyteza.
- Panie Jurku – zwróciła się do mnie podejrzanie wesoła – mamy wyniki wczorajszej tomografii. Choroba się cofa. I to znacząco. Zostały tylko małe kropki.
Ja na tę wieść zareagowałem spokojnie. Powiedziałbym nawet, że bardzo sceptycznie. Ania natomiast rozpromieniała radością. Uścisnęliśmy się we troje. Następnie lekarka odciągnęła Anię o dwa kroki i szepnęła jej coś na ucho, zerkając na mnie z szelmowskim uśmiechem. Dziewczęca buzia momentalnie nabrała koloru, ni to cegły, ni to piwonii. Lekarka spytała o coś na ucho i dostała odpowiedź przeczącą. Zadała jeszcze jedno pytanie, na które Ania kiwnęła głową.
- Musisz koniecznie – poradziła Antyteza i odeszła do gabinetu.
- Co ci powiedziała? – spytałem, wiedząc, że wszystkiego się nie dowiem.
- Myśli, że jestem twoją dziewczyną – odpowiedziała wnuczka pana Kazimierza.
- Bo jesteś – potwierdziłem, domyślając się, że zareaguje zdziwieniem i wiedząc już, jak jej to wyjaśnię.
- Jak to?
- Przestałaś do mnie mówić per proszę pana, nareszcie jesteś ze mną na ty.
- Oj, przepraszam. – Spuściła głowę, odczytując moje słowa jako możliwy zarzut, nieoczekiwany i niezrozumiały.
Chwyciłem ją za obie dłonie, żeby ratować sytuację. I tak chciałem, ale widząc niepokój musiałem to zrobić natychmiast.
- I chcesz mnie pocałować – udałem, że nie usłyszałem przeprosin.
- Tak?
Przytknąłem usta do jej ust. Ania lekko rozłączyła wargi. Tylko trochę. Nie spodziewała się pocałunku. Sam byłem nim zaskoczony. Ale też nie okazała sprzeciwu.
- Jurku, nie powinnam – dopiero po chwili powiedziała smutno, kiedy już rozłączyliśmy usta, wydając ciche mlaśnięcie.
Formalnie była w związku z kim innym. Oczywiste więc, że musiała mieć wątpliwości.
- Nikt się nie dowie – zapewniłem, otaczając ją ramieniem. – Też nie powinienem.
Powiedziałem, co czułem. Choroba nie dawała mi prawa przywiązywać kogoś do siebie. Nie mogłem przecież obiecać Ani, że będziemy żyć razem długo i szczęśliwie. Dopiero po fakcie nicpoń pruteń dał znać o sobie, karcąc korę mózgową za romantyczne urojenia. Na szybkie naprawienie błędu było już za późno.
- Co pani jej wtedy powiedziała? – zapytałem Antytezę, kiedy wieczorem omawialiśmy wyniki tomografii.
- Jeszcze nie wiesz? To ci nie powiem. – Kazała mi czekać kilka minut. – Powiedziałam, że ma ci zrobić dobrze.
- Jak?!
- Jak, jak... Nie wiem, jak? Ręką, czy buzią... czy szparką. Ha, ha!
Rzeczywiście lekarka była przekonana, że jesteśmy parą. Nie wyprowadzałem jej z błędu. A może doskonale orientowała się w sytuacji. Jak dobra wróżka znała warianty przyszłości i pomagała nam wybrać właściwy. Dodawała odwagi.
W miłości jak na wojnie. Odwagę trzeba przejawić w odpowiednim czasie i miejscu. Obrać cel. Uderzyć raz a celnie. Nie trwonić sił na mało znaczące akcje.
Zupełnie się tego nie spodziewałem, a wróżka zdecydowała nie dzielić się ze mną wizjami z magicznej kuli, ale od zdobycia twierdzy dzieliły mnie i prutnia już tylko dwa kroki. Wojna o Anię miała się rozstrzygnąć w ciągu trzech tygodni.
Pierwszy szturm odbył się w przestrzeni wirtualnej. Ania obchodziła urodziny. Zaprosiła gości. Trzy koleżanki i trzech kolegów. W tym swojego chłopaka. Mogłem jej tylko złożyć życzenia, dogorywając po chemii, półmartwy, z odległości stu kilometrów. Upiłem się jak prosię. Dżinem. Dobrym dżinem z butelki. Dżinem, który mi pomógł wyzwolić intelekt z pęt przyzwoitości i uruchomić odwagę. Który obudził mnie o wpół do dziesiątej w nocy, kiedy w mieszkaniu dziadków Ani trwała jeszcze impreza.
Napisałem krótką wiadomość:
- Cześć Aniu, pewnie dziś tego nie przeczytasz, a jutro, po nocy spędzonej z nim, się na mnie za to obrazisz. Ale że dziś nie jest jeszcze jutro, to ci napiszę. Przyśniłaś mi się właśnie. W scenerii nadmorskiej, na plaży, latem. Weszliśmy do wody, trzymając się za ręce. Objęłaś mnie za szyję. Oplotłaś nogami w pasie. Naga. Piękna. Gorąca. Miękka. I otoczyłaś mnie sobą. Pochłonęłaś całego. Udzieliłaś schronienia. Okręt podwodny zawinął do portu. Kochaliśmy się, stojąc po piersi w wodzie. Szepnęłaś mi do ucha, że jest ci ze mną dobrze. Ten szept mnie obudził. Już nie zasnę.
Niecałe pół godziny później nadeszła odpowiedź:
- Jureczku, dziękuję, przeczytałam, myślałam o tobie. – Zaraz potem kolejna wiadomość, z błędami pozwalającymi poznać, że autorka, pisząc na smartfonie, się spieszyła – To znaczy odwrotnie. Najpierw myślałam, potem sprawdziłam, czy piszesz, przeczytałam, cieszę się, dziękuję. – I jeszcze jedna wiadomość: - Mam nadzieję, że niedługo pójdą. On też.
Chłopak był przekonany, że zostanie na noc. Przyszedł ze szczoteczką do zębów i piżamą. Był zdziwiony zdziwieniem Ani, że ociągał się z wyjściem do domu. Że zamiast założyć buty i wyjść razem ze wszystkimi, pożegnał się z nimi, życząc spokojnej nocy. Minuta, w której powiedział o piżamie w plecaku, była ostatnią minutą jego związku z Anią. Dokładnie o dwudziestej drugiej trzydzieści osiem padły decydujące słowa:
- Ale ja cię nie kocham. Nigdy nie będę z tobą spała.
O dwudziestej drugiej trzydzieści dziewięć:
- Wynoś się! – naznaczone wściekłością.
Jeszcze dwie minuty później, w przedpokoju, kiedy chłopiec kopał krawężnik gdzieś pod blokiem, Ania uwolniła z objęć schorowanego siwego siedemdziesięciolatka, mówiąc:
- Dziadku, muszę coś do kogoś napisać. Wiesz do kogo.
Dostałem krótką wiadomość:
- Nie zasypiaj jeszcze.Umyję się szybko i położę. Chcę z tobą pisać.
Około północy omówiliśmy mój rzekomy sen, analizując detale. Ze szczegółami anatomii włącznie. Skończyliśmy, kiedy Ania miała szesnaście lat i czterdzieści pięć minut. Wirtualnie była moją.  
Dwa tygodnie później złożyłem wizytę jej dziadkowi. Przyjechałem w niedzielę. W poniedziałek miałem się zgłosić do szpitala. Termin odwiedzin nie był wybrany przypadkowo. Spotkać się przed chemią to przyjemność, po chemii tortura.
Pan Kazik nie czuł się najlepiej. Jego organizm potrzebował więcej czasu na odbudowanie szpiku. Wiedzieliśmy obaj, że tym razem zostanie odesłany do domu. Kiedy jego żona wyszła po coś do kuchni, powiedział przy Ani, żebym traktował kolację jako pożegnalną wieczerzę.
- Znasz pan Biblię? To taka książka o Jezusie i prorokach. W Polsce wszyscy znają. Nie czytali, ale znają. Więc słuchaj pan, otóż ten Jezus ugościł uczniów w czwartek, z różnych powodów. Żydzi organizowali takie pożegnalne spotkania w piątek, w przeddzień szabatu. Chrześcijanie przesunęli sobotę na niedzielę, więc ich dzień pożegnań to nie piątek a sobota. A że ja nie jestem ani Żydem ani chrześcijaninem, to się spotykamy w niedzielę. – Następnie zwrócił się do wnuczki. – Aniu, ani się waż płakać na moim pogrzebie.
- Dziadku, co ty! – zaprotestowała Ania, ale staruszek puścił jej słowa mimo uszu.
- Obiecaj pan, panie Jurku, że tego dopilnujesz.
- Czego pan Jurek ma dopilnować? – spytała jego żona, wracając z kuchni.
- To nasza męska tajemnica.
- O, ty stary, przy Ani o bezeceństwach? Niech pan go nie słucha, panie Jurku. Och, te jego żarty! Co ja się mam z tym człowiekiem.
Ale staruszek nie żartował. Chciał, żebym miał oko na jego wnuczkę. I chyba nie tylko oko.
Kolacja nie trwała długo. Już przed ósmą pan Kazik poprosił wnuczkę, żeby mi pokazała pokój gościnny i wyręczyła go w bawieniu mnie rozmową.
- Mogę pokazać stare zdjęcia – zaproponowała Ania, starając się zachować poważną minę.
Jej dziadek mrugnął do nas okiem, ale babcia mogłaby nie wykazać zrozumienia dla nadmiernej radości.
- Co mi pokażesz? – spytałem, gdy znaleźliśmy się sami.
- Album ze zdjęciami. Chcesz?
Chciałem. Ale chciałem też coś jeszcze. Złapałem Anię za nadgarstek. Lekko przyciągnąłem do siebie. Wnuczka pana Kazia też chciała. Wolnym ruchem, patrząc sobie w oczy, zbliżyliśmy usta. Złączyliśmy je w czułym pocałunku. Wargami poczułem delikatny dotyk języczka.
- Mówiłam, że umiem się całować. – Ania pochwaliła swoje umiejętności.
- Umiesz – potwierdziłem. Zdobyłem jeszcze jeden pocałunek. Dłuższy od poprzedniego.
Potem przez pół godziny całowaliśmy się co dwie strony albumu.
- Jureczku, do jutra – pożegnała mnie Ania, zostawiając samego, ponaglona przez babcię do mycia przed spaniem.
- Jaką założysz piżamę? – spytałem zamiast życzyć spokojnej nocy.
- Haleczkę. Zobaczysz rano. – Pocałowała mnie ostatni raz, łapczywie, żwawo muskając językiem. Nie wiedząc, że pocałunki w moim pokoju to tylko preludium. Wstęp do szturmu. Zresztą ja też nie wróżka, nie wszystko mogłem przewidzieć.
Wracając z łazienki do pokoju, zajrzała do mnie przez celowo uchylone drzwi. Przyłożyła palec do ust, żebym nic nie mówił i pocałowała mnie na dobranoc w policzek. W ten sposób pochwaliła się piżamą, nie czekając do rana. Piersi zatańczyły dla mnie poloneza, pupa zakręciła walca.
Niedługo potem, zakończywszy wieczorną toaletę, zakradłem się do sypialni Ani. Bezszelestnie zamknąłem drzwi i kucnąłem obok łóżka. Wsunąłem rękę pod kołdrę. Pogłaskałem kolana.
- Wpuść mnie, Aniu. Na chwilę.
Odsunęła się nieco, zwalniając trochę miejsca obok siebie.
- Tylko ćśś. Przez ścianę wszystko słychać – ostrzegła szeptem, układając się na moim ramieniu. Swobodną rękę od razu położyłem na pulchnej piersi.
- Kiedy my się znowu tak spotkamy?
- Nie wiem – odszepnęła Ania, wystawiając buzię do pocałunku. Wtem struchlała: - O, Boże, babcia! – Usłyszawszy kroki w przedpokoju, błyskawicznie złapała mnie za głowę, każąc schować się pod kołdrę. Wtuliłem się w piersi, podkuliwszy nogi.
- Jak tam, Aniu? Wszystko w porządku?
- Tak, babciu. Dobranoc.
- Śpij smacznie, wnusiu.
Babcia wyszła, nie zauważywszy intruza w pościeli. Przystąpiłem do ataku, spodziewając się, że księżniczka bez walki odda klucz do wrót zamku.
Zdjąłem bokserki, wytaczając na pole boju najważniejszą armatę. Złapałem palcami za dziewczęce majtki. Ocierając o krocze.
- Och! Co robisz? Nie! – Ania odruchowo chwyciła za nadgarstek.
Na tłumaczenia i prośby nie było czasu. Zostawiłem majtki w spokoju, cofając rękę i zajmując jej miejsce całym sobą. Podciągnąłem armatę pod same wrota. Przyparłem do nich przez cienki materiał. Zacząłem pukać.
- Co ty ze mną robisz? – spytała Ania, oddychając ciężko przez szeroko otwarte usta.
- Zdejmij – odpowiedziałem.
- Ale babcia i dziadek...
- Będziemy cicho. Obiecuję.
- Dobrze.
Zetknęliśmy się bezpośrednio. Wsunąłem klucz do zamka. Pierwsze wrota się rozstąpiły. Zaczęliśmy się poruszać, powoli, dostojnie. Delektując się doniosłą chwilą. Nie bitwą, pertraktacjami.
Kochałem samym koniuszkiem. Za każdym razem, kiedy naciskałem mocniej, próbując wejść głębiej, korytarz zaciskał się nerwowo, blokując przejście. W końcu dałem spokój. Nie popisałem się, ale cóż, przez cztery lata bez dziewczyny wyszedłem z wprawy.
Położyłem się obok Ani, tak jakbym ją zdobył. Ania zrobiła minę, jakby mi się oddała. I tak zastygliśmy na jakiś czas w bezruchu, przytuleni do siebie.
- To źle, prawda?
- Dlaczego?
- Powinnam się otworzyć... Czy to twoja sperma? – spytała, dotknąwszy mokrego krocza.
- Nie bój się, Aniu. Po chemii nie ma w niej ani jednego żywego plemnika.
- Chciałam to zrobić – odpowiedziała po dłuższym namyśle.
- Zrobimy. Przecież nigdzie nam się nie spieszy – zapewniłem, jak należy, przecząc oczywistym faktom.
Poleżeliśmy jeszcze trochę. Aż Ania obróciła się do mnie. Zaczęła delikatnie całować.
Pierś potarła o klatkę piersiową. Wsunąłem obie ręce pod halkę. Złapałem za pupę. Przystąpiłem do masowania pleców. Znowu ożywił się pruteń. On nie zamierzał odpuścić sobie należnego mu zwycięstwa.
Ania znalazła się na mnie, wiedziona kobiecym instynktem. Jeszcze tylko musiałem ręką ustawić armatę we właściwym kierunku, przytrzymać sztywno i zostałem przyjęty do środka. Tak jak myślałem, królewna sama oddała mi klucz do zamku.
- Ale się bałam. Nie wyobrażasz sobie – wyznała w końcu, obejmując mnie swoim wnętrzem.
- Widzisz? Antyteza miała rację. Jesteś moją dziewczyną.
Nazajutrz lekarze odesłali dziadka Ani do domu. Duża dawka cytostatyków mogłaby się okazać śmiertelna. Powiedzieli, że trzeba przełożyć procedurę o co najmniej tydzień.
Od tej pory stan pana Kazimierza pogarszał się w postępie geometrycznym. Leczenie paliatywne potrwało jeszcze dwa miesiące. Zakończyło się zgonem z powodu niewydolności krążeniowo-oddechowej.
A ja żyję. Już dwa lata bez prochów i bez naświetlań. Czupryna odrosła. We wszystkich skupieniach owłosienia. Znowu muszę się golić. Przeprowadziłem się do miasta Ani. Podjąłem tam pracę. Kochamy się. Tylko babcia dziewczyny jak nie wiedziała, co nas łączy, tak nie wie. Dziadek Kazimierz patrzy za to na nas z ateistycznego nieba i klaszcze z radości.
- Udała mi się wnuczka, co, panie Jurku? – słyszę czasami jego dwuznaczne uwagi, kiedy Ania siada na mnie okrakiem. – Drugiej takiej dziewuszki nie znajdziesz pan na całym świecie!


***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz