Wiedza i życie (2021)

Środkowe Chiny, sierpień 2019 roku.

— Podziwiam twoją pracowitość, Lanfen.

— Dziękuję, panie doktorze Ling — odpowiedziała młoda kobieta, nie przerywając wykonywanej czynności. Na znak szacunku skinęła tylko głową, nie odwracając się jednak do rozmówcy. Miała nadzieję, że nie zauważył, jak drgnęła, usłyszawszy znienacka jego głos tuż za swoim uchem. To takie nieprofesjonalne.

— Przyszedłem w nieodpowiedniej chwili, Lanfen?

— Nie, doktorze Ling. Oczywiście, że nie — skłamała.

— Jest już po dwudziestej pierwszej, Lanfen. Wszyscy doktoranci już dawno poszli. Tylko ty jedna zostałaś w labie. — Delikatnie, na chwilę, położył dłoń na jej ramieniu.

— Wiem, panie doktorze Ling. Przepraszam. — Odmierzyła ostatnią porcję roztworu, po czym drżącą ręką odłożyła pipet.

W głowie czuła pustkę. Wiedziała tylko, że nie może powiedzieć prawdy. Że błędu, jakiego się dopuściła, naukowcom się nie wybacza. Przełożony, jaki by nie był dobry i sympatyczny, kiedy się dowie, będzie musiał ją zwolnić. Naznaczyć publicznie hańbiącym piętnem niestarannej pracownicy i oszustki, i z hukiem wyrzucić. Jej kariera legnie w gruzach, jeszcze zanim zdążyła się zacząć. Studia pójdą na marne. Inwestycja rodziców w edukację ich jedynego dziecka zostanie zmarnowana. Rodzina narzeczonego ją przeklnie. Rodzice usuną z pamięci. Nikt się nie zlituje.

— Według regulaminu nie wolno pracować pojedynczo. Ale przecież ja też jeszcze jestem w labie, więc nie pracujesz sama, Lanfen — zapewnił mężczyzna. Jednocześnie przyłożył dłoń do talii pracowitej doktorantki. Nieśmiało, jakby ta drobna dwudziestolatka była pierwszą w życiu dziewczyną, jaka wpadła mu w oko. Jakby nigdy wcześniej nie dotykał jej w ten sposób.

— Dziękuję, doktorze Ling — odpowiedziała, ukradkiem zerkając na boki. Naprawdę przy żadnym z dwudziestu dygestoriów nikt więcej nie stał. Rozmawiała z doktorem bez świadków. Odwróciła się twarzą do niego. — Pan też długo dziś pracuje.

— Musiałem dopisać artykuł. Profesor wylatuje pojutrze do Stanów i chce go tam pokazać paru osobom, zanim oficjalnie wyślemy do Science.

— Ten artykuł, w którym będą sekwencje protez, które wyizolowały Meixiu i Jingfei? — Lanfen skorzystała z okazji, by skierować rozmowę na temat niezwiązany bezpośrednio z jej przedmiotem badań.

Nie ustrzegła się jednak od obnażenia swojej słabości. Nie dało się przecież ukryć, że zazdrościła koleżankom z zespołu, a de facto zajadłym konkurentkom, publikacji w czasopiśmie ze znakomitym impact factorem i po prostu tego, że w oczach profesora przestały być całkiem anonimowe. Taki artykuł to jeszcze nie gwarancja, że się dostanie na staż podoktorski w USA, czy w ostateczności gdzieś w Europie, ale to już jest jakaś karta przetargowa pozwalająca mieć nadzieję. Wyjechać z Chin, zanurzyć się w środowisku mówiącym po angielsku, choćby na tydzień: jeśli ktoś twierdzi, że o tym nie marzy, to wiadomo, że łże jak tani rolex.

— Tak. Jedna z nich, chyba Jingfei, ale to dopiero zobaczymy, pojedzie z nami na konferecję do Perth z prezentacją na ten temat. — Doktor Ling cofnął rękę i na moment przestał patrzeć w oczy swojej podwładnej.

Lanfen poczuła ucisk w krtani. Musiała chrząknąć. Nie miała odwagi wprost o to zapytać, ale nie była taką naiwną, jaką chciała być widzianą. Musiałaby się bardzo mocno starać, żeby się nie domyśleć, że o tym, kto ostatecznie dostanie bilet do Australii, zadecydują argumenty bynajmniej nie wyłącznie czysto naukowe. Studia, od pierwszego semestru licencjatu, skutecznie pozbawiły ja złudzeń. Wiedziała, że „w okresie formowania partii ideały komunizmu były żywe”, jak pisał bez cienia wątpienia pewien autor podręcznika do ideologii. Że były żywe w czasach, których nikt z żywych dzisiaj nie pamięta. Aż się zjawiła korupcja i powstawiała ideały na okazałe pomniki.

— Pan też się wybiera na tę konferencję, panie doktorze Ling? — zapytała Lanfen, znając odpowiedź.

— No, tak. To będzie mała konferencja, kameralna, a nie jedna z tych na pięć tysiącu uczestników, z kilkoma sesjami równocześnie, gdzie nikt nikogo nie zna i nie pozna, bo nie da się nawiązać rozmowy w tłumie. Ale przyjadą praktycznie wszyscy, co się liczą w enzymologii wirusów. Jak długo już pracujesz? Chyba już ponad rok? Też już powinnaś myśleć o jakiejś konferencji — powiedział doktor z namysłem, powoli wędrując wzrokiem z lateksowej rękawiczki na dłoni Lanfen, przez fartuch i głęboki odsłonięty dekolt, na duże plastikowe okulary przesłaniające wpatrzone w niego brązowe oczy.

O męskich fantazjach związanych z laboratoryjnym fartuchem na ciele kobiety Lanfen dowiedziała się jeszcze kiedy chodziła do szkoły średniej. Usłyszała wtedy rozmowę rówieśników komentujących urodę młodych pielęgniarek. Piętnastolatkowie wyobrażali sobie, a nawet byli o tym przekonani, że panie zakładają fartuch na gołe ciało, nie mając na sobie nawet bielizny. Potem potwierdził to jej narzeczony. Ale tylko raz, bo z jakiegoś powodu wolał nie poruszać więcej tego tematu, a i nie było ku temu okazji. Zresztą wkrótce zaczęła studia, z zajęciami w laboratorium, i nie potrzebowała więcej wyjaśnień.

Doktor Ling patrzył na nią, i na inne kobiety, tak samo jak wszyscy. Gustował przy tym w kobietach niskich i szczupłych. Pewnie dlatego, że sam nie należał do olbrzymów. Może z innych powodów, ale tak właśnie by wyjaśniła jego gust Lanfen, gdyby ktoś zechciał poznać jej zdanie.

Lubiła go. Nie miała złudzeń, że jest w czymś lepszy od innych, ani że mogłaby w jego oczach i życiu stać się kimś więcej niż tylko jedną z wielu przejściowych znajomych do niezobowiązującej rozmowy w pracy i ewentualnie jeszcze mniej zobowiązującej zabawy w łóżku. Po prostu lubiła tego człowieka. Bez wyraźnego powodu i mimo wszystko.

Uśmiechnęła się. Oczywiście chętnie by pojechała na tydzień do Perth. Byłaby to jej pierwsza podróż za granicę. Oczywiście potrzebowała publikacji i udziału w naukowej konferencji dla swojej kariery. Ale uśmiechnęła się nie do tej myśli, lecz zwyczajnie do niego.

— Niecałe cztery miesiące — powiedziała, patrząc w jego brązowe oczy za plastikowym szkłem okularów ochronnych z dużymi, krzykliwie żółtymi oprawkami.

— Słucham?

— Pracuję tu dopiero niecałe cztery miesiące.

— Ach, rzeczywiście? Mnie się wydaje, że znamy się rok, a nawet dłużej. Dużo pracujesz, Lanfen. Jesteś bardzo pilna.

— Dziękuję.

— Za bardzo się przemęczasz, Lanfen. — Niepozornie otarł dłonią o łokieć doktorantki. — Jest tak późno. Co na to narzeczony? Pewnie nie może się doczekać, aż zadzwonisz.

Narzeczony? Jak się widziało kogoś ostatni raz pięć miesięcy temu, to co można powiedzieć? Lanfen wzruszyła ramionami.

— Nie wiem, doktorze Ling. Ma dużo pracy. Do dziewiętnastej ma zajęcia ze studentami. Dopiero wieczorem może się wziąć za swoje badania. Sam pan wie, jak to jest na uczelni.

Huan był młodszy od doktora Ling, ale nie dużo. Studenci zwracali się do niego z respektem: panie doktorze Hui. Studentki też, ale o nich Huan nigdy nie wspominał. Z jednym wyjątkiem, kiedy Lanfen była na pierwszym roku. Od tamtej pory w ich rozmowach temat studentek, czy to na zajęciach, czy na egzaminach, nie istniał.

Lanfen spojrzała na przełożonego z taką miną, jakby był sprawcą wszystkich kłamstw i zdrad na świecie.

— Rozumiem, Lanfen. — Doktor pogładził ja po drugim łokciu. — Ale, ty jeszcze chciałaś na pewno wstawić kultury do inkubatora, a ja cię zagaduję. Chodź, wstawimy je razem. A potem, może pójdziemy coś zjeść w barze? Zawsze przyjemniej zjeść kolację we dwoje niż samotnie.

Lanfen odpowiedziała wymijającym:

— No, nie wiem. — Naprawdę nie wiedziała, jak się zachować.

Nie pierwszy raz odmawiała doktorowi Lingowi. Jak zawsze bez przekonania. Z przymusu. Bo z jednej strony chciałaby spędzić z nim trochę czasu poza pracą, nie zastanawiając się, czy ktoś widzi, słyszy i co sobie myśli. Z drugiej strony nawet niewinny posiłek w barze po drodze do akademika oznaczałby przekroczenie granicy między kontaktem zawodowym a prywatnym, któremu już w żaden sposób nie dałoby się zaprzeczyć. A to zawsze niesie ryzyko. W każdym razie z obserwacji Lanfen, jakie poczyniła w czasie studiów, wynikało, że na spoufalaniu się z wykładowcami dziewczyny nie wychodziły najlepiej. Najgorzej też nie, bo lepiej jest zaliczyć przedmiot, niż nie zaliczyć. Ale to ona, Lanfen, dostała się do prestiżowego instytutu z listy najbardziej kluczowych dla państwa, gdzie sprzęt i zarobki są na poziomie światowym, czyli amerykańskim, dostała się, bo zdała trudny egzamin, a nie dzięki znajomości czy opłaconej protekcji. Dziewczyny liczące na sympatię wykładowców mogły po studiach co najwyżej liczyć na karierę nauczycielki.

— Rozumiem, Lanfen: narzeczony, zazdrość — doktor Ling kolejny raz przyjął odmowę z pokorą, nie potrafiąc tylko przestać zerkać w rozcięcie pół fartucha swojej naukowej podopiecznej.

— Nie o to chodzi, doktorze Ling. Ja bardzo pana lubię. — Nigdy wcześniej nie wypowiedziała do niego tej frazy. — Muszę jeszcze uzupełnić dziennik laboratoryjny.

Skłamała w żywe oczy. O eksperymencie, do którego właśnie pasażowała komórki, nie zamierzała napisać w dzienniku ani słowa. Ale prawdy powiedzieć nie mogła. Ze strachu i wstydu.

Umieściwszy kolby w inkubatorze, wróciła jednak do laboratorium. Z duszą na ramieniu, że doktor Ling zechce jej dalej towarzyszyć i, co niewykluczone, z czystej, życzliwej ciekawości poprosi o o pokazanie ostatnich zapisów. Nie mogłaby odmówić.

Obawy okazały się płonne. Doktor nie należał do osób nieznających umiaru. Usłyszawszy odmowę, nie nalegał. Pożegnał się, jak tylko doszli do pułki z rzeczami Lanfen.

— Posiedzę jeszcze w biurze jakieś pół godziny — powiedział. — Poza tym, Lanfen, masz piękne dłonie — Uważnie uniósł jej lewą rękę, trzymając za palce. — Zobaczymy się jutro.

— Do widzenia, panie doktorze Ling. — Odetchnęła z ulgą.

Położyła dziennik na blat biurka. Na stojąco zaczęła wertować. Strona po stronie. Szukała symbolu próbki, którą dwa tygodnie wcześniej wysłała do Centralnego Laboratorium Analiz Genetycznych, a wynik sekwencjonowania od pięciu dni spędzał jej sen z powiek.

— Dlaczego tego nie zapisałam?! Coś musiałam pomylić, ale co? Datę wyizolowania? Skąd ja miałam tę próbkę?! — krzyczała w myślach sama na siebie.

Wiedziała, że miała w ręku wynik przeczący podręcznikowym twierdzeniom o kodowaniu pewnego aminokwasu. Że trafiła na naukową lukę, którą miała szansę zapełnić i dzięki temu, kto wie, zdobyć sławę, zostać profesorką, znaleźć pracę w Ameryce... A patrząc bardziej realistycznie, krótkowzrocznie i przyziemnie, w zamian za odkrycie profesor mógłby ją wysłać na zagraniczną konferencję i wyrazić zgodę na dokończenie doktoratu. Tylko żeby to się udało, musiała znaleźć wpis w dzienniku laboratoryjnym. Musiała mieć dane. Dlatego siedziała w pracy do późna w nocy i powtarzała eksperymenty sprzed tygodni. Widziała przed sobą tylko dwa scenariusze: hańbiącą karę za złamanie zasad dobrej praktyki naukowej albo uznanie i nagrodę za dokonanie ważnego odkrycia. Miała utonąć albo przepłynąć. I robiła wszystko, co w jej mocy, by nie skończyć na dnie, w ile i mule.

Dwa dni później sytuacja się powtórzyła. Lanfen pracowała samotnie w bezludnym laboratorium. Jak zwykle bezszelestnie podszedł doktor Ling.

— Dobry wieczór, Lanfen — powiedział półszeptem, stojąc ćwierć kroku za nią.

— Dobry wieczór, doktorze Ling. Przez szum wentylatora zupełnie nie usłyszałam pana kroków. — Obróciła głowę na chwilę, mrużąc swędzące oczy. Chrząknęła.

— Znowu długo pracujesz.

— Niedługo skończę, doktorze... — Kaszlnęła. Odruchowo zasłoniła usta lewym łokciem. Pożywka z kolby, którą właśnie trzymała w dłoni, chlusnęła na szklaną osłonę dygestorium. Lanfen kaszlnęła jeszcze raz. Aż łzy poleciały. — Przepraszam — wykrztusiła ostatkiem siły woli i zaniosła się ciągłym, głuchym, świszczącym kaszlem. Pipeta z kulturą komórek wylądowała na podłodze.

— Lanfen! — doktor objął ją w pasie, obrócił do siebie i mocno przytulił. — Lanfen, musisz odpocząć. Usiądź! — przyciągnął krzesło.

— Przepraszam, doktorze Ling, bardzo pana przepraszam. — Nie zdołała pohamować płaczu. Skuliła się i schowała twarz w rękaw. — Jestem do niczego!

— Lanfen, wszystko będzie dobrze. Ja posprzątam. O nic się nie martw.

— Panie doktorze Ling, pan nie rozumie. Ja zawiodłam...

— Rozumiem, że jesteś bardzo zmęczona. Lanfen, posłuchaj się starszego kolegi! Ja też się kiedyś otarłem o karoshi.

— O co, doktorze Ling?

— Nie znasz tego słowa? To z japońskiego śmierć z przepracowania; tak się kończy skrajny pracoholizm.

— Trzeba pracować, żeby osiągnąć sukces.

— Tak. Ale trzeba też odpoczywać, żeby móc pracować efektywnie, Lanfen. Dzisiaj nie wyjdziesz stąd sama. Pozwól, że ja tobą pokieruję.

Lanfen nie odpowiedziała. Ale też, nie mając siły naprężać bolącej głowy do myślenia, nie wyraziła sprzeciwu.

Doktor Ling pomógł jej zdjąć rękawiczki, okulary i fartuch. Jak dziecku umył jej twarz i ręce. W swoim biurze podał ibuprofen i belgijskie praliny.

— Mózg potrzebuje glukozy — wyjaśnił.

— I amfetaminy — odpowiedziała Lanfen studenckim żartem.

— Jeszcze nie teraz. W akademiku masz osobny pokój, czy z kimś mieszkasz?

— Ze studentką informatyki.

— A więc dzisiejszą noc spędzisz u mnie. Twojego narzeczonego nie będziemy prosić o pozwolenie. — Doktor kucnął. Lekko oparł dłoń o kolano swojej podwładnej, spojrzał jej w oczy. — Jest za daleko, żeby decydować — dodał.

Lanfen kiwnęła głową, odpuszczając myśl, że nie będzie miała ani w co się przebrać do spania, ani czystych ubrań na następny dzień. Pochyliła się, świadomie pozwalając mężczyźnie zajrzeć głęboko w dekolt sukienki. Rzadko prowokowała w ten sposób. Może dwa, może trzy razy w życiu. Nigdy, czując nóż na gardle.

— Panie doktorze Ling — zawiesiła głos, nie mogąc znaleźć słów koniecznych do dokończenia zdania. Nawet nie miała w głowie odpowiedniej myśli.

— Nie skrzywdzę cię. — Doktor Ling pospieszył z odpowiedzią.

W metrze — do dzielnicy akademików, w której umiejscowione były także apartamenty profesorskie trzeba było przejechać tylko sześć stacji w kierunku lotniska — Lanfen oparła głowę o ramię swego opiekuna. Zamknęła oczy. Zastanawiała się, co zrobi doktor Ling, kiedy już będą w jego mieszkaniu i co ona powie i zrobi. To miała być jej pierwsza noc z mężczyzną. Nigdy wcześniej z żadnym nie spała. Nawet z narzeczonym. Rozważała ewentualne konsekwencje zdrady. Słuchała szumu wiatru wywołanego przejazdem pociągu w tunelu i zdało jej się, że to doktor Ling powtarza wciąż zapewnienie, że nie zrobi jej krzywdy. Wierzyła w te słowa. Nie wiedziała tylko, jaką treść niosły. Miały znaczyć, że doktor jej nie zgwałci, czy że nie pozbawi seksu tej wyjątkowej nocy?

— Wyniosłem twój dziennik laboratoryjny — powiedział, gdy pociąg stanął na piątej stacji. — Rano, jak się wyśpisz, uzupełnimy tak, żeby było dobrze.

— Doktorze Ling — odpowiedziała, kierując głos prosto do jego ucha, z ulgą, jakby ktoś odwiązał kamień zawieszony na szyi — dziękuję! — A w duszy podsumowała swoje położenie: — Game is over, jak mówią Amerykanie. Najpóźniej jutro rano zostanę nikim.

— To drobiazg, Lanfen — uśmiechnął się wybawca, szczęśliwy, że udało mu się wzbudzić wdzięczność u atrakcyjnej podwładnej. I, co czasami przeszkadza uwodzeniu, w coraz większym stopniu przyjaciółki, cokolwiek to słowo znaczy.

Ból głowy stopniowo mijał. Także kaszel i drapanie w gardle przestawały doskwierać. Rzec by można: cukier, ibuprofen i ramię mężczyzny miłego sercu, i po chorobie. Po przejściu spacerem od stacji metra do apartamentowca, Lanfen czuła się już zdrowa jak ryba. Jak zmęczona zdrowa ryba, żeby określić jej stan dokładnie. W windzie ujęła doktora Linga pod ramię. Oboje milczeli.

— Co to jest? — zapytała, biorąc z jego ręki szklankę z pieniącą się zawiesiną.

— Kwas acetylosalicylowy.

— Nie umrę od tego?

— Nie umrzesz, Lanfen.

— Dziękuję, doktorze Ling — wypiła duszkiem. — Czy mogę pana o coś poprosić?

— Oczywiście, Lanfen. Słucham?

Popatrzyła mu w oczy, uśmiechnęła, nieśmiało pogładziła go po nadgarstku.

— Chciałabym się umyć — poprosiła.

— Tak, oczywiście, pokażę ci łazienkę — odpowiedział jak oparzony. — Przepraszam, że sam nie zaproponowałem. Myślałem, że najpierw trochę zjemy. Po całym dniu pracy musisz być potwornie głodna.

— Nie jestem, ale pan jest, doktorze Ling.

— Umyj się, Lanfen, a ja coś przygotuję. Nie będzie to nic wyszukanego, wybacz Lanfen, że nie zamówiłem nic z restauracji, ale musimy zjeść trochę węglowodanów.

— Makaron zjem z przyjemnością, doktorze Ling — zaśmiała się krótko. — I proszę teraz na mnie nie patrzeć.

Drzwi do łazienki zostały otwarte. Lanfen odkręciła wodę, z podkulonymi nogami położyła się w wannie. Przymknęła powieki.

Kwadrans później, po tym jak nie odpowiedziała na żadne z dziesięciu pytań gospodarza, czy czegoś nie potrzebuje, czy jest gotowa na posiłek, i tym podobne, doktor Ling zdecydował się wejść do łazienki.

W pierwszej chwili, ujrzawszy wannę napełnioną po brzegi i zanurzoną po uszy Lanfen, leżącą nieruchomo, a właściwie tylko widząc kępkę jej kruczoczarnych włosów i podkulone kolana, doznał paniki. Rzucił się, żeby wyciągnąć nieszczęsną dziewczynę i czym prędzej udzielić jej pomocy przedmedycznej. Zaraz się jednak okazało, że trzymała nos wystawiony nad lustro wody, nie straciła przytomności, nie utopiła się. Za to była naga.

Gąbką umył jej plecy, szyję i ramiona. Dłońmi długo namydlał piersi.

— Zmieszczę się? — zapytał.

— Aha.

Rozebrawszy się, zaczął ponownie myć biust swojej podwładnej. Pocałował ją w usta. W końcu, umywszy jej brzuch i krocze, ukląkł w wannie, zajmując miejsce między nogami Lanfen. Nie powiedziała nie.

Harmonię zbliżenia zaburzył atak kaszlu. Lanfen kurczowo złapała kochanka za szyję, żeby stłumić niezdrowe skurcze szarpiące jej ciałem.

— Doktorze Ling — szepnęła — Za chwilę przejdzie. Przepraszam.

Zacisnął ramiona wokół jej talii. Kilka razy szybko poruszył biodrami. Aż, utknąwszy w niej głęboko, naprężył wszystkie mięśnie, zesztywniał, i dokończył gardłowym westchnieniem.

Drugi raz kochali się na łóżku. Doktor Ling snuł plany, że zwróci na nią uwagę profesora, załatwi praktyki w San Diego, pomoże opisać wyniki jej eksperymentów tak, żeby jej publikacja dostała priorytet. O to w zespole liczącej dziesiątki zdolnych, ambitnych i pracowitych młodych adeptów nauki niełatwo. Zwłaszcza że, choć w świetle ideałów sprawiedliwości i równości głoszonych przez partię, nie powinno to mieć znaczenia, na doktorat u profesora Fu dostawały się prawie wyłącznie kobiety. A pracowników średniego szczebla, takich jak doktor Ling, pośredników między ludem pracującym w laboratorium a profesorem szefującym katedrze, policzyć można było na palcach jednej dłoni. Lanfen słuchała planów doktora jak opowieści o noworocznych smokach.

Poczuła kolanem, że jest twardy. Skierowała tam prawą rękę. Pomyślała o konkurentkach, Meixiu i Jingfei, wybierających się na konferencję do Australii, ale nie śmiała zapytać o szczegóły ich starań o zauważenie przez profesora.

— Doktorze Ling, bardzo pana lubię — powiedziała tylko, rozpoczynając masaż członka. Najpierw niepewnie, pytając miną i wzrokiem, czy postępuje właściwie. — Mam do pana prośbę.

— Jaką prośbę, Lanfen?

— Jak odkryje pan prawdę, że jestem do niczego... — Przerwała wpół zdania. Zapomniała, o co chciała powiedzieć. Chyba nie wiedziała od samego początku.

— Niczego takiego nie odkryję — odpowiedział, kładąc dłoń na jej prawej piersi. — Nie można odkryć czegoś, czego nie ma.

— Można odkryć błąd w podręczniku?

— Można, Lanfen. — Gładził sutek wierzchnią stroną dłoni.

— Ja jestem takim błędem. — Doktor Ling zatkał jej usta namiętnym pocałunkiem. — Rano się pan przekona.

— Lanfen! — krzyknął. — Jesteś cudowna!

— Proszę nie mówić mojemu narzeczonemu — poprosiła, wyraźnie akcentując każde słowo. Po czym przyłożyła rękę kochanka z powrotem do swojej piersi, objęła kolanem i ramieniem, i przyłożywszy głowę do jego ucha, szepnęła: — Doktorze Ling, weź mnie!

Po porannym xifan z gotowaną rybą, prawda wyszła na jaw.

— Lanfen, czy to możliwe, że wczoraj zapomniałaś wpisać numer linii komórkowej, którą wyjęłaś do pasażowania? — zapytał doktor Ling łagodnym głosem, nie mogąc nacieszyć oczu nagim ciałem dwudziestoletniej kochanki siedzącej po przeciwnej stronie stołu.

— To była linia HEK 293. Ostatnio tylko z nią eksperymentuję. I nie zapomniałam wpisać, doktorze Ling. Specjalnie nie zapisałam, żeby nie zostawiać śladów. — Zasłoniła usta. Kaszlnęła kilka razy.

— Lanfen, prosiłem, żebyś mnie nazywała zwyczajnie Duyi. Zostawmy doktora Ling w pracy. — Obszedł stół, troskliwie przytulił. — Lanfen, masz gorące czoło.

— To stres, doktorze Ling. — Nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy. Patrzyła więc na nagi członek. Ten sam, który w nocy dostarczył rozkoszy, a teraz wydawał się nieosiągalnym, jakby należał do innej czasoprzestrzeni.

Duyi czule pocałował ją w czoło.

— Opowiedz mi wszystko po kolei, Lanfen. Nad czym pracujesz?

Opowiedziała. Wyjaśniła:

— We fragmencie genomu tego wirusa kodującym białka strukturalne są czterdzieści dwa kodony argininy. Z tego dwa CGG. Dwa na czterdzieści dwa to pięć procent. Normalna częstość występowania CGG u tego typu wirusów. Nie ma się czym zadziwić. Ale, doktorze Ling, te dwa kodony są obok siebie! Pięć procent razy pięć procent...

— Dwa i pół promila — policzył Duyi, starając się nadążyć za ciągiem myśli swej młodszej koleżanki po fachu.

— No właśnie! Prawdopodobieństwo dubletu CGGCGG jest mniejsze niż jeden procent. I akurat w dublecie siedzą wszystkie CGG naszego białka? Przecież to statystycznie niemożliwe! Ten CGG musiał się jakoś zdublować. Selektywnie zdublować! A jeśli dubluje się u tego wirusa, to pewnie dubluje się też u innych.

— Rozumiem, Lanfen. Wiedziałem, że jesteś zdolna, ale teraz widzę, że cię nie doceniłem.

— Dziękuję, doktorze Ling.

— Duyi, nazywaj mnie Duyi, Lanfen, bardzo proszę.

— Dziękuję, Duyi. — Uśmiechnęła się pierwszy raz od chwili, gdy zaczęła wykład. Przypomniała sobie, że jest w kuchni, u swojego bezpośredniego przełożonego, z którym się dopiero co przespała, zdradzając narzeczonego, zaaranżowanego przez rodziców, i że jest całkiem naga.

— Jak na to wpadłaś, Lanfen? Przecież szukanie takiej anomalii w genomie, to jak szukanie igły w stogu siana?

— Napisałam programik do wyławiania unikalnych sekwencji. Jak dostaję nowy genom, ściągam z bazy danych genomy podobne w dziewięćdziesięciu procentach i program porównuje. Zadaję tylko poszukiwaną długość fragmentu: dziesięć unikalnych zasad, sześć, dwadzieścia. Tak się bawię.

— A ja widziałem w tobie zwykłą dziewczynę do seksu. Lanfen, wybacz, proszę!

— Duyi! — Zaśmiała się i przytuliła policzkiem do jego brzucha. — Jestem przecież zwykłą dziewczyną. I mam nadzieję, że się choć trochę nadaję do seksu — Spojrzała do góry figlarnie. — A co do mojego odkrycia, na razie to przecież tylko spekulacje. Żeby cokolwiek potwierdzić, trzeba najpierw zbadać struktury białek. Żeby je zbadać, trzeba je mieć. Żeby je mieć, trzeba wyhodować wirusa, a żeby móc go wyhodować, to trzeba wiedzieć, skąd ja go w ogóle miałam!

— Wystarczy sprawdzić w dzienniku laboratoryjnym.

— No właśnie, Duyi, w tym cały problem. Dostałam wynik, a nie mam w dzienniku żadnej wzmianki o próbce. Debilka, nie zapisałam! — Lanfen znowu musiała zakasłać. — Będziesz mnie musiał zwolnić, doktorze Ling. A ja się wtedy zabiję.

— To nie był wynik dla twojej próbki, Lanfen — odpowiedział, głaszcząc ją po głowie. — Ktoś w CLAG się pomylił. Tak bywa.

— I co teraz?

— Najpierw muszę cię pocałować.

Kochali się na podłodze, na łóżku, w wannie, na stole.

Dwa tygodnie później doktor Ling Duyi trafił na oddział pneumologii. Etiologii zapalenia płuc lekarzom nie udało się ustalić. Terapia się nie powiodła.

Lanfen wraz ze studentką informatyki, z którą dzieliła pokój, relegowano z uczelni za naruszenie reguł higieniczno-sanitarnych. Osoby wykazujące objawy przeziębienia zobowiązane są do noszenia maseczki medycznej. Obie dziewczyny ten nakaz zlekceważyły. Żeby nie musieć natychmiast wracać do swoich wiosek, podjęły pracę na mokrym targu. Tam zawsze się znajdzie jakaś robota.

Potem mokry targ w Wuhan został uznany za pierwotne źródło pandemii. Jak było naprawdę, wie tylko Lanfen. I Xiuying, i Wei-Lei, i Xiaosheng, i doktor Daszek, członkowie grupy DRASTIC oraz oczywiście Wasz pokorny sługa Hyde. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz