Pisać czy nie pisać? Pisać, nie hamletyzować. Więc napiszę. Tylko od czego zacząć? Pierwsze zdanie zawsze pisze się najdłużej.
Zacznę więc od szczegółu mało ważnego: rodzice Asi o
niczym nie wiedzą. Jak się mijamy na klatce, albo gdzieś przed blokiem, mówimy
sobie dzień dobry i narzekamy na polityków. Ja się uśmiecham szeroko — nie
umiem inaczej — bo wiem, że mają zajebistą córę, a oni odwdzięczają się coraz
większą sympatią i zaufaniem — naiwni ludzie — i dzielą troskami, że
nauczyciele za dużo wymagają, że lekcji za dużo, że starsza pociecha — Asia —
niedługo skończy liceum, a nie ma i nie miała jeszcze chłopaka, młodsza za to
ciągle biega na jakieś domówki, a to urodziny, a to imieniny którejś koleżanki,
i Bóg jeden wie, co tam robi, pali papierosy i pije piwo, i nie wraca do domu
przed dziewiątą. Ich średni brat też łobuz. Wszystkie pieniądze traci na gry
przez Internet. I taka to młodzież. Oczywiście nie wyprowadzam dobrych ludzi z
błędu. Po co im wiedzieć, że starsza pociecha chłopaka ma — nie mnie, żeby nie
było nieporozumień, młodsza nigdy w życiu nie miała w ustach ani jednego
papierosa a piwa nie lubi, w przeciwieństwie do swojego rodzica, a syn owszem
gra dużo, ale pieniądze odkłada na inne cele? Mniej wiesz, dłużej będziesz
spokojny.
A teraz wracamy do początku. Więc zaczęło się jakiś rok
temu. Rok z okładem. Miałem dwadzieścia sześć lat, pierwszą dziewczynę — Co
prawda każda aktualna dziewczyna jest pierwszą, ale ta była pierwszą naprawdę,
poznaną dawno temu, jeszcze w szkole, i jak dotąd jedyną prawdziwą miłością —
tak więc miałem dziewczynę, pracę i pierwsze mieszkanie na kredyt. Mieliśmy
razem mieszkać.
Jola się jeszcze nie wprowadziła — ciężko jej było
wyprowadzać się od mamy — ale remont był już w miarę skończony. Mój dobytek w
całości sprowadzony do nowego lokum. Zorganizowaliśmy tak zwaną parapetówkę.
I w tym momencie na scenę wkracza Asia. Nie żeby była też
zaproszona. Wtedy jej jeszcze zupełnie nie znałem. Kojarzyłem tylko mniej
więcej z twarzy, po tym jak raz powiedziała dzień dobry, otwierając drzwi do
klatki schodowej. Moje mieszkanie było, i jest, na parterze. Wiedziałem więc,
że ona mieszka na jakimś wyższym piętrze. To wszystko. Nawet nieszczególnie
zwracałem na nią uwagę. Bo miałem dziewczynę, na której mi zależało, o którą
musiałem się starać i walczyłem, żeby zmieniła status na oficjalną narzeczoną. Objętość
mózgu jest ograniczona. Nie było miejsca na jakąś nieznajomą nastolatkę, choćby
i oszałamiająco piękną. Ale o Asi trudno to powiedzieć. Jest niebrzydka, oczywiście, ale
bardziej przeciętna niż piękna. Po prostu dziewczyna. Zresztą, na początku, sądząc bardzo powierzchownie, wcale jej nie doceniłem.
Znajomi zwalili nam ją na głowę. To oni są winni. Nawet
nie moi znajomi, tylko dwóch gostków ze studiów Joli. Pomylili numery mieszkań,
albo dzwonili po prostu do wszystkich jak leci, tylko nie na parterze, i
przebrani za księży z bukietem kwiatów wpakowali się tam, gdzie im otworzono.
Całe szczęście, że Asia była wtedy w domu tylko z bratem, a nie z rodzicami, bo
by się sprawa mogła potoczyć inaczej, banalniej.
Asia na szczęście była dobrze zorientowana, kto się
ostatnio wprowadził do bloku i pod który numer. Zaprowadziła zgrywusów dwa
piętra niżej.
Psycholog ze mnie marny i jeśli chodzi o ludzi, nie
jestem zbyt spostrzegawczy, ale nawet ja zauważyłem, że obaj księża ślinili się
na jej widok. Mnie nie wypadało. Ale przyjrzałem się i ja sąsiadce. Trochę. Nie
tak jak nasi goście.
No i co z tego przyglądania mogło wyniknąć? Panna jak to
panna. Ani gruba, ani chuda, ani wysoka, ani niska, z paroma śladami trądziku,
trochę ruda, bez tatuaży, makijażu i aparatu na zębach. Zwykła, przeciętna. Nawet
cycki średnie, nierzucające się w oczy. Co do talii i bioder nie mógłbym się w
ogóle wypowiedzieć, bo wszystko zamaskowane pod luźnym, obwisłym swetrem,
zielonym, stanowczo nie pod kolor włosów. A mimo to wszystko na swój sposób
apetyczna dziewczynka. Chyba dlatego, że uśmiechnięta i miła. No i księża mają
celibat, więc głodnemu chleb na myśli, a mnie się przez ten remont i inne
stresy też niesłodko układało z Jolą, więc i ja głodny.
Księża zapraszali ją do środka. Skoro przyszła, to
powinna wziąć pełniejszy udział w parapetówce. Ja się tylko uśmiechałem głupio.
Siódmym zmysłem, jeśli takowy posiadam, czułem, że dziewczyna będzie
konkurencją dla Joli, dlatego wolałem, żeby nie doszło do spotkania. Tym
bardziej, że wtedy konkurencja na pewno nie byłaby skuteczną. Asia przeszła
przeszła przez próg, z grzeczności, do przedpokoju. I zaraz się wycofał,
dziękując za zaproszenie. W przedpokoju zobaczyła tylko na ścianie, w miejscu,
gdzie w jej mieszkaniu wisi krzyż ze zmaltretowanym Jezusem, rentgenogram
szczęki i przez drzwi do pokoju plastikowy szkielet naturalnej wielkości.
— Janek interesuje się anatomią — zdążył wyjaśnić
któryś z księży.
I na tym udział Asi w parapetówce się kończy. Wychodząc
na klatkę schodową, cicho zeszła ze sceny.
Nie nadawałem temu epizodowi żadnego znaczenia.
Najpewniej zupełnie bym o nim zapomniał, gdyby nie następne przypadkowe i
przelotne spotkanie z Asią niedługo potem. Spieszyłem się do pracy, Asia do
szkoły, czasu na konwersację było więc mniej niż mało. Tym nie mniej po
rytualnym dzień dobry Asia zapytała kurtuazyjnie, czy impreza się udała. Wtedy
dopiero przyszło mi do głowy, że przede wszystkim należy przeprosić młodą
sąsiadkę za zawracanie głowy. Byliśmy jeszcze na pan/pani.
— Ale mi było całkiem przyjemnie — odpowiedziała...
no, szukam przymiotnika... dziarsko odpowiedziała, z podniesioną głową, wesoło.
— Po co panu szkielet?
Kupiła mnie tym pytaniem. Dla niej to było być może z
głupia frant, ale dla mnie — ważne. Tym bardziej że Jola nie przepadała za moim
hobby. Akceptowała, ale z biegiem czasu coraz mniej.
— Lubię takie rzeczy.
— Interesuje się pan anatomią?
Jasne, że się interesuję anatomią. Kto by śmiał wątpić?
Ale jak typowy, jak sądzę, facet, bardziej anatomią części miękkich, niż
kośćmi.
— Troszeczkę — odpowiedziałem, wiedząc, czując
siódmym zmysłem, że tej sprawy tak sobie nie zostawię i na przelotnej rozmowie
między klatką a ulicą, gdzie miałem zaparkowany samochód omawianie eksponatów
się nie skończy. — A jak pani ma na imię?
— Asia.
— Janek. Daleko pani idzie? Może mamy po drodze?
— Niedaleko. Do Kościuszki.
— Dokąd? — W pierwszej chwili nie skojarzyłem.
Zmylił mnie przyimek. Gdybym usłyszał „na Kościuszki”, szukałbym w mózgowej
mapie ulicy Kościuszki, a „do” sugeruje: do kogoś o nazwisku Kościuszko. Nie
zrozumiałem. Ale to nie istotne.
— Do szkoły. Do Kościuszki.
— A, no tak. — Gdybym mieszkał dłużej w tym mieście,
wiedziałbym, że chodzi o liceum imienia Kościuszki. Na ulicy Kościuszki z
resztą. To blisko mojego bloku. — Mogę panią podwieźć.
— Nie trzeba, dziękuję.
— To pani zaoszczędzi pięć minut.
— Tak? No nie wiem.
— Zapraszam. Proszę.
W samochodzie przeszliśmy na ty. Wymieniliśmy się
numerami telefonów. Szybko to poszło. Wtedy pierwszy raz przebiegło mi przez
myśl, że... no właśnie, że co? Że będę ją ruchał, chyba nie. Ale że powstanie z
tego jakiś romans, to na pewno.
— Asiu, po szkole chętnie pokażę ci mieszkanie.
Zapraszam. To znaczy po szkole i po pracy. Nie musi być dzisiaj. Zadzwonisz? —
Tak sobie mówiliśmy do widzenia.
Spóźniła się. Zamiast przyjść pięć minut wcześniej niż
biegnąc pieszo, straciła pół pierwszej lekcji. Ja też przyjechałem po czasie,
ale u nas w pracy nikt z zegarkiem w ręku nie pilnuje.
No i zadzwoniła jeszcze tego samego dnia na jednej z
przerw w szkole. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Zapytała, czy będę w
mieszkaniu o piętnastej.
— A chcesz wpaść?
— No. Mogę. Ale później niż szesnasta to raczej nie.
— No to będę — obiecałem od razu. — Jak bym się
spóźniał, bo korki czy coś, to do ciebie zadzwonię. Asiu. — Dodałem jej imię na
koniec, bo fajniej jest jak się ktoś do ciebie zwraca wyraźnie po imieniu. No i
chciałem podkreślić, że jesteśmy na ty, żeby się przyzwyczaić, i ja, i ona.
No a potem zacząłem się pocić. Zupełnie zapomniałem o
Joli, a przecież ona też miała klucze do mieszkania. Mogła przyjść przede mną,
albo po piętnastej i zastać mnie z sąsiadeczką. To nic, że nic by się przecież
nie działo, byśmy tylko rozmawiali, i tak by była zazdrosną. Musiałaby, jeśli
jej jeszcze na mnie by zależało choć trochę. A nawet jak nie, to ja bym się
czuł winnym. No, a w drugą stronę? Gadamy sobie z Asią, flirtu-flirtu, a tu w
drzwiach staje żona. Obojętnie, żona, koleżanka czy narzeczona — dziewczyna
mająca klucze. To by dopiero było niemiłe spotkanie. Interferencja babek.
Czegoś takiego najlepiej unikać. Bo z interferencji to tylko albo wygaszenie
fali, obydwu, albo chaos. Niczego dobrego.
No to znowu za telefon, dzwonić do Joli. A ta nie
odbiera, nie słyszy albo na zajęciach. I jak z nią rozmawiać, żeby się
dowiedzieć, że nie przyjedzie na piętnastą, ale nie dać do zrozumienia, że nie
jest mile widzianą o tej porze? I jak wytłumaczyć, że samemu planuje się powrót
tak wcześnie? Na szczęcie Jola była w stanie tak zwanego focha. Chciała mnie
ukarać, nie przychodząc do mnie, zanim nie przeproszę. Taki to był nasz związek
w fazie schyłkowej.
Asia przyszła piętnaście po piętnastej, najwcześniej jak
mogła. Zmęczona po siedmiu lekcjach. Ja za to rześki jak ogórek. Czekałem na
nią od drugiej, w wannie, z pizzą i miętą z miodem. Nie mogłem przecież przyjąć
tak dostojnej gościni sflaczały i przepocony.
Przyszła inkognito. W tajemnicy przed siostrą i bratem,
którzy już mogli być na górze, i nie mówiąc rodzicom, którzy mieli się zjawić
między szesnastą a siedemnastą.
— Wszystko jasne, Asiu.
Wziąłem od niej torbę z zeszytami. Pokazałem drzwi od
łazienki, domyślając się, że zechce umyć ręce. Wszystko jak należy. Brakowało
tylko buziaka na dzień dobry. Takiego soczystego, po którym się idzie razem do
wanny. Jakiejś mega seksownej dziewczyny bym się pewnie krępował, a wobec
przeciętnej jak Asia łatwo odgrywać dżentelmena i panować nad sytuacją.
W pokoju szumnie zwanym dużym, dziennym lub gościnnym, a de facto po prostu większym niż drugi
pokój — sypialny, dziecięcy, ujrzała mój najnowszy mebel, dopiero co wniesiony
z piwnicy: fotel stomatologiczny. Oczywiście nie nowy bez elektrycznego
podnośnika i napędu do regulacji oparcia, bez wierteł i całego oprzyrządowania.
Stać mnie było tylko na lampę fluorescencyjną z demobilu, to znaczy spisaną do
utylizacji po remoncie jakiegoś szpitala w Czechach. Nie wiem, czy to nie jest przypadkiem
ta sama, którą miała w pokoju Beáta Králová, ta od Viewegha, zanim zajęła się
twórczym pisaniem. Na pewno pamięta lata osiemdziesiąte, ale jeszcze działa.
— O Jezu! Prawdziwy? Skąd ty to masz? — Asia aż podskoczyła na widok
tego sprzętu.
Doceniła, czego nie mogę powiedzieć o Joli:
— Jak ja teraz zaproszę rodziców? — syknęła przez telefon. — Czy ty
się ze mną w ogóle nie liczysz?
Jasne, dla jej rodziców a moich, obecnie już niedoszłych,
przyszłych teściów takie hobby to czyste marnotrawstwo. Jak każde inne hobby
zresztą. Zbierałbym kolejki elektryczne czy znaczki, albo rzadkie książki,
byłoby to samo. Oczywiście mogłem ustąpić i wynieść fotel z powrotem do
piwnicy, przynajmniej na czas wizyty teściów in spe, ale miarka się przebrała, miałem dość prób ograniczania
mojej indywidualności. Uznałem, że jak raz się ugnę, to potem się z tego
ugięcia nie uwolnię. Że będzie tylko gorzej. A przede wszystkim to jest moje
mieszkanie i moje życie, a nie teściów. Jak mnie szanują, to przyjdą w gości i
tak, czy stoi fotel na środku pokoju, czy nie stoi, i nie śmieją mi nic
przemeblowywać. Tak właśnie wyłożyłem sprawę swojej dziewczynie, klarownie i
logicznie, ale nie mogę powiedzieć, że argumenty zostały usłyszane. Trudno.
Asia nie robiła problemów.
— Mogę usiąść? — Są ludzie potrafiący docenić
nietuzinkowość.
— Jasne! Proszę.
— Super pomysł z tym fotelem. Ale powiedz, to tylko
ozdoba, czy potrzebny ci po coś?
— Jest po prostu wygodny. Dobrze się na nim słucha
radia.
— Genialne!
— Możesz, Asiu, przychodzić częściej i sobie
posiedzieć. — A czemu by miała nie przychodzić, kiedy Jola po wszystkich moich
staraniach zmieniła zdanie i nie chciała się wyprowadzić od rodziców?
— Mogę? Tak po prostu?
— Aha.
— Chodź do kuchni. Wypijemy bruderszaft sokiem marchewkowym.
— Nie mówiłem, że byłem przygotowany? To mówię. Grunt to lodówka.
W retrospektywie jest dla mnie jasne, że ją urzekło to,
jak ją traktowałem. Bądź co bądź z uwagą, tak, jakby była najważniejszą osobą i
wszystko działo się z myślą o niej i specjalnie dla niej. Spodobałem jej się —
powiem nieskromnie. A ja nawet jej nie podrywałem. Nie zależało mi na niej.
Bawiłem się. Ot i wszystko.
Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni, takim długim, czułem w
pewnym sensie. Z głębokim patrzeniem w oczy. Na buziaka było za wcześnie z
powodu przyzwoitości. Ale się na niego zapowiadało. Wisiał w powietrzu.
To trzeci epizod z udziałem Kasi mamy domknięty. Na tym
etapie byliśmy już zapoznani. Czyli, jak głosi piosenka, której tytułu nie
pamiętam, do zakochania jeden krok. Do zakochania jeden krok, do zaruchania
dwa... Tak to jakoś leci. Albo inaczej.
Kiedy mnie odwiedziła następnym razem, anonsowałem
jeszcze jeden mebel. W zasadzie dwa ze sobą związane:
— Zamówiłem leżankę-kozetkę i parawan.
— Jaki parawan?
— Lekarski.
— Co będziesz z nim robić?
— Postawię przy balkonie. — To było ostatnie miejsce
w dużym pokoju, gdzie można było coś jeszcze zmieścić z mebli.
— Będziesz się zasłaniać od wiatru tym parawanem?
— Jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że mi pomożesz coś
wymyślić.
W ten sposób dałem Asi pretekst do kolejnej wizyty. Nie
będę się chwalił, że to sprytne, czy że mam jakiś specjalny patent na podryw.
Ale zabawny. No bo z kim jeszcze się ona umówi na kozetkę? Do kina, do zoo, do
parku na rolki — w różne miejsca zaproszą ją koledzy, ale nie do domowego
muzeum medycyny. Jak do domu zaproszą, to przed komputer albo na coś równie
powszechnego. Tak jak ja kiedyś robiłem żeby poderwać Jolę. Wiecznie bez
wymarzonego skutku.
Były wtedy rekolekcje wielkanocne, czyli trzy kolejne dni
bez lekcji, ale z quasi-obowiązkową mszą w kościele. Msza trwa krócej niż pełny
dzień szkolny. Więc uczniowie mają więcej wolnego czasu. Codziennie wychodziłem
z pracy przed dwunastą i gnałem do domu na spotkanie z Asią. Z utrzymaniem
tajemnicy nie było problemu, bo jej siostra też gdzieś uciekała do koleżanek, a
brat cieszył się świętym spokojem przy grach w Internecie. Fajny wynalazek te rekolekcje.
Kozetka jeszcze nie przyszła, ale wyciągnąłem stetoskop
ze starych zbiorów.
Pierwszego dnia rekolekcji tylko się pochwaliłem, że mam,
i rozmawialiśmy trzy godziny o wszystkim możliwym, tak normalnie, po
kumplowsku. W międzyczasie zjedliśmy sobie naleśniki z kremem czekoladowym. To
się szybko robi i można się pośmiać przy smażeniu i smarowaniu. Nietrudno też o
jakiś tam niezobowiązujący dotyk, kiedy się kręci we dwoje w małej kuchni.
Było tak miło, że odważyłem się na śmielszy kroczek.
Powiedziałem, że Asia umorusała się kremem, konkretnie nad kącikiem ust.
Ściema, ale skuteczna.
— Daj, zobaczę w lusterku — odpowiedziała.
Na co ja, że nie potrzeba i wstałem z krzesła.
Przytrzymałem jej podbródek palcami i jak się okazało, że nie protestuje, tylko
się uśmiecha i patrzy wielkimi oczami, niewinnie i ufnie jak owieczka, to
zlizałem z niej tego nieistniejącego kleksa z czekolady. Potem żeśmy dalej
rozmawiali, już nie pamiętam o czym, więc chyba o niczym ważnym.
Tym nie mniej Asi było tak dobrze, że się zasiedziała, aż
się zaczęło ściemniać. Do domu wróciła tego dnia po siostrze. Wychodząc ode
mnie, o mało się nie zderzyła z ojcem. Minęli się dosłownie o pół minuty. Ale,
co najważniejsze, na do widzenia dostałem wtedy buziaka w policzek. Czyli znów
wskoczyliśmy szczebelek wyżej w naszej drabinie zażyłości.
No a drugiego dnia rekolekcji zrobiłem użytek ze
stetoskopu. Asia siedziała na fotelu. Włączyłem lampę. Poprosiłem o szerokie
otwarcie buzi.
— Oj, proszę pani, zęby zdrowe, ale widzę przez
gardło plamkę na sercu. Będzie trzeba zbadać. — Tak mniej więcej zaczęła się nasza
zabawa w lekarza. Dość spontanicznie, muszę powiedzieć.
— Gdzie?
— Trudno ocenić, pani Asiu, no, jest plamka na lewym
przedsionku. Na prawym też coś się czerwieni. — Przy okazji dotykałem palcami ust
Asi, tak jakby po to, by utrzymać rozwarcie buzi.
— Czy to niebezpieczne, panie doktorze?
— Musimy zbadać.
Wtedy poprosiłem pacjentkę, żeby usiadła usiadła prosto,
nie opierając się już o oparcie fotela. Miała na sobie sweter, czy też
swetrobluzę, długi, taki, jak lubi, zachodzący na pupę. Przyniosłem stetoskop.
— Dobrze siedzę do tego badania, panie doktorze?
— Doskonale. Proszę odsłonić górną część ciała.
Podciągnęła sweter, nawet całkiem wysoko, ale pod spodem
miała jeszcze podkoszulek, którego nie tknęła. Zająłem się nim. Uniosłem do
wysokości klatki piersiowej, odsłaniając brzuch, ale zostawiwszy górną część
tułowia zakrytą. Przyłożyłem głowicę, wsuwając jej część pod podwinięty
podkoszulek. Posłuchałem szumu w słuchawkach, po czym pokręciłem głową na znak,
że takiego odsłonięcia górnej części ciała do przeprowadzenia badania nie
wystarczy.
— Coś nie tak, panie doktorze?
— Nie słyszę serca. Proszę odsłonić wyżej.
Wtedy Asia, zacisnąwszy wargi, uniosła sweter wraz z
podkoszulkiem pod sam podbródek. Odsłoniła stanik. Czarny, z koronkowego
materiału. Z Jolą musiałem czekać dwa lata na taką atrakcję.
— Teraz będzie słychać?
— Powinno, pani Asiu.
Osłuchałem, co się dało, objechałem zimną głowicą
miseczki stanika, od góry i od dołu. Aż, idąc za ciosem, wsunąłem zimny metal
też pod miseczkę.
Asia zareagowała śmiechem. Takim obronnym, co to się
człowiek śmieje, bo nie wie co powiedzieć. No i oczywiście, wskutek tego śmiechu,
metalowe kółko wysunęło się spod stanika.
— Co usłyszałeś? — zapytała się Asia.
Zupełnie nie była zła za zuchwałość. Więc zrobiłem
jeszcze jeden kroczek na przód.
— Szumy — odpowiedziałem. — Ale został nam jeszcze
jeden pomiar.
— Jaki?
— Zobaczysz.
Tym razem przyłożyłem stetoskop do sutka. Najpierw przez
materiał, żeby zasygnalizować intencję, a potem na ciało. W tym celu musiałem
odsłonić kawałek cycka.
— Czy to konieczne, panie doktorze?
— Absolutnie. Wiem, pani Asiu, że to nieprzyjemne.
Metal jest chłodny. Ale proszę wytrzymać jeszcze minutkę.
W porównaniu z tempem, jakie miałem z Jolą, delikatnie
mówiąc, ślimaczym, sprawa z Asią rozwijała się błyskawicznie. Oczywiście
sukcesy łechtały moje ego. Bez dwóch zdań. I zachęcały do dalszych działań. Nic tak skutecznie nie zachęca jak sukces. I nic tak nie zniechęca jak porażka.
Osłuchałem więc jeszcze drugi sutek. Trzeba kuć żelazo,
póki gorące.
— Janeczku — szepnęła w końcu — co ty robisz?
— Badam cię, Asiu.
— Już zbadałeś, prawda?
— Właśnie kończę.
— I co z moim sercem?
— Silne i gorące. Pracuje prawidłowo.
— A te plamy, co widziałeś?
— Wyglądają niegroźnie, ale będziemy mieć na nie
oko. Jutro powtórzymy badanie.
No i tyle. Na pierwszy raz, jeśli chodzi o zabawę w
doktora, musiało starczyć.
A jutro, czyli ostatniego dnia rekolekcji, oczywiście
wróciliśmy do słuchania serca.
— Jesteś pewien, że trzeba? —zapytała, siedząc na
fotelu.
— Absolutnie. Ale niech się pani nie martwi, pani
Asiu. Już mamy praktykę. Dziś będzie krócej niż wczoraj. Proszę odsłonić górną
część ciała.
Tym razem uniosła sweter od razu z podkoszulkiem, wysoko.
Było więc istotnie szybciej niż dzień wcześniej. Posłuchałem w dwóch punktach i
zrobiłem przerwę. Żeby nie wszystko biegło według scenariusza znanego
pacjentce.
— Coś się stało?
— Pani Asiu, dzisiaj posłuchamy jeszcze plecy.
Proszę się odwrócić.
Pewnie by się dała rozebrać już wtedy, ale nie chciałem
przeginać struny. Powstrzymałem się przed dobraniem się do zapinki stanika. Też
trzeba powiedzieć, że trochę niedosytu przed weekendem wcale nie szkodzi.
Daliśmy sobie buzi na do widzenia, w policzek, co w tym momencie było już
naszym rytuałem i umówiliśmy się na następny tydzień.
Podsumowując w locie, mieliśmy dotąd sześć wejść na
scenę. Zaledwie sześć. I już widać wyraźnie, że, mówiąc wprost, Asia na mnie
leci. Może tak nie wypada mówić, ale tak jest.
Na siódmym spotkaniu... No, teraz to mam dopiero
zagwozdkę, jak zacząć. Jaka metafora będzie najbardziej odpowiednia. Wyszło
szydło z worka? Dobra, ale nie doskonała... Jak to szło z bogiem Jahwe?
Siódmego dnia odpoczął. Jakoś tak. A więc za siódmym razem Asia nie odpoczęła,
tylko dała czadu. Z tego wniosek, że nie jest Bogiem.
No a jak to było w szczegółach? Wszystkiego nie napiszę,
bo nie wypada. Ale trochę mogę.
Otóż kozetka i parawan już stały na miejscu. Wymyśliłem,
że skoro zabawa w badanie serca chwyciła, to trzeba ją kontynuować.
Powiedziałem, że zrobimy zdjęcie rentgena. Głupie jest to
potoczne sformułowanie, bo przecież żadnego rentgena się nie zdejmuje. Zdejmuje
się ubranie. Ale nieważne. Niech tam się biustonosz nazywa rentgenem, byle by
się prześwietlenie udało.
Wysłałem pacjentkę za kotarę.
— Proszę odsłonić górną połowę ciała, pani Asiu —
powiedziałem. — Ubrania może pani odłożyć na kozetkę.
— Mam wszystko zdjąć? — Śmiała się. Słychać było w
głosie, że chciała.
— Najlepiej do majtek. Ważne, żeby była pani
rozebrana od pasa do szyi. Tylko naprawdę rozebrana. Rozumiemy się, pani Asiu?
— Rozumiemy.
Jak w teatrze cieni widziałem na białym parawanie kolejne
etapy striptizu. Najpierw sweter przeszedł przez głowę i złożony w kostkę
spoczął na kozetce. Potem bluzka. Następnie, prawie bez wahania, stanik.
— Dżinsy też, pani Asiu. — Zupełnie z głupia frant tego
zażądałem. Na zasadzie: a nuż się uda.
— Dżinsy też?
— Też. Tak będzie najlepiej.
— No dobrze, panie doktorze — zgodziła się. Sukces!
— Co teraz?
Kazałem stanąć przodem do parawanu. Przylgnąć do niego piersią, jak do ekranu podczas robieniu prawdziwego zdjęcia rentgenowskiego. Włączyłem jarzeniówkę od kompletu stomatologicznego, kierując światło na parawan, z bliska. Leżanka była solidna — z austriackiego OIOMM-u, ale parawan z prześcieradła — chińska podróbka. Przezroczysty dla intensywnego światła.
— Bliżej, pani Asiu — poprosiłem. I zrobiłem kilka
zdjęć komórką. En face i z profilu. Z
prawego, z lewego. Dobry nam wyszedł teatr lalek. — A teraz, pani Asiu,
poproszę do mnie. Omówimy wyniki.
Jak tylko sięgnęła po ubranie, ostrzegłem, że jeszcze za
wcześnie.
— Mam tak wyjść do ciebie jak teraz?
— Tak. Na chwilę.
— Oj, Janeczku, nie wiem.
— Zaufaj mi.
— Ufam.
Zasłoniła biust ręką i podeszła. W samych majteczkach.
Zobaczyła zdjęcia na ekranie komórki i jęknęła coś, że ojej, nie podejrzewała,
że aż tak będzie wszystko widać.
— Nie wszystko — odpowiedziałem wtedy cicho. Wziąłem
ją za nadgarstek i odsłoniłem piersi. — Teraz widać.
Asia ma stosunkowo duże sutki. Brodawki trochę sterczały
z zimna. I wszystko to było widać jak na dłoni. Zaraz potem połowę przestało
być widać, bo pierś się znalazła w... mojej dłoni. No i całowania tym razem już
nie szło powstrzymać.
Okazało się, że Asia, ta niepozorna licealistka, to ogień
nie dziewczyna. Pierwszy pocałunek, a ona już dała z siebie wszystko, wargi,
język, ślinę, jakby ten pocałunek miał być ostatnim.
Wylądowała plecami na kozetce. Czym prędzej się
rozebrałem. Wyszło więc szydło na światło dzienne.
— O, Boże! — Jęknęła tak na jego widok.
Jeśli się czepiać słówek, to nie wiem, do kogo było
skierowane to jęknięcie: do mnie czy do szydła. Mógłbym powiedzieć, że do nas
obu, ale odłóżmy żarty na później. Wtedy sytuacja była poważna. Nie czepiałem
się więc słówek, tylko bielizny, tego co istotne. Zwłoka nie była wskazana.
Asia trochę się broniła. Nie chciała tak szybko zdejmować
majtek. Ale jak uniosłem jej kolana i trzymając za nogi, zacząłem całować po
brzuchu i biuście, dała za wygraną.
Dała. Zamknęła oczy. Zaczęła stękać. Jeszcze nie
wsadziłem, a już jęczała:
— Ojej, ojejku, Janeczku, co robisz? Ojej, o Jezu.
Potem też jęczała, ale już bez słów. Po prostu wydawała
dźwięki. Cipka super fajna. Ciasna ale miękka, ciepła. Zajebista. Cała Asia
była super. Zupełnie wyłączyła myślenie. Dawać, dziewczyny — to wołacz, nie
mianownik — dawać trzeba bezmyślnie. Tak więc dała mi na kozetce i było super.
Dopiero po fakcie przyszły jakieś lęki i wątpliwości, ale
to normalne. Second thoughts.
Pierwsza myśl: dawać, druga i następne: jakie będą konsekwencje tego dania?
Taka to historia. Taki romans z młodą sąsiadką.
SUPER, Karel
OdpowiedzUsuń