— Gdybyś się jednak ukłuła kolcem — powtarzał Papa
Smerf przed każdą misją — musisz mi o tym koniecznie powiedzieć, żebym na czas
posmarował zranione miejsce antyagrestowym antidotum.
— Bedę pamiętała, Papo Smerfie — obiecywała wtedy
Smerfetka i chwytała koszyk.
Tym razem ukłuła się dwa razy.
Tym razem też nie oparła się ciekawości i zjadła jeden
owoc w Smerfowym Lesie. Miąższ smakował lepiej niż tysiąc smerfowych jagód i
pachniał cudnie, ale skórka okazała się cierpką. Smerfetka pożuła ją chwilę i
wypluła, a następnie wdeptała w ziemię dla niepoznaki. Pestki za to przyjemnie
chrzęściły między zębami, jak kulki smerforanżady. Zjadłszy zakazany owoc,
Smerfetka przez chwilę poczuła się sennie. Zakręciło jej się w głowie tak, że
aż musiała przetrzeć oczy, żeby nie zemdleć. Ale na szczęście słabość szybko
minęła. Smerfetka nie zemdlała pod krzakiem agrestu. Co by to było, gdyby ją
smerfy znalazły potem w tym miejscu w takim stanie! Nieposłuszeństwo by się
wydało, Papa Smerf na pewno by się gniewał i byłby wstyd przed całą wioską. Na
szczęście nic się nie stało. Tylko żal było Smerfetce, że nie mogła się z nikim
podzielić wrażeniami.
Wracała więc z koszykiem pełnym smerfojagód. Pod nimi, na
dnie miała schowane trzy owoce agrestu. Dwa dla Papy Smerfa i jeden dla siebie.
Żeby zjeść później po kryjomu, na spokojnie. Uznała, że czy weźmie sobie jeden
czy dwa zakazane owoce, ryzyko wpadki, kary i zasmucenia Papy Smerfa będzie
jednakowe, i mniejsze niż gdyby miała brać te owoce pojedynczo. Musiała tylko
niepostrzeżenie wpaść do swojego grzybodomku i sprytnie ukryć kontrabandę.
Wchodząc do wioski, poczuła woń smażonego ciasta zmieszaną
z nutą wanilii, cynamonu i smerfogruszek. Łasuch robił swoje ulubione
naleśniki. Usłyszała znajomy stukot młotka. Znak, że Osiłek i Pracuś, jak
obiecali Papie Smerfowi, wzięli się za stawianie nowej tablicy ogłoszeń. Z
daleka do jej uszu dobiegł odgłos wybuchu. Zastanowiła się, kogo tym razem nabrał
Zgrywus. „Ach, w Smerfowym Lesie dobrze, ale w domu najlepiej”, westchnęła i zanuciła
smerfową piosenkę: la, la, la, la, la, la...
Pierwszym smerfem spotkanym w wiosce okazał się Maruda. Przywitał
się wesoło:
— O, smerfojagody! — Ale nie umiał sobie odpuścić
marudzenia: — Nie cierpię smerfojagód!
— Dzień dobry, Marudo — odpowiedziała śpiewnie
Smerfetka.
— Ach, witaj, ma piękna, witaj gorąco, dzień dobry,
jutrzenko — przywitał się też przechodzący obok Poeta.
— Dzień dobry, Poeto! — zaszczebiotała Smerfetka.
Gdy doszła przed drzwi swojego grzybodomku i już miała nacisnąć
klamkę, nagle za jej plecami pojawił się Ważniak.
— Papa Smerf się niecierpliwi. Gdzie jest Smerfetka,
pyta, gdzie jest Smerfetka? Ważniaku, czy nie widziałeś Smerfetki?
Smerfetka aż podskoczyła z przerażenia.
— Ach, to ty Ważniaku — odpowiedziała, siląc się na
uśmiech. Starając się ukryć zażenowanie.
— Wracając ze Smerfowego Lasu powinnaś najpierw
meldować się u Papy Smerfa. Papa Smerf zawsze powtarza...
— Tak, wiem, Ważniaku — Smerfetka weszła natrętnemu
smerfowi w słowo. Nieuprzejmie, niesmerfnie, ale nie zawsze udaje się powstrzymać,
gdy ktoś denerwuje, a samemu jest się czymś zaniepokojonym. — Szybko załatwię
pewną dziewczyńską sprawkę i już biegnę do Papy Smerfa. — Dziewczyńska sprawa
była uniwersalną wymówką. Żaden smerf, nawet Papa Smerf i Ważniak, nigdy nie
śmiał zapytać, o co konkretnie chodzi. — Popatrz Ważniaku, ile dziś zebrałam
smerfojagód.
— Papa Smerf na pewno cię pochwali.
Ważniak postąpił pół kroku, żeby zapuścić wzrok w głąb
dziewczyńskiego grzybodomku. Smerfetka jednak, nie siląc się na ostrożność,
zatrzasnęła drzwi prosto przed nosem ciekawskiego smerfa.
Uf, udało się! — odetchnęła z ulgą, gdy w końcu
szczęśliwie umieściła zakazany owoc w dziewczyńskiej szkatule, do której żaden
smerf-chłopak nie śmiałby zajrzeć, nawet jeśli gryzłaby go najżarłoczniejsza
ciekawość.
Szkatułę wsunęła głęboko pod łóżko. Potem wzięła kilka
głębokich wdechów, na uspokojenie, otworzyła okno na oścież i pozwalając już
Ważniakowi patrzeć do środka, stanęła przed lustrem i rozczesała swoje długie, złociste
włosy.
— Już biegnę do Papy Smerfa, Ważniaku, tylko się
podsmerfuję — zaszczebiotała zalotnie, najlepiej jak umiała. Co jak co ale
wodzić smerfy za nos Smerfetka umiała doskonale.
— Tak, tak, Smerfetko. Najważniejsze to ładnie
wyglądać. Papa Smerf zawsze powtarza... — zgodził się strażnik porządku, prawe i
lewe oko i ucho Papy Smerfa.
— I jak ci się podobam, Ważniaku? Czy nie powinnam
jeszcze posmerfić ust jagodową pomadką?
— Wyglądasz przesmerfnie, Smerfetko, jak zawsze
zresztą. Nie zapomnij smerfnąć we włosy kwiatu rumianku. Papa Smerf bardzo
lubi. Powinnaś jeszcze posmerfić żelazkiem smerffartuch i smerfczapkę. Papa
Smerf zawsze mówi, że ubrania powinny być czyste i gładkie.
— Masz rację, Ważniaku. Tak zrobię. — Smerfetka
przymknęła okno, nie trzaskając tym razem w nos natręta. Odwróciła się tylko do
niego plecami, żeby nie naruszać norm smerfowej przyzwoitości. — A jak myślisz?
Lepiej żebym ubrała się w fartuch, czy ogrodniczki?
— Nie wiem, Smerfetko. Jeśli założysz spodnie, Papa
Smerf od razu pozna, że nie przyszłaś bezpośrednio do niego. Ale na pewno
doceni, że po powrocie z lasu przebrałaś się w czyste ubranie.
— A jak się tobie będzie bardziej podobać?
— We wszystkim wyglądasz pięknie, Smerfetko. Papa
Smerf zawsze to powtarza.
— Założę więc smerfogrodniczniki. Przed Papą Smerfem
nie mam przecież żadnych tajemnic.
— To bardzo dobrze, Smerfetko. Papa Smerf jest
naszym tatą i opiekunem. Musimy mu zawsze ufać i we wszystkim się go słuchać.
— Dziękuję ci za dobre rady, Ważniaku. Na ciebie
zawsze można liczyć — powiedziała Smerfetka, wyszedłszy przed grzybodomek,w tajemn i
pocałowała kolegę w policzek. — Ciekawe, jak się sprawuje Laluś. Czy dzisiaj
też pozuje Malarzowi do smerfoportretu? — sprytnie przekierowała myśli Ważniaka
na inne tory.
— Ciekawe, bardzo ciekawe. Zaraz się dowiem,
Smerfetko.
— Powodzenia, Ważniaku.
Papa Smerf przywitał Smerfetkę tęgą miną i oskarżycielskim
tonem głosu. Tylko oczy mu się cieszyły na widok jedynej smerfki w Smerfgardzie.
— Co tak długo? Gdzie byłaś? Czekam i czekam,
doczekać się nie mogę. Tyle razy mówiłem, Smerfetko, że czas prowadzenia
reakcji jest bardzo ważnym parametrem przy warzeniu magicznych mikstur. I że
zawsze trzeba skrupulatnie przestrzegać procedury. W przeciwnym razie mikstura
może nie zadziałać, albo wręcz dać skutek odwrotny do oczekiwanego. — Papa
Smerf czuł się zmuszonym połajać swoją spóźnialską pupilkę. — Przyniosłaś to, o
co cię prosiłem?
— Przyniosłam, Papo Smerfie — zaszczebiotała
Smerfetka. — Wszystko znalazłam. I żaden smerf nie widział w koszyku owoców agrestu.
— Dzielnie się sprawiłaś, Smerfetko. Dziękuję. —
Papa Smerf potrafił się mocno gniewać, ale nigdy nie gniewał się dłużej niż
trwała jedna jego wypowiedź w dialogu ze smerfem. — Podaj mi szybko owoce
agrestu. Mikstura gotuje się już dwie godziny i trzynaście minut. Najwyższa
pora dodać ostatni reagent i ostatnią szczyptę magicznego katalizatora.
— A co teraz gotujesz, Papo Smerfie? — zapytała
Smerfetka, podając owalny owoc.
— Maść przeciw trądzikowi i na nerwy dla ciebie i Lalusia.
— Ale ja jestem spokojna, Papo Smerfie.
— Tak, wiem, Smerfetko. Działanie kojące jest po prostu
tylko mało istotnym dodatkowym efektem agrestu — odpowiedział Papa Smerf,
zamykając wieko sokowyciskarki. — Co innego, gdybyś napiła się soku. Wtedy uspokojenie
byłoby głównym efektem, choć ponoć tylko krótkotrwałym, a trądzik by się
zmniejszył tylko symbolicznie.
— Ale ty jesteś mądry, Papo Smerfie — Smerfetka
wyraziła najszczerszy podziw.
— To nie ja, moja kochana, tylko moje magiczne
książki. I wiek. Jak będziesz miała tyle lat co ja...
Papa Smerf zawiesił głos w pół zdania. Zwinnym ruchem
odmierzył odpowiednią ilość soku, momentalnie smerfnął zawartość strzykawki do
kadzi, sypnął szczyptę proszku i powtórnie zamknął korkiem bulgoczące naczynie.
Dopiero wtedy, dopełniwszy procedury według przepisu w Magicznej
Księdze, przyjrzał się ponownie Smerfetce. Blady jak niebo w słoneczne letnie
popołudnie.
— Papo Smerfie, czy coś się stało? — zapytała
Smerfetka zaniepokojona nagłą zmianą koloru policzków Papy Smerfa.
— O to samo mógłbym się ciebie zapytać, Smerfetko —
odpowiedział najstarszy mieszkaniec wioski. — Och, to przeze mnie! — Załamał
ręce. — Powinienem był sam iść do lasu, a nie wyręczać się tobą. Powiedz,
Smerfetko, czy nie skaleczyłaś się dzisiaj kolcem agrestu? Może nieostrożnie
wąchałaś agrestowe kwiaty? Polizałaś palce, mając na nich agrestowy pyłek?
— Ukłułam się dwa razy, ale nie silniej niż
poprzednimi razy — odpowiedziała Smerfetka, coraz bardziej zdumiona reakcją
Papy Smerfa. — Co się stało?
Co się stało? Papa Smerf nie mógł oderwać wzroku od smerfkowego
torsu. Patrzył i robił się mocno niebieski na policzkach, wręcz fioletowy.
Mrugał okiem, patrzył i bladł ponownie. Tylko po to, żeby w następnym
okamgnieniu znów przybrać barwę niebieskiego smerfoburaka. Jego uszy stały dęba
i żarzyły się smerfoniebieskim ogniem.
To, co widział przez rąbek klapy ogrodniczek Smerfetki
przypominało mu młodość, kilka dni czterysta lat wcześniej, a może pięćset,
tego nie był pewien, tak czy owak dawno, kiedy był jeszcze dorastającym
smerfem, kilka dni spędzonych w Smerfczycach, wiosce zamieszkałej przez smerfy
rodzaju żeńskiego — młode smerfki i dorosłe smerfiny.
Jego ojciec, Dziad Smerf zabrał go wtedy ze sobą w podróż
w jakiejś bardzo ważnej smerfowej sprawie. Piersi Smerfetki, uwypuklone, z
poszerzonymi jasnymi sutkami, sterczące jak rożki ze smerfowego budyniu, jakie
co roku przyrządzał Łasuch na Dzień Smerfa, nie były już jak płaskie piersi
większości smerfów-chłopców. Większości, bo Osiłek i Sportsmen też mieli
wydatne uwypuklenia. Wydatne, ale inaczej niż u Smerfetki. Ich
wypukłości stanowiły rezultat pracy na siłowni, a Smerfetce piersi urosły, bo
była smerfką. Urosły tak samo jak u smerfek, które wówczas, wiele, wiele lat
wcześniej w Smerfczycach, ganiał, łaskotał i podszczypywał młody Papa Smerf,
kiedy nie był jeszcze dostojnym i statecznym Papą, a przycisnąwszy plecami do
drzewa lub oparłszy o ścianę grzybodomku, obmacywał po biuście, delikatnym i
miękkim jak rożki z budyniu.
— Mam nadzieję, Smerfetko, że nie stało się nic
złego — odezwał się Papa Smerf z troską. — Pokaż, gdzie się skaleczyłaś
kolcami. Posmaruję te miejsca maścią z antidotum.
W tym momencie także Smerfetka dostrzegła zmiany, jakie
zaszły na jej ciele.
— Papo Smerfie, co mi się stało? Czy na to też
działa twoja mikstura?
Papa Smerf podrapał się po siwej brodzie.
— Obawiam się, że na te wydęcia żadna magiczna
mikstura nie pomoże — odpowiedział, wyraźnie odzyskując swą naturalną pogodę
ducha — ale nie masz, Smerfetko, czym się martwić. Chodź, posmarujemy miejsca,
gdzie się ukłułaś.
— Naprawdę, Papo Smerfie? Nikt przecież nie ma
takich wydęć na klatce piersiowej.
— Naprawdę. Smerfki różnią się od smerfów-chłopców.
Zresztą nie tylko piersiami. — Papa Smerf zaśmiał się ciepło. Ostrożnie dotknął
lewego sutka Smerfetki. — To nie boli? — zapytał. Pogładził wierzchem palców.
— Nie boli, Papo Smerfie — potwierdziła Smerfetka. —
To nawet przyjemne. Masz na palcach takie fajne włoski. To miłe, Papo Smerfie.
— Pytałem, czy nie bolą cie sutki, albo czy nie
bolały ostatnio, kiedy rosły.
— Niczego nie zauważyłam.
Papa Smerf jednak zauważył. Że jego smerfus zaczyna
swędzieć. Podnosić się i tężeć zupełnie tak jak przed czterystu laty w osadzie
smerf-kobiet.
Kiedy smarował smerfetce ukłuty palec, także ona poczuła
swędzenie między nogami. Nic jednak nie powiedziała Papie Smerfowi. To nie
bolało. To tylko smerfcia swędzeniem prosiła o dotyk. Podobnie do tego, jak
czasem, kiedy Smerfetka całowała jakiegoś smerfa w policzek. Zwłaszcza Osiłka. Podobnie,
tylko wyraźniej i mocniej. Zdało jej się też, że pod wpływem smarowania
zranionych palców maścią Papy Smerfa jej piersi powiększyły się jeszcze
troszkę.
— Jak ja się teraz pokażę smerfom,. Papo Smerfie? —
zmartwiła się Smerfetka. — Wystraszą się, jak mnie zobaczą z takimi wydęciami. Czy
to może być zaraźliwe?
— Na pewno nie jest, Smerfetko.
— Jesteś pewien, Papo Smerfie?
— Absolutnie. Powiem więcej, Smerfetko. Z takimi
piersiami jak teraz będziesz popularna wśród smerfów jeszcze bardziej niż dotąd.
— Powiedziawszy komplement, Papa Smerf jeszcze raz pogłaskał Smerfetkę
wierzchem dłoni. Po kolei obydwa sutki. — Oby tylko z tej popularności nie
wynikło nic niedobrego — zatroskał się jednak po chwili namysłu.
Nie chciał nadwyrężać zaufania swojej pupilki, ani
zaskakiwać ponad granice jej wytrzymałości. Tymczasem czuł w portkach, że smerfus
zdążył się już całkiem wyprostować, odznaczając się przez cienką tkaninę jako wysoki
i stromy pagórek. Żeby choć jako tako ukryć ten stan rzeczy przed bardzo młodą
jeszcze i nieświadomą wielu smerfnych rzeczy smerfką, Papa Smerf musiał mocno
zgarbić plecy.
— Co może wyniknąć złego, Papo Smerfie? — półgłosem
zapytała Smerfetka. Także ona szóstym smerfnym zmysłem przeczuwała
niebezpieczeństwo
— Nie wiem, Smerfetko. — Głaskanie wierzchem palców
nie wiedzieć kiedy przeszło w delikatne skubanie sutków.
— Czy to moja wina?
— Nie, kochana Smerfetko.
— Dziękuję, Papo Smerfie. Jesteś najlepszym Papą
Smerfem na świecie — powiedziała Smerfetka i stanąwszy na palcach, złożyła na
siwej brodzie długi pocałunek. Smerfcia swędziała ją coraz mocniej
Tymczasem czas reakcji podany w Magicznej Księdze dobiegł
końca. Papa Smerf musiał się zająć finalną obróbką preparatu. Odwzajemnił
pocałunek, smyrając policzek Smerfetki gęstą brodą. Przelotnie złapał za pupę.
Na koniec podarował Smerfetce sztukę białego płótna, prosząc, żeby obwiązała
nim piersi pod klapą ogrodniczek.
— To powinno na jakiś czas cię zabezpieczyć przed
ciekawością chłopców — powiedział. Po czym, kiedy tylko Smerfetka spełniła jego
prośbę, na do widzenia pocałował ją w usta. — Jesteś słodka — szepnął.
— To nie ja, Papo Smerfie — odpowiedziała Smerfetka
rezolutnie. — To jagodowa pomadka.
Śmiała się, ale nie była pewna znaczenia ostatnich
pocałunków. W ogóle całe to spotkanie z Papą Smerfem było jakieś... jakieś
takie inne, dziwne. Zarówno jeśli chodzi o zachowanie i miny Papy Smerfa, jak i
o jej własne emocje, wrażenia. To przyjemne uczucie, kiedy głaskał jej nagle
uwypuklone piersi, kiedy smarował maścią jej ukłute palce, wreszcie to
swędzenie w smerfci. Bardziej intensywne niż kiedykolwiek. Papa Smerf inne smerfy całował
niezwykle rzadko i jeśli już to tylko symbolicznie, w czoło, a ją po
policzkach, długo, mokro, no i w usta. I nie dało się ukryć, że to całowanie
także jemu sprawiało przyjemność. Jego smerfus... Smerfetce aż się zakręciło w
głowie od tych rozmyślań.
Wróciła do swego grzybodomku zupełnie rozbita. Jakby była
chora. Dopiero zamknąwszy drzwi i okna, zreflektowała, że to, co przeżywa po
powrocie z lasu, nagłe zmiany w jej ciele, konieczność zasłaniania piersi,
pocałunki i to swędzenie, miłe, bardzo miłe, podejrzanie bardzo miłe, i wzwód
Papy Smerfa, że wszystko to jest zapewne tym nieszczęściem, które miało
nastąpić po zjedzeniu zakazanego agrestu. „Moja wina!”, skarciła się w duszy Smerfetka.
„Jestem najgorszą smerfulą na świecie. Nawet nie jestem prawdziwa. Gargamel
mnie zrobił z błota, żebym sprowadziła nieszczęście na smerfy, i co ja robię?
Sprowadzam nieszczęścia. O ja niedobra!”
Z płaczem rzuciła się na łóżko. Biła się z myślami:
powiedzieć o wszystkim Papie Smerfowi, przyznać się do nieposłuszeństwa,
poprosić, by wygnał ją z wioski, odesłał z powrotem do złego czarownika, czy
nie mówić jeszcze, przeczekać. „Nie, to nie tak. Przed Papą Smerfem nigdy się
nic nie ukryje”, Smerfetka analizowała dalej. Szukała czegoś, co by przemówiło
na jej korzyść. Usprawiedliwienia, uniewinnienia. I szybko znalazła: „On się na
pewno już dawno domyślił, że zjadłam ten owoc agrestu. Od początku wiedział. Tylko
nic nie mówi, bo liczy, że sama się kiedyś przyznam. Ale to nie jest dla niego
wcale takie ważne. Gdyby było, to by mnie przepytał i wyciągnął ze mnie prawdę.
Papa Smerf potrafi przesłuchiwać! Jak nie naciska na przyznanie, to nie jest to
ważne. No i zna się na zakazanych owocach. Wie, jak na smerfy działa agrest.
Jakby od tego rosły piersi, to przecież by Papa Smerf mi powiedział. A on
przecież powiedział nawet, że nie mam się czym martwić z powodu wypukłego
biustu. Że to wcale nie groźne. Że tego nie trzeba leczyć. A Papa Smerf ma
zawsze rację.”
Uspokoiła się.
A uspokoiwszy serce, objęła nogami kołdrę. Ścisnęła kolanami.
Zaczęła się ocierać. Ugniatać smerfcią, najpierw robiąc nieznaczne ruchy
biodrami, a z czasem przechodząc do zataczania okręgów i ósemek. Smerfcia znowu
poczuła się dobrze. „Hi, hi!” — zaśmiała się cicho Smerfetka do samej siebie. Pomyślała
o wybrzuszeniu portek Papy Smerfa. „Ale on był wielki!”, westchnęła.
W końcu zerwała się z łózka. Stanęła przed lustrem.
Zrzuciła ogrodniczki, odwinęła przepaskę z torsu. Popatrzyła na siebie. Na
żywą i na tę w odbiciu. „Wypukłe”, stwierdziła cicho. „Chyba wcale nie
brzydkie. Och, jak Papa Smerf je masował!” Zaczęła powtarzać jego ruchy.
Głaskała się wierzchem dłoni i przyszczypywała sutki, przypominając sobie wyraz
twarzy brodatego smerfa. „Och, Papo Smerfie!”, mruknęła do siebie. W końcu
smerfcia charakterystycznym swędzeniem przypomniała o swoim istnieniu, i o
swoich potrzebach.
Smerfetka całkiem naga wróciła na łóżko. Położyła się na
wznak z rozchylonymi nogami. Wsunęła palec w smerfcię. Zaczęła pocierać od
wewnątrz palcem i jednocześnie dłonią z wierzchu. „Och, Papo Smerfie!”,
mruknęła. „Dobrze, że jednak nie wiesz wszystkiego. A może wiesz i o tym? Ach!”
Po odprężającej zabawie usnęła.
Z drzemki wybudziło ją dopiero głośne stukanie.
— Smerfetko, Smerfetko! — wołały z dworu na raz dwa
smerfy.
Smerfetka od razu poznała ich po głosie.
— Lalusiu, Malarzu, to wy?
— Tak, to my. Otwórz, Smerfetko! Możesz wyjść do
nas?
— Och, chłopcy, poczekajcie, muszę uczesać włosy —
odpowiedziała, pospiesznie wstając z łóżka.
Dopiero po chwili, zakładając sukienkę, przypomniała sobie
o uwypuklonych piersiach. Jeszcze nie zdążyła się do nich przyzwyczaić.
Sprawdziła dokładnie, czy sukienka dostatecznie je zakrywa. Zakrywała w pełni,
ale mimo to wypukłości wyraźnie się odznaczały. „Na smerfa, muszę je jakoś
spłaszczyć”, pomyślała.
— Smerfetko, długo jeszcze? — chciał wiedzieć Laluś.
„Na smerfa, co robić?” Rozejrzała się po pokoju. I wnet
znalazła. „Mam!”, krzyknęła z radości.
— Co masz, Smerfetko? Możemy już wejść? — zapytał
Malarz. Smerfom wyraźnie brakowało już cierpliwości. Jak to chłopcom.
— Zaraz, zaraz! — odpowiedziała Smerfetka.
Pośpiesznie zsunęła ramiączka, Zaczęła owijać tors
płachetką od Papy Smerfa. Gdy wnet, ojej, zgrzytnęła klamka, drzwi się
otworzyły.
Za progiem stali Laluś i Malarz. Z wybałuszonymi oczami.
Naprzeciw nich półnaga Smerfetka.
— Na smerfa! — jęknął Malarz. — Smerfetko, ale ty
jesteś piękna. Prawda, Lalusiu?
— Prawda — przytaknął niebieski kolega.
— Wchodźcie! — Smerfetka pociągnęła Malarza za
ramię. — Szybciej! — ponagliła Lalusia i jak tylko obaj przekroczyli próg
grzybodomku, zatrzasnęła drzwi za nimi.
Nie chciała, żeby ktoś jeszcze przypadkiem zobaczył ją w
negliżu. Na przykład wścibski Ważniak mogący w każdej chwili wyłonić się znikąd.
— Smerfetko, możemy na ciebie popatrzeć, póki
jeszcze nie jesteś ubrana? — poprosił Malarz, z trudem dobierając słowa. —
Jesteś, jesteś...
— Inna? — podpowiedziała Smerfetka.
— Tak. Jesteś inna od nas. To znaczy, jesteś smerfem
jak my, ale...
— Ale jestem smerfką?
— Tak, ale jesteś smerfką, Smerfetko.
— I jak, chłopcy? Nie wyglądam bardzo strasznie?
Smerfetka zarzuciła sobie płachetkę na ramiona, jakby to
była peleryna. Z gracją chwyciła się za biodra i najlepiej jak potrafiła
tuszując skrępowanie, odważnie prężąc tors,
zaprezentowała swe nowe wdzięki, toples.
— Wcale nie strasznie — odpowiedział Malarz. —
Ciekawie. Interesująco. Pięknie. Prawda Lalusiu?
— Prawda.
Obydwu smerfów od tego patrzenia zaswędziały smerfusy. W
wypadku Malarza to swędzenie było wręcz widoczne przez portki. W każdym razie
nie umknęło uwadze Smerfetki.
— Wy też jesteście smerfni, chłopcy — odpowiedziała
Smerfetka komplementem.
— Naprawdę tak uważasz, Smerfetko? — zareagował
natychmiast Laluś i przeglądnął się w swoim podręcznym lusterku, z którym nigdy
się nie rozstawał.
— Naprawdę, Lalusiu. Każdy smerf ci to powie. Że
jesteś piękny. — Smerfetka puściła oko do Malarza.
— Każdy, ja też — potwierdził niebieski mistrz
pędzla i sztalugi.
Smerfetka podeszła bliżej. Tak blisko, że omal się otarła
o ramię Malarza.
— Co mi chcieliście powiedzieć ważnego? — spytała,
podciągając ramiączko sukienki. W ten sposób kończyła pokaz.
— Malarz dokończył mój portret — odpowiedział Laluś.
— Zechcesz zobaczyć?
— Schnie jeszcze w mojej pracowni — dodał Malarz. —
Smerfetko, czy też zgodzisz się zapozować?
— A czy jestem warta twojego cennego czasu?
— Ależ, Smerfetko, proszę. Bardzo bym chciał, ba,
muszę namalować twój portret. Jesteś taka piękna, Smerfetko.
Malarz jąkał się i fioletowiał, kiedy to mówił. Ciążyła
mu na smerfowym sumieniu świadomość, że jego smerfus płata mu figla.
— Dobrze, Malarzu. Wyznaczysz mi termin wizyty u
ciebie, czy będziesz wolała przyjść ze sztalugami do mnie?
— A jak tobie będzie wygodniej, Smerfetko?
Smerfetka odgarnęła z czoła kosmyk włosów. — U smerfek ten gest oznacza, że w jej głowie zachodzi intensywny proces myślowy;
męskie smerfy w takiej sytuacji gładzą się po brodzie albo drapią w czubek
głowy. — Ukradkiem zerknęła na wybrzuszenie portek Malarza, mniejsze ale też
coraz bardziej wyraźne wybrzuszenie portek Lalusia i na dekolt swojej sukienki.
I podjęła smerfińską decyzję:
— Lepiej ty przyjdź do mnie. Zapozuję ci z flakonem
smerfokwiatów.
— Ale smerfnie, Smerfetko! — ucieszył się Malarz,
zapominając nawet o wstydliwym wzwodzie. — Możemy dzisiaj?
— Hm. Dobrze, Malarzu. Przyjdź po południu, jak
możesz. A teraz, chłopcy, zostawcie mnie samą. Przed wyjściem muszę się jeszcze
trochę podsmerfować. Przyjdę zaraz do was.
Po drodze do warsztatu Malarza, Smerfetka spotkała Osiłka
wracającego z Placu Smerfności, gdzie dopiero co skończył z Pracusiem stawiać
nową tablicę ogłoszeń.
— Przyjdziesz ocenić, Smerfetko, zanim zaprosimy
Papę Smerfa? — zapytał Osiłek.
— Bardzo chętnie, Osiłku, ale dzisiaj jestem już
umówiona z Malarzem. Zgodził się jeszcze raz namalować mój portret.
— Aha. Rozumiem. — Osiłek nie był zachwycony odmową.
Ale też wcale nie liczył, że mu się naprawdę uda umówić ze Smerfetką. Zdążył
się przyzwyczaić, że zawsze go ubiegały inne smerfy.
— Nie bądź smutny, Osiłku. Papa Smerf na pewno
pochwali waszą konstrukcję. — Smerfetka, jak zawsze na widok markotnej miny, zechciała go pocieszyć. Złapała Osiłka za łokieć. Stanęła na palce
i pocałowała w policzek. — Bardzo cię lubię, Osiłku — szepnęła i złożyła
jeszcze jeden pocałunek. Dłuższy i bardziej mokry. Tak jak się nauczyła od Papy
Smerfa.
Tak miły, że aż się przebudził smerfus pocałowanego
smerfa.
— Pięknie pachniesz, Smerfetko — powiedział Osiłek.
— Bardzo, ale to bardzo smerfnie.
— To nie ja, Osiłku — zaśmiała się Smerfetka. — To
smerfozorant z jagód.
W tej chwili Osiłek zwrócił uwagę na wypukłości smerfkowego
ciała przebijające przez materiał sukienki. Obwiązanie torsu sztuką płótna od
Papy Smerfa nie wystarczyło, żeby spłaszczyć biust do niepoznaki. Osiłek
położył dłoń na jednym z pagórków. Bez zastanowienia. Poczuł miękkość.
— Smerfetko, co to? — zapytał.
— To pierś, Osiłku — odpowiedziała Smerfetka,
zaskoczona i zawstydzona.
— Jest... — Osiłek nagle zaniemógł w mówieniu. —
Jest taka... taka, no...
— Miękka? — podpowiedziała Smerfetka.
— Taka smerfna. Nigdy nie widziałem piersi smerfki.
Smerfetka obejrzała się na boki nerwowo. Odgarnęła z
czoła kosmyk włosów.
— Mogę ci pokazać, Osiłku, ale nie tutaj, nie teraz
— powiedziała półgłosem. Tak, jak się mówi wielką tajemnicę.
— Naprawdę, Smerfetko? — Sama obietnica wystarczyła atlecie
poczuć się absolutnie smerfnie szczęśliwym. — Kiedy? Może poprośmy Papę Smerfa,
żeby następnym razem wysłał nas razem do lasu po jagody?
— Lepiej nie, Osiłku.
Papa Smerf na pewno by się nie zgodził. Bo albo nie
dostałby tego dnia zakazanych bylin i owoców niezbędnych do warzenia magicznych
mikstur, nie tylko agrestu, ale też gargamora, azraelisa orlego, czy też
przyruczajnika, albo by musiał wtajemniczyć drugiego smerfa. A im miej smerfów
zna tajemnice czarodziejniczenia, tym lepiej dla smerfów. Papa Smerf często to
powtarzał, uczulając Smerfetkę na konieczność dochowania tajemnicy.
— To kiedy?
— Dzisiaj nie mogę, bo pozuję Malarzowi, ale może
jutro po południu? O ile Papa Smerf nie wymyśli dla mnie albo i dla ciebie
jakiegoś zadania.
— Ale smerfnie, Smerfetko! — ucieszył się Osiłek.
— Dokładnie umówimy się jutro po obiedzie — dodała
Smerfetka, całując Osiłka jeszcze raz w policzek.
Otarła się przy tym o jego portki, niby niechcący. I nie
zawiodła jej intuicja. Smerfus najbardziej umięśnionego smerfa był twardy i
ogromny.
Smerfetka zaśmiała się beztrosko, podskoczyła wesoło, z
satysfakcją, że jej uroda działa, jak powinna, i zaśpiewała smerfową piosenkę:
la, la, la, la, la... Zostawiła Osiłka na środku wioski sam na sam ze wzwodem.
Tymczasem Malarz i Laluś w pracowni malarskiej dzielili
się świeżymi wrażeniami.
— Tobie też, Lalusiu, smerfus płatał dziś figle przy
Smerfetce?
— Trochę.
— Wyglądała naprawdę smerfnie. I pachniała jak
cukierek ze smerfojagód. — Malarz nie mógł przestać rozpływać się z zachwytu. —
Wiesz co, jeszcze mam ciasno w portkach od tego patrzenia na nią
— Aha.
W temacie smerfkowej urody Laluś okazywał się podejrzanie
mało rozmownym. Papa Smerf szukałby przyczyn zapewne w zazdrości. Ale czy oby na
pewno słusznie?
Ożywił się dopiero, jak Smerfetka weszła do pracowni
osobiście jako żywa smerfka a nie wspomnienie.
— Lalusiu, smerfnie ci z tym fiołkiem za uchem —
rzuciła od progu, komentując najnowszy obraz Malarza.
— Naprawdę, Smerfetko?
— Naprawdę. Chyba też zacznę wplatać fiołki we
włosy. I ty też wyglądasz smerfnie — zwróciła się też do Malarza, z szerokim,
zalotnym uśmiechem. Coraz bardziej podobało jej się, jak smerfy w jej obecności
pęcznieją w kroku.
— Dziękuję, Smerfetko.
— Nie ma za co. Ja tylko, chłopcy, mówię wam prawdę
— odpowiedziała przyczyna wysypu wzwodów w Smerfgardzie, frywolnie zwilżywszy
językiem usta.
— Co byście powiedzieli, jak bym was poprosił,
żebyście kiedyś zapozowali razem we dwoje? — zapytał Malarz po chwili namysłu.
— Byłoby smerfnie — odpowiedziała natychmiast
Smerfetka. — Ale nie dziś po południu?
— Kiedy indziej. Na dzisiaj mamy już plany. A ty co
sądzisz, Lalusiu?
— Bardzo chętnie. — Laluś kiwnął głową, poprawił
kwiat we włosach i podobnie jak Smerfetka ze smakiem oblizał usta. — Na pewno będzie
smerfnie.
Wracając do domu Smerfetka weszła na Ciamajdę. Dosłownie.
Smerf otrzepywał właśnie portki, po tym jak gruchnął na ziemię, potknąwszy się o
własną stopę, kiedy Smerfetka, patrząc w niebo, szła pogrążona w myślach.
Zastanawiała się, skąd bierze się jej nowa fascynacja chłopcami, to notoryczne,
w pewnym sensie złośliwe, ale jakże przyjemne mrowienie, kiedy z nimi rozmawia,
kiedy widzi ich uśmiech lub wyraz niepewności, onieśmielenia, zakłopotania, czy
kiedy ktoś ją dotknie, dlaczego nagle dużo bardziej niż wcześniej chce ich
całować i dlaczego ciekawi ją, co oni mają w portkach w miejscu smerfci. Oboje
stracili równowagę. Ciamajda upadł na ziemię, twarzą w dół, Smerfetka na
Ciamajdę.
— Przepraszam, Ciamajdo. Nic cię nie boli? — spytała,
klęknąwszy obok nieszczęsnego fajtłapy.
— O, to ty, Smerfetko! Nie wiem, chyba kolano mnie
trochę boli. Ale nic się nie stało. Pójdę do Papy Smerfa po maść na siniaki.
— To dobrze, Ciamajdo. Przepraszam. Ale wiesz co, po
co niepokoić Papę Smerfa? Lepiej chodź do mnie.
— Do ciebie, Smerfetko?
— To wszystko moja wina. Chodź, popijemy soku ze
smerfojagód. A jak będzie dalej boleć, to cię sama zaprowadzę do Papy Smerfa.
Nie było daleko. Musieli tylko minąć dwa grzybodomki i
już byli u Smerfetki.
— Rozgość się, Ciamajdo — powiedziała, wskazując
dłonią łóżko.
— Co robicie? — zapytał przez okno Ważniak. Ten
smerf miał niekwestionowany talent do zjawiania się nieproszonym w najmniej
korzystnym momencie.
Smerfetka z chrzęstem opuściła żaluzję, prosto przed
nosem wścibskiego smerfa. Drzwi zamknęła na klucz.
— Smerfetko, już mnie nie boli kolano — jęknął
Ciamajda. — Nic a nic.
—To nic. Sprawdzimy, czy na pewno nie masz siniaka. — Nim
smerf zdążył zrozumieć, co usłyszał, Smerfetka, klęcząc przed nim, ściągała już
z niego portki. Kazała jej to jakaś nieodparta tajemnicza siła. — Daj,
podmucham. Podmucham i na pewno nie będzie bolało.
— Smerfetko, jesteś tego pewna? — Zapytał Ciamajda
rozebrany do połowy.
Smerfetka przyjrzała się jego gołemu smerfusowi i
potwierdziła bez śladu wątpliwości:
— Tak. — Od tej chwili stan kontuzjowanego kolana
interesował ją mniej niż wyparowana poranna rosa sprzez stu piętnastu miesięcy,
czyli ani trochę.
Śmiało dotknęła smerfusa.
— Co robisz, Smerfetko?
— Coś znalazłam. — Potarła palcami nasadę
I wnet stała się świadkiem (w tamtych czasach mówiło się „świadką”)
zjawiska dla niej wciąż jeszcze niezwykłego. Smerfus zaczął grubieć, prostować
się i rosnąć. Powiększał się jak ciasto na smerfodrożdżówki w kuchni Łasucha.
— Och! — westchnęli jednocześnie oboje.
— Ciamajdo, czy to nie boli? — zapytała Smerfetka z
udawaną troską. Wiedziała, że smerfus rośnie nie od cierpienia.
— Nie — wydukał Ciamajda.
Smerfus w raptem dwóch—trzech mgnieniach oka zdołał
nabrać karykaturalnych rozmiarów. Gdyby nie stał, a wisiał, sięgałby chyba do
kolan.
— Na smerfa! — westchnęła Smerfetka.
— Co teraz? — zmartwił się Ciamajda.
— Nie wiem, ale nie będę pytać Papy Smerfa.
Smerfetka zaczęła masować filar. Dwiema rękami
jednocześnie, bo jedną dłonią nie była już w stanie go objąć.
Ciamajda nie powiedział już ani słowa. Patrzył tylko na
swój drąg jak zaczarowany i nie dowierzał zmysłom. Smerfetka stopniowo
przyspieszała ruchy, tak, jak jej podpowiadała smerfska intuicja. Zechciała
pocałować środkową nogę Ciamajdy. Potrzeć ją swoją smerfcią. Poocierać się jak
o wałek z kołdry, tylko znacznie cieplejszy, twardszy i ogólnie bardziej miły.
Gdy nagle szczęście Ciamajdy sięgnęło zenitu. Smerf zadrgał,
opadł do tyłu, odruchowo opierając się na łokciach, zesztywniał. Z małego otworu
na szczycie kolumny wysączyła się kropla niebieskiego kiślu. I zaraz po tym
drąg skurczył się do początkowych rozmiarów.
— Co to było, Smerfetko?
— Nie wiem, Ciamajdo. Jakieś dobre czary.
— Co teraz?
— Nic. Ubierz się i wracaj do siebie. Musisz
odpocząć.
Jednak to nie Ciamajda potrzebował pilnie zregenerować
siły, tylko Smerfetka. Zaspokoiwszy ciekawość odnośnie wyglądu i działania smerfusa
i nie zaspokoiwszy apetytu odnośnie obcowania ze smerfusem, musiała szybko
przygotować się do wizyty następnego smerfa. Była wszak umówiona na sesję z
Malarzem, z najznakomitszym pędzlem w Smerfgardzie.
Czuła, że musi się przygotować do tego spotkania.
Najpierw jednak musiała pozbyć się zakazanego owocu. Już przy Ciamajdzie o mało
się nie wygadała. Na szczęście ten smerf nie był najbardziej lotny i o nic nie dopytywał.
Malarz jednak, jak to malarz, był ponadprzeciętnie spostrzegawczy. Smerfetka
wolała nie ryzykować, że niechcący odkryje jej tajemnicę i będzie musiał
donieść Papie Smerfowi. Pomyślała też, że niedobrze by było z miłego smerfa
robić kapusia. Już był w wiosce taki jeden i więcej Ważniaków nie było trzeba.
Otworzyła szkatułę i schowała owoc do brzucha. Jak ten smerfomiś
Puchatek, o którym Papa Smerf opowiadał bajki smerfikom. Zjadła ze smakiem.
Tak jak za pierwszym razem, bezpośrednio przy krzaku,
poczuła przy tym lekki zawrót głowy. Na chwilę zrobiło jej się sennie. Ale zaraz
się ożywiła. Zaswędziało ją wszędzie. Tak bardzo, że już nie mogła się doczekać
przybycia gościa.
W końcu Malarz ustawił sztalugi. Smerfetka usiadła
wygodnie na krześle między dwiema wazami z kwiatami. Odgarnęła z czoła kosmyk
włosów, kilka razy.
Artysta wykonał dwa ruchy pędzlem, ale coś mu
przeszkadzało na dobre zacząć malować.
— Coś się stało? — zapytała Smerfetka.
— Nie, nic. Tak się zastanawiam — odpowiedział
nieśmiało Malarz.
— Nad czym? Chcesz, dołożę jeszcze kwiatów?
— Nie, kwiatów jest w sam raz, Smerfetko.
— Więc o co chodzi?
— Może byś się zgodziła zapozować w takim stroju,
jak wcześniej, kiedy byliśmy u ciebie z Lalusiem?
— W niepełnym stroju? — Smerfetka się zaśmiała. Zasłoniła
oczy rękoma. — Dobrze, tylko sprawdź, czy na pewno zamknęłam wszystkie zamki.
Chwilę potem pozowała ubrana w same portki, siedząc w
kucki na swoim łóżku.
— Ale jesteś piękna — westchnął Malarz.
Podszedł. Nie mógł się oprzeć tajemniczemu przyciąganiu przez
piękne ciało smerfki. Powiedział, że trzeba jeszcze ustawić modelkę w odpowiedniej
pozie. Dotknął dłoni Smerfetki.
— Ojej! — zawołała półnaga smerfka. — Ale masz
gorącą rękę!
— Ja?
— Aha.
— Smerfetko! — Malarz dosłownie zdębiał. Ze wzrokiem
skupionym na biuście przyjaciółki. — Smerfetko — zaczął dukać. — Ty, ty, ty
rośniesz.
Faktycznie, pod wpływem dotyku piersi Smerfetki
uwypukliły się jeszcze trochę.
— Ojej — westchnęła Smerfetka tym razem cicho. —
Malarzu, co się dzieje?
— Nie wiem.
— Weź mnie jeszcze raz za rękę.
I tym razem poczuła gorąco. Znowu piersi zwiększyły
objętość.
„To przez ten agrest!” — uświadomiła sobie Smerfetka. „Agrest
i dotyk smerfa: rano dotykał Papa Smerf, teraz Malarz.” Ale nie była jeszcze pewna.
Musiała sprawdzić. Poprosiła kolegę, żeby jeszcze raz dotknął jej dłoni.
— Na Gargamela! Musimy powiedzieć Papie Smerfowi — zreflektował
się Malarz. Mówił jednak bez przekonania w głosie.
— Papa Smerf już wie — odpowiedziała Smerfetka. — Ty
też rośniesz. — Powiedziała na głos, o czym oboje myśleli.
— To boli?
— Nie. Tylko trochę uciska w portkach. Ale to nic.
— Dotkniesz mnie jeszcze?
Malarz dotknął piersi. Ostrożnie. Na próbę.
Rzucili się sobie w ramiona. Złączyli buzie w namiętnym
pocałunku. Po chwili stracili równowagę i przewrócili się na łóżko.
— Smerfetko! — szepnął smerf, szczęśliwy jak nigdy.
— Malarzu!
Zaczęli się całować na leżąco. Całować i dotykać.
— Ale jesteś ciepła — powiedział Malarz z zachwytem,
kiedy wsunął rękę między nogi Smerfetki.
— Ale jesteś twardy — odpowiedziała jego partnerka.
— Cała jesteś smerfna!
— Ty też, Malarzu.
Nie wiedzieć jak i kiedy rozebrali się całkiem do naga.
Malarz wgramolił się na Smerfetkę. Jego ciężki smerfus najpierw znalazł oparcie
na prześcieradle, ale jak tylko otarł się o smerfcię, stwierdził, że zmusi
właściciela do zmiany pozycji.
— Na pewno nie boli? — zapytał Malarz z troską,
czując, jak jego smerfus zaczyna torować sobie drogę w ciepłą szparę Smerfetki.
— Ani trochę, Malarzu.
— Mogę?
— Możesz. Możesz mnie malować. — Smerfetka zaśmiała
się głośno, a śmiejąc się, pchnęła biodra do góry, najsilniej jak mogła,
instynktownie, tak jakby żeby się mocniej podrapać sztywnym smerfusem. Gdy
zaraz wszedł w nią głęboko, do dna, westchnęła głośno: — Ach, Malarzu!
Nigdy wcześniej tego nie robili. Nawet nie myśleli o
tym. Ale jak przyszło co do czego, zrobili to jak specjaliści mający za sobą stulecia
praktyki. Tak właśnie działa smerfna intuicja.
W końcu opadli z sił. Przytulili się i o mało co zasnęli.
Tym razem jednak nie dane im było zaznać spokoju. Do ich
uszu wnet doszły krzyki i głośne trąbienie trąbki Trębacza. Najwyraźniej coś
niedobrego działo się przed grzybodomkiem Smerfetki.
Zerwali się z łóżka. Czym prędzej ubrali. Smerfetka przekręciła
klucz w zamku.
Ledwie uchyliła drzwi, do środka wpadło z dziesięciu
smerfów. Ktoś z hukiem pootwierał okna.
— Osiłku, co robisz? — wrzasnęła, kiedy przyjaciel,
sam popychany przez tłuszczę, przycisnął ją plecami do ściany. — Smerfy
kochane, uspok...
Nie dokończyła. Osiłek, dysząc ciężko, bez krzty namysłu rozerwał
na pół jej fartuch.
— Nareszcie! — stęknął jej w ucho, boleśnie
ściskając w dłoniach obydwie piersi, jeszcze większe niż, kiedy widział
Smerfetkę ostatnio. Jego smerfus celnie napierał na smerfcię. Jeszcze przez
portki. — Obiecałaś, Smerfetko. Nie mogłem się doczekać.
— Nie jesteś sam, Osiłku! — Pracuś spróbował oderwać
kolegę, szarpiąc go za łokieć. — Smerfetka nie jest tylko twoja! Kochają ją
wszystkie smerfy. Oddawaj!
Na pomoc przyjaciółce rzucili się też Malarz i Laluś.
— Osiłku, przestań! Osiłku, spokój!
Krzyczeli, szarpali, ale bez skutku. Osiągnęli tyle
tylko, że zerwali z Osiłka portki.
— Ał! Ała! — w pewnej chwili wrzasnęła Smerfetka.
Być może mówiła coś jeszcze, albo krzyczała lub jęczała, ale
jej głos rozproszył się w ogólnym harmidrze.
Ona sama nie wie, co się z nią dalej działo. Zemdlała, penetrowana
przez dwa smerfusy jednocześnie.
Laluś też zemdlał, z tego samego powodu. W ogóle wielu
smerfów odniosło tego dnia obrażeń. Dla niektórych bójka skończyła się paroma
siniakami, najbardziej pechowi doznali ran kłutych.
Najgorszy los spotkał jednak Papę Smerfa. Smerfy,
podburzane przez Ważniaka, wygnały go z wioski. Wygnały i żadne
zaklęcia nie pomogły.
Tak oto Smerfetka ulepiona rękami złego czarownika sprowadziła
nieszczęście na smerfy. Lekkomyślnością doprowadziła do własnej zguby i do
upadku wioski. Historia po raz kolejny zatoczyła koło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz