Dzieje Smerfów III — Upadek Smerfgardu (2023)

 


Nucąc wesoło smerfową piosenkę, Smerfetka rześkim krokiem wracała do wioski. Niosła koszyk pełen smerfojagód. A w nim ukryte między jagodami trzy owoce zakazanego agrestu. Zakazanego, bo żaden smerf pod żadnym pozorem nie miał prawa skosztować ani miąższu, ani soku, ani skórki, ani nawet pestki tego owocu. Papa Smerf regularnie o tym zakazie przypominał, mówiąc, że zawsze kiedy jakiś smerf czy to przez przypadek, czy z ciekawości, najadł się agrestu, skutki były katastrofalne. Jakie, tego Papa Smerf nie chciał lub nie mógł powiedzieć. Wiadomo było tylko, że takie nieszczęście zdarzyło się raz, kiedy był młody. Jednakże, mimo  że niebezpieczny, agrest stanowił niezastąpiony składnik magicznych mikstur. Z jego soku Papa Smerf gotował maść na trądzik. Poruczał więc co jakiś czas Smerfetce misję dostarczenia owoców, w tajemnicy przed innymi smerfami, przypominając zawsze o zakazie jedzenia i prosząc, by uważała na kolce.

— Gdybyś się jednak ukłuła kolcem — powtarzał Papa Smerf przed każdą misją — musisz mi o tym koniecznie powiedzieć, żebym na czas posmarował zranione miejsce antyagrestowym antidotum.

— Bedę pamiętała, Papo Smerfie — obiecywała wtedy Smerfetka i chwytała koszyk.

Tym razem ukłuła się dwa razy.

Tym razem też nie oparła się ciekawości i zjadła jeden owoc w Smerfowym Lesie. Miąższ smakował lepiej niż tysiąc smerfowych jagód i pachniał cudnie, ale skórka okazała się cierpką. Smerfetka pożuła ją chwilę i wypluła, a następnie wdeptała w ziemię dla niepoznaki. Pestki za to przyjemnie chrzęściły między zębami, jak kulki smerforanżady. Zjadłszy zakazany owoc, Smerfetka przez chwilę poczuła się sennie. Zakręciło jej się w głowie tak, że aż musiała przetrzeć oczy, żeby nie zemdleć. Ale na szczęście słabość szybko minęła. Smerfetka nie zemdlała pod krzakiem agrestu. Co by to było, gdyby ją smerfy znalazły potem w tym miejscu w takim stanie! Nieposłuszeństwo by się wydało, Papa Smerf na pewno by się gniewał i byłby wstyd przed całą wioską. Na szczęście nic się nie stało. Tylko żal było Smerfetce, że nie mogła się z nikim podzielić wrażeniami.

Wracała więc z koszykiem pełnym smerfojagód. Pod nimi, na dnie miała schowane trzy owoce agrestu. Dwa dla Papy Smerfa i jeden dla siebie. Żeby zjeść później po kryjomu, na spokojnie. Uznała, że czy weźmie sobie jeden czy dwa zakazane owoce, ryzyko wpadki, kary i zasmucenia Papy Smerfa będzie jednakowe, i mniejsze niż gdyby miała brać te owoce pojedynczo. Musiała tylko niepostrzeżenie wpaść do swojego grzybodomku i sprytnie ukryć kontrabandę.

Wchodząc do wioski, poczuła woń smażonego ciasta zmieszaną z nutą wanilii, cynamonu i smerfogruszek. Łasuch robił swoje ulubione naleśniki. Usłyszała znajomy stukot młotka. Znak, że Osiłek i Pracuś, jak obiecali Papie Smerfowi, wzięli się za stawianie nowej tablicy ogłoszeń. Z daleka do jej uszu dobiegł odgłos wybuchu. Zastanowiła się, kogo tym razem nabrał Zgrywus. „Ach, w Smerfowym Lesie dobrze, ale w domu najlepiej”, westchnęła i zanuciła smerfową piosenkę: la, la, la, la, la, la...

Pierwszym smerfem spotkanym w wiosce okazał się Maruda. Przywitał się wesoło:

— O, smerfojagody! — Ale nie umiał sobie odpuścić marudzenia: — Nie cierpię smerfojagód!

— Dzień dobry, Marudo — odpowiedziała śpiewnie Smerfetka.

— Ach, witaj, ma piękna, witaj gorąco, dzień dobry, jutrzenko — przywitał się też przechodzący obok Poeta.

— Dzień dobry, Poeto! — zaszczebiotała Smerfetka.

Gdy doszła przed drzwi swojego grzybodomku i już miała nacisnąć klamkę, nagle za jej plecami pojawił się Ważniak.

— Papa Smerf się niecierpliwi. Gdzie jest Smerfetka, pyta, gdzie jest Smerfetka? Ważniaku, czy nie widziałeś Smerfetki?

Smerfetka aż podskoczyła z przerażenia.

— Ach, to ty Ważniaku — odpowiedziała, siląc się na uśmiech. Starając się ukryć zażenowanie.

— Wracając ze Smerfowego Lasu powinnaś najpierw meldować się u Papy Smerfa. Papa Smerf zawsze powtarza...

— Tak, wiem, Ważniaku — Smerfetka weszła natrętnemu smerfowi w słowo. Nieuprzejmie, niesmerfnie, ale nie zawsze udaje się powstrzymać, gdy ktoś denerwuje, a samemu jest się czymś zaniepokojonym. — Szybko załatwię pewną dziewczyńską sprawkę i już biegnę do Papy Smerfa. — Dziewczyńska sprawa była uniwersalną wymówką. Żaden smerf, nawet Papa Smerf i Ważniak, nigdy nie śmiał zapytać, o co konkretnie chodzi. — Popatrz Ważniaku, ile dziś zebrałam smerfojagód.

— Papa Smerf na pewno cię pochwali.

Ważniak postąpił pół kroku, żeby zapuścić wzrok w głąb dziewczyńskiego grzybodomku. Smerfetka jednak, nie siląc się na ostrożność, zatrzasnęła drzwi prosto przed nosem ciekawskiego smerfa.

Uf, udało się! — odetchnęła z ulgą, gdy w końcu szczęśliwie umieściła zakazany owoc w dziewczyńskiej szkatule, do której żaden smerf-chłopak nie śmiałby zajrzeć, nawet jeśli gryzłaby go najżarłoczniejsza ciekawość.

Szkatułę wsunęła głęboko pod łóżko. Potem wzięła kilka głębokich wdechów, na uspokojenie, otworzyła okno na oścież i pozwalając już Ważniakowi patrzeć do środka, stanęła przed lustrem i rozczesała swoje długie, złociste włosy.

— Już biegnę do Papy Smerfa, Ważniaku, tylko się podsmerfuję — zaszczebiotała zalotnie, najlepiej jak umiała. Co jak co ale wodzić smerfy za nos Smerfetka umiała doskonale.

— Tak, tak, Smerfetko. Najważniejsze to ładnie wyglądać. Papa Smerf zawsze powtarza... — zgodził się strażnik porządku, prawe i lewe oko i ucho Papy Smerfa.

— I jak ci się podobam, Ważniaku? Czy nie powinnam jeszcze posmerfić ust jagodową pomadką?

— Wyglądasz przesmerfnie, Smerfetko, jak zawsze zresztą. Nie zapomnij smerfnąć we włosy kwiatu rumianku. Papa Smerf bardzo lubi. Powinnaś jeszcze posmerfić żelazkiem smerffartuch i smerfczapkę. Papa Smerf zawsze mówi, że ubrania powinny być czyste i gładkie.

— Masz rację, Ważniaku. Tak zrobię. — Smerfetka przymknęła okno, nie trzaskając tym razem w nos natręta. Odwróciła się tylko do niego plecami, żeby nie naruszać norm smerfowej przyzwoitości. — A jak myślisz? Lepiej żebym ubrała się w fartuch, czy ogrodniczki?

— Nie wiem, Smerfetko. Jeśli założysz spodnie, Papa Smerf od razu pozna, że nie przyszłaś bezpośrednio do niego. Ale na pewno doceni, że po powrocie z lasu przebrałaś się w czyste ubranie.

— A jak się tobie będzie bardziej podobać?

— We wszystkim wyglądasz pięknie, Smerfetko. Papa Smerf zawsze to powtarza.

— Założę więc smerfogrodniczniki. Przed Papą Smerfem nie mam przecież żadnych tajemnic.

— To bardzo dobrze, Smerfetko. Papa Smerf jest naszym tatą i opiekunem. Musimy mu zawsze ufać i we wszystkim się go słuchać.

— Dziękuję ci za dobre rady, Ważniaku. Na ciebie zawsze można liczyć — powiedziała Smerfetka, wyszedłszy przed grzybodomek,w tajemn i pocałowała kolegę w policzek. — Ciekawe, jak się sprawuje Laluś. Czy dzisiaj też pozuje Malarzowi do smerfoportretu? — sprytnie przekierowała myśli Ważniaka na inne tory.

— Ciekawe, bardzo ciekawe. Zaraz się dowiem, Smerfetko.

— Powodzenia, Ważniaku.

Papa Smerf przywitał Smerfetkę tęgą miną i oskarżycielskim tonem głosu. Tylko oczy mu się cieszyły na widok jedynej smerfki w Smerfgardzie.

— Co tak długo? Gdzie byłaś? Czekam i czekam, doczekać się nie mogę. Tyle razy mówiłem, Smerfetko, że czas prowadzenia reakcji jest bardzo ważnym parametrem przy warzeniu magicznych mikstur. I że zawsze trzeba skrupulatnie przestrzegać procedury. W przeciwnym razie mikstura może nie zadziałać, albo wręcz dać skutek odwrotny do oczekiwanego. — Papa Smerf czuł się zmuszonym połajać swoją spóźnialską pupilkę. — Przyniosłaś to, o co cię prosiłem?

— Przyniosłam, Papo Smerfie — zaszczebiotała Smerfetka. — Wszystko znalazłam. I żaden smerf nie widział w koszyku owoców agrestu.

— Dzielnie się sprawiłaś, Smerfetko. Dziękuję. — Papa Smerf potrafił się mocno gniewać, ale nigdy nie gniewał się dłużej niż trwała jedna jego wypowiedź w dialogu ze smerfem. — Podaj mi szybko owoce agrestu. Mikstura gotuje się już dwie godziny i trzynaście minut. Najwyższa pora dodać ostatni reagent i ostatnią szczyptę magicznego katalizatora.

— A co teraz gotujesz, Papo Smerfie? — zapytała Smerfetka, podając owalny owoc.

— Maść przeciw trądzikowi i na nerwy dla ciebie i Lalusia.

— Ale ja jestem spokojna, Papo Smerfie.

— Tak, wiem, Smerfetko. Działanie kojące jest po prostu tylko mało istotnym dodatkowym efektem agrestu — odpowiedział Papa Smerf, zamykając wieko sokowyciskarki. — Co innego, gdybyś napiła się soku. Wtedy uspokojenie byłoby głównym efektem, choć ponoć tylko krótkotrwałym, a trądzik by się zmniejszył tylko symbolicznie.

— Ale ty jesteś mądry, Papo Smerfie — Smerfetka wyraziła najszczerszy podziw.

— To nie ja, moja kochana, tylko moje magiczne książki. I wiek. Jak będziesz miała tyle lat co ja...

Papa Smerf zawiesił głos w pół zdania. Zwinnym ruchem odmierzył odpowiednią ilość soku, momentalnie smerfnął zawartość strzykawki do kadzi, sypnął szczyptę proszku i powtórnie zamknął korkiem bulgoczące naczynie.

Dopiero wtedy, dopełniwszy procedury według przepisu w Magicznej Księdze, przyjrzał się ponownie Smerfetce. Blady jak niebo w słoneczne letnie popołudnie.

— Papo Smerfie, czy coś się stało? — zapytała Smerfetka zaniepokojona nagłą zmianą koloru policzków Papy Smerfa.

— O to samo mógłbym się ciebie zapytać, Smerfetko — odpowiedział najstarszy mieszkaniec wioski. — Och, to przeze mnie! — Załamał ręce. — Powinienem był sam iść do lasu, a nie wyręczać się tobą. Powiedz, Smerfetko, czy nie skaleczyłaś się dzisiaj kolcem agrestu? Może nieostrożnie wąchałaś agrestowe kwiaty? Polizałaś palce, mając na nich agrestowy pyłek?

— Ukłułam się dwa razy, ale nie silniej niż poprzednimi razy — odpowiedziała Smerfetka, coraz bardziej zdumiona reakcją Papy Smerfa. — Co się stało?

Co się stało? Papa Smerf nie mógł oderwać wzroku od smerfkowego torsu. Patrzył i robił się mocno niebieski na policzkach, wręcz fioletowy. Mrugał okiem, patrzył i bladł ponownie. Tylko po to, żeby w następnym okamgnieniu znów przybrać barwę niebieskiego smerfoburaka. Jego uszy stały dęba i żarzyły się smerfoniebieskim ogniem.

To, co widział przez rąbek klapy ogrodniczek Smerfetki przypominało mu młodość, kilka dni czterysta lat wcześniej, a może pięćset, tego nie był pewien, tak czy owak dawno, kiedy był jeszcze dorastającym smerfem, kilka dni spędzonych w Smerfczycach, wiosce zamieszkałej przez smerfy rodzaju żeńskiego — młode smerfki i dorosłe smerfiny.

Jego ojciec, Dziad Smerf zabrał go wtedy ze sobą w podróż w jakiejś bardzo ważnej smerfowej sprawie. Piersi Smerfetki, uwypuklone, z poszerzonymi jasnymi sutkami, sterczące jak rożki ze smerfowego budyniu, jakie co roku przyrządzał Łasuch na Dzień Smerfa, nie były już jak płaskie piersi większości smerfów-chłopców. Większości, bo Osiłek i Sportsmen też mieli wydatne uwypuklenia. Wydatne, ale inaczej niż u Smerfetki. Ich wypukłości stanowiły rezultat pracy na siłowni, a Smerfetce piersi urosły, bo była smerfką. Urosły tak samo jak u smerfek, które wówczas, wiele, wiele lat wcześniej w Smerfczycach, ganiał, łaskotał i podszczypywał młody Papa Smerf, kiedy nie był jeszcze dostojnym i statecznym Papą, a przycisnąwszy plecami do drzewa lub oparłszy o ścianę grzybodomku, obmacywał po biuście, delikatnym i miękkim jak rożki z budyniu.

— Mam nadzieję, Smerfetko, że nie stało się nic złego — odezwał się Papa Smerf z troską. — Pokaż, gdzie się skaleczyłaś kolcami. Posmaruję te miejsca maścią z antidotum.

W tym momencie także Smerfetka dostrzegła zmiany, jakie zaszły na jej ciele.

— Papo Smerfie, co mi się stało? Czy na to też działa twoja mikstura?

Papa Smerf podrapał się po siwej brodzie.

— Obawiam się, że na te wydęcia żadna magiczna mikstura nie pomoże — odpowiedział, wyraźnie odzyskując swą naturalną pogodę ducha — ale nie masz, Smerfetko, czym się martwić. Chodź, posmarujemy miejsca, gdzie się ukłułaś.

— Naprawdę, Papo Smerfie? Nikt przecież nie ma takich wydęć na klatce piersiowej.

— Naprawdę. Smerfki różnią się od smerfów-chłopców. Zresztą nie tylko piersiami. — Papa Smerf zaśmiał się ciepło. Ostrożnie dotknął lewego sutka Smerfetki. — To nie boli? — zapytał. Pogładził wierzchem palców.

— Nie boli, Papo Smerfie — potwierdziła Smerfetka. — To nawet przyjemne. Masz na palcach takie fajne włoski. To miłe, Papo Smerfie.

— Pytałem, czy nie bolą cie sutki, albo czy nie bolały ostatnio, kiedy rosły.

— Niczego nie zauważyłam.

Papa Smerf jednak zauważył. Że jego smerfus zaczyna swędzieć. Podnosić się i tężeć zupełnie tak jak przed czterystu laty w osadzie smerf-kobiet.

Kiedy smarował smerfetce ukłuty palec, także ona poczuła swędzenie między nogami. Nic jednak nie powiedziała Papie Smerfowi. To nie bolało. To tylko smerfcia swędzeniem prosiła o dotyk. Podobnie do tego, jak czasem, kiedy Smerfetka całowała jakiegoś smerfa w policzek. Zwłaszcza Osiłka. Podobnie, tylko wyraźniej i mocniej. Zdało jej się też, że pod wpływem smarowania zranionych palców maścią Papy Smerfa jej piersi powiększyły się jeszcze troszkę.

— Jak ja się teraz pokażę smerfom,. Papo Smerfie? — zmartwiła się Smerfetka. — Wystraszą się, jak mnie zobaczą z takimi wydęciami. Czy to może być zaraźliwe?

— Na pewno nie jest, Smerfetko.

— Jesteś pewien, Papo Smerfie?

— Absolutnie. Powiem więcej, Smerfetko. Z takimi piersiami jak teraz będziesz popularna wśród smerfów jeszcze bardziej niż dotąd. — Powiedziawszy komplement, Papa Smerf jeszcze raz pogłaskał Smerfetkę wierzchem dłoni. Po kolei obydwa sutki. — Oby tylko z tej popularności nie wynikło nic niedobrego — zatroskał się jednak po chwili namysłu.

Nie chciał nadwyrężać zaufania swojej pupilki, ani zaskakiwać ponad granice jej wytrzymałości. Tymczasem czuł w portkach, że smerfus zdążył się już całkiem wyprostować, odznaczając się przez cienką tkaninę jako wysoki i stromy pagórek. Żeby choć jako tako ukryć ten stan rzeczy przed bardzo młodą jeszcze i nieświadomą wielu smerfnych rzeczy smerfką, Papa Smerf musiał mocno zgarbić plecy.

— Co może wyniknąć złego, Papo Smerfie? — półgłosem zapytała Smerfetka. Także ona szóstym smerfnym zmysłem przeczuwała niebezpieczeństwo

— Nie wiem, Smerfetko. — Głaskanie wierzchem palców nie wiedzieć kiedy przeszło w delikatne skubanie sutków.

— Czy to moja wina?

— Nie, kochana Smerfetko.

— Dziękuję, Papo Smerfie. Jesteś najlepszym Papą Smerfem na świecie — powiedziała Smerfetka i stanąwszy na palcach, złożyła na siwej brodzie długi pocałunek. Smerfcia swędziała ją coraz mocniej

Tymczasem czas reakcji podany w Magicznej Księdze dobiegł końca. Papa Smerf musiał się zająć finalną obróbką preparatu. Odwzajemnił pocałunek, smyrając policzek Smerfetki gęstą brodą. Przelotnie złapał za pupę. Na koniec podarował Smerfetce sztukę białego płótna, prosząc, żeby obwiązała nim piersi pod klapą ogrodniczek.

— To powinno na jakiś czas cię zabezpieczyć przed ciekawością chłopców — powiedział. Po czym, kiedy tylko Smerfetka spełniła jego prośbę, na do widzenia pocałował ją w usta. — Jesteś słodka — szepnął.

— To nie ja, Papo Smerfie — odpowiedziała Smerfetka rezolutnie. — To jagodowa pomadka.

Śmiała się, ale nie była pewna znaczenia ostatnich pocałunków. W ogóle całe to spotkanie z Papą Smerfem było jakieś... jakieś takie inne, dziwne. Zarówno jeśli chodzi o zachowanie i miny Papy Smerfa, jak i o jej własne emocje, wrażenia. To przyjemne uczucie, kiedy głaskał jej nagle uwypuklone piersi, kiedy smarował maścią jej ukłute palce, wreszcie to swędzenie w smerfci. Bardziej intensywne niż kiedykolwiek. Papa Smerf inne smerfy całował niezwykle rzadko i jeśli już to tylko symbolicznie, w czoło, a ją po policzkach, długo, mokro, no i w usta. I nie dało się ukryć, że to całowanie także jemu sprawiało przyjemność. Jego smerfus... Smerfetce aż się zakręciło w głowie od tych rozmyślań.

Wróciła do swego grzybodomku zupełnie rozbita. Jakby była chora. Dopiero zamknąwszy drzwi i okna, zreflektowała, że to, co przeżywa po powrocie z lasu, nagłe zmiany w jej ciele, konieczność zasłaniania piersi, pocałunki i to swędzenie, miłe, bardzo miłe, podejrzanie bardzo miłe, i wzwód Papy Smerfa, że wszystko to jest zapewne tym nieszczęściem, które miało nastąpić po zjedzeniu zakazanego agrestu. „Moja wina!”, skarciła się w duszy Smerfetka. „Jestem najgorszą smerfulą na świecie. Nawet nie jestem prawdziwa. Gargamel mnie zrobił z błota, żebym sprowadziła nieszczęście na smerfy, i co ja robię? Sprowadzam nieszczęścia. O ja niedobra!”

Z płaczem rzuciła się na łóżko. Biła się z myślami: powiedzieć o wszystkim Papie Smerfowi, przyznać się do nieposłuszeństwa, poprosić, by wygnał ją z wioski, odesłał z powrotem do złego czarownika, czy nie mówić jeszcze, przeczekać. „Nie, to nie tak. Przed Papą Smerfem nigdy się nic nie ukryje”, Smerfetka analizowała dalej. Szukała czegoś, co by przemówiło na jej korzyść. Usprawiedliwienia, uniewinnienia. I szybko znalazła: „On się na pewno już dawno domyślił, że zjadłam ten owoc agrestu. Od początku wiedział. Tylko nic nie mówi, bo liczy, że sama się kiedyś przyznam. Ale to nie jest dla niego wcale takie ważne. Gdyby było, to by mnie przepytał i wyciągnął ze mnie prawdę. Papa Smerf potrafi przesłuchiwać! Jak nie naciska na przyznanie, to nie jest to ważne. No i zna się na zakazanych owocach. Wie, jak na smerfy działa agrest. Jakby od tego rosły piersi, to przecież by Papa Smerf mi powiedział. A on przecież powiedział nawet, że nie mam się czym martwić z powodu wypukłego biustu. Że to wcale nie groźne. Że tego nie trzeba leczyć. A Papa Smerf ma zawsze rację.”

Uspokoiła się.

A uspokoiwszy serce, objęła nogami kołdrę. Ścisnęła kolanami. Zaczęła się ocierać. Ugniatać smerfcią, najpierw robiąc nieznaczne ruchy biodrami, a z czasem przechodząc do zataczania okręgów i ósemek. Smerfcia znowu poczuła się dobrze. „Hi, hi!” — zaśmiała się cicho Smerfetka do samej siebie. Pomyślała o wybrzuszeniu portek Papy Smerfa. „Ale on był wielki!”, westchnęła.

W końcu zerwała się z łózka. Stanęła przed lustrem. Zrzuciła ogrodniczki, odwinęła przepaskę z torsu. Popatrzyła na siebie. Na żywą i na tę w odbiciu. „Wypukłe”, stwierdziła cicho. „Chyba wcale nie brzydkie. Och, jak Papa Smerf je masował!” Zaczęła powtarzać jego ruchy. Głaskała się wierzchem dłoni i przyszczypywała sutki, przypominając sobie wyraz twarzy brodatego smerfa. „Och, Papo Smerfie!”, mruknęła do siebie. W końcu smerfcia charakterystycznym swędzeniem przypomniała o swoim istnieniu, i o swoich potrzebach.

Smerfetka całkiem naga wróciła na łóżko. Położyła się na wznak z rozchylonymi nogami. Wsunęła palec w smerfcię. Zaczęła pocierać od wewnątrz palcem i jednocześnie dłonią z wierzchu. „Och, Papo Smerfie!”, mruknęła. „Dobrze, że jednak nie wiesz wszystkiego. A może wiesz i o tym? Ach!”

Po odprężającej zabawie usnęła.

Z drzemki wybudziło ją dopiero głośne stukanie.

— Smerfetko, Smerfetko! — wołały z dworu na raz dwa smerfy.

Smerfetka od razu poznała ich po głosie.

— Lalusiu, Malarzu, to wy?

— Tak, to my. Otwórz, Smerfetko! Możesz wyjść do nas?

— Och, chłopcy, poczekajcie, muszę uczesać włosy — odpowiedziała, pospiesznie wstając z łóżka.

Dopiero po chwili, zakładając sukienkę, przypomniała sobie o uwypuklonych piersiach. Jeszcze nie zdążyła się do nich przyzwyczaić. Sprawdziła dokładnie, czy sukienka dostatecznie je zakrywa. Zakrywała w pełni, ale mimo to wypukłości wyraźnie się odznaczały. „Na smerfa, muszę je jakoś spłaszczyć”, pomyślała.

— Smerfetko, długo jeszcze? — chciał wiedzieć Laluś.

„Na smerfa, co robić?” Rozejrzała się po pokoju. I wnet znalazła. „Mam!”, krzyknęła z radości.

— Co masz, Smerfetko? Możemy już wejść? — zapytał Malarz. Smerfom wyraźnie brakowało już cierpliwości. Jak to chłopcom.

— Zaraz, zaraz! — odpowiedziała Smerfetka.

Pośpiesznie zsunęła ramiączka, Zaczęła owijać tors płachetką od Papy Smerfa. Gdy wnet, ojej, zgrzytnęła klamka, drzwi się otworzyły.

Za progiem stali Laluś i Malarz. Z wybałuszonymi oczami. Naprzeciw nich półnaga Smerfetka.

— Na smerfa! — jęknął Malarz. — Smerfetko, ale ty jesteś piękna. Prawda, Lalusiu?

— Prawda — przytaknął niebieski kolega.

— Wchodźcie! — Smerfetka pociągnęła Malarza za ramię. — Szybciej! — ponagliła Lalusia i jak tylko obaj przekroczyli próg grzybodomku, zatrzasnęła drzwi za nimi.

Nie chciała, żeby ktoś jeszcze przypadkiem zobaczył ją w negliżu. Na przykład wścibski Ważniak mogący w każdej chwili wyłonić się znikąd.

— Smerfetko, możemy na ciebie popatrzeć, póki jeszcze nie jesteś ubrana? — poprosił Malarz, z trudem dobierając słowa. — Jesteś, jesteś...

— Inna? — podpowiedziała Smerfetka.

— Tak. Jesteś inna od nas. To znaczy, jesteś smerfem jak my, ale...

— Ale jestem smerfką?

— Tak, ale jesteś smerfką, Smerfetko.

— I jak, chłopcy? Nie wyglądam bardzo strasznie?

Smerfetka zarzuciła sobie płachetkę na ramiona, jakby to była peleryna. Z gracją chwyciła się za biodra i najlepiej jak potrafiła tuszując skrępowanie, odważnie prężąc tors,  zaprezentowała swe nowe wdzięki, toples.

— Wcale nie strasznie — odpowiedział Malarz. — Ciekawie. Interesująco. Pięknie. Prawda Lalusiu?

— Prawda.

Obydwu smerfów od tego patrzenia zaswędziały smerfusy. W wypadku Malarza to swędzenie było wręcz widoczne przez portki. W każdym razie nie umknęło uwadze Smerfetki.

— Wy też jesteście smerfni, chłopcy — odpowiedziała Smerfetka komplementem.

— Naprawdę tak uważasz, Smerfetko? — zareagował natychmiast Laluś i przeglądnął się w swoim podręcznym lusterku, z którym nigdy się nie rozstawał.

— Naprawdę, Lalusiu. Każdy smerf ci to powie. Że jesteś piękny. — Smerfetka puściła oko do Malarza.

— Każdy, ja też — potwierdził niebieski mistrz pędzla i sztalugi.

Smerfetka podeszła bliżej. Tak blisko, że omal się otarła o ramię Malarza.

— Co mi chcieliście powiedzieć ważnego? — spytała, podciągając ramiączko sukienki. W ten sposób kończyła pokaz.

— Malarz dokończył mój portret — odpowiedział Laluś. — Zechcesz zobaczyć?

— Schnie jeszcze w mojej pracowni — dodał Malarz. — Smerfetko, czy też zgodzisz się zapozować?

— A czy jestem warta twojego cennego czasu?

— Ależ, Smerfetko, proszę. Bardzo bym chciał, ba, muszę namalować twój portret. Jesteś taka piękna, Smerfetko.

Malarz jąkał się i fioletowiał, kiedy to mówił. Ciążyła mu na smerfowym sumieniu świadomość, że jego smerfus płata mu figla.

— Dobrze, Malarzu. Wyznaczysz mi termin wizyty u ciebie, czy będziesz wolała przyjść ze sztalugami do mnie?

— A jak tobie będzie wygodniej, Smerfetko?

Smerfetka odgarnęła z czoła kosmyk włosów. — U smerfek ten gest oznacza, że w jej głowie zachodzi intensywny proces myślowy; męskie smerfy w takiej sytuacji gładzą się po brodzie albo drapią w czubek głowy. — Ukradkiem zerknęła na wybrzuszenie portek Malarza, mniejsze ale też coraz bardziej wyraźne wybrzuszenie portek Lalusia i na dekolt swojej sukienki. I podjęła smerfińską decyzję:

— Lepiej ty przyjdź do mnie. Zapozuję ci z flakonem smerfokwiatów.

— Ale smerfnie, Smerfetko! — ucieszył się Malarz, zapominając nawet o wstydliwym wzwodzie. — Możemy dzisiaj?

— Hm. Dobrze, Malarzu. Przyjdź po południu, jak możesz. A teraz, chłopcy, zostawcie mnie samą. Przed wyjściem muszę się jeszcze trochę podsmerfować. Przyjdę zaraz do was.

Po drodze do warsztatu Malarza, Smerfetka spotkała Osiłka wracającego z Placu Smerfności, gdzie dopiero co skończył z Pracusiem stawiać nową tablicę ogłoszeń.

— Przyjdziesz ocenić, Smerfetko, zanim zaprosimy Papę Smerfa? — zapytał Osiłek.

— Bardzo chętnie, Osiłku, ale dzisiaj jestem już umówiona z Malarzem. Zgodził się jeszcze raz namalować mój portret.

— Aha. Rozumiem. — Osiłek nie był zachwycony odmową. Ale też wcale nie liczył, że mu się naprawdę uda umówić ze Smerfetką. Zdążył się przyzwyczaić, że zawsze go ubiegały inne smerfy.

— Nie bądź smutny, Osiłku. Papa Smerf na pewno pochwali waszą konstrukcję. — Smerfetka, jak zawsze na widok markotnej miny, zechciała go pocieszyć. Złapała Osiłka za łokieć. Stanęła na palce i pocałowała w policzek. — Bardzo cię lubię, Osiłku — szepnęła i złożyła jeszcze jeden pocałunek. Dłuższy i bardziej mokry. Tak jak się nauczyła od Papy Smerfa.

Tak miły, że aż się przebudził smerfus pocałowanego smerfa.

— Pięknie pachniesz, Smerfetko — powiedział Osiłek. — Bardzo, ale to bardzo smerfnie.

— To nie ja, Osiłku — zaśmiała się Smerfetka. — To smerfozorant z jagód.

W tej chwili Osiłek zwrócił uwagę na wypukłości smerfkowego ciała przebijające przez materiał sukienki. Obwiązanie torsu sztuką płótna od Papy Smerfa nie wystarczyło, żeby spłaszczyć biust do niepoznaki. Osiłek położył dłoń na jednym z pagórków. Bez zastanowienia. Poczuł miękkość.

— Smerfetko, co to? — zapytał.

— To pierś, Osiłku — odpowiedziała Smerfetka, zaskoczona i zawstydzona.

— Jest... — Osiłek nagle zaniemógł w mówieniu. — Jest taka... taka, no...

— Miękka? — podpowiedziała Smerfetka.

— Taka smerfna. Nigdy nie widziałem piersi smerfki.

Smerfetka obejrzała się na boki nerwowo. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów.

— Mogę ci pokazać, Osiłku, ale nie tutaj, nie teraz — powiedziała półgłosem. Tak, jak się mówi wielką tajemnicę.

— Naprawdę, Smerfetko? — Sama obietnica wystarczyła atlecie poczuć się absolutnie smerfnie szczęśliwym. — Kiedy? Może poprośmy Papę Smerfa, żeby następnym razem wysłał nas razem do lasu po jagody?

— Lepiej nie, Osiłku.

Papa Smerf na pewno by się nie zgodził. Bo albo nie dostałby tego dnia zakazanych bylin i owoców niezbędnych do warzenia magicznych mikstur, nie tylko agrestu, ale też gargamora, azraelisa orlego, czy też przyruczajnika, albo by musiał wtajemniczyć drugiego smerfa. A im miej smerfów zna tajemnice czarodziejniczenia, tym lepiej dla smerfów. Papa Smerf często to powtarzał, uczulając Smerfetkę na konieczność dochowania tajemnicy.

— To kiedy?

— Dzisiaj nie mogę, bo pozuję Malarzowi, ale może jutro po południu? O ile Papa Smerf nie wymyśli dla mnie albo i dla ciebie jakiegoś zadania.

— Ale smerfnie, Smerfetko! — ucieszył się Osiłek.

— Dokładnie umówimy się jutro po obiedzie — dodała Smerfetka, całując Osiłka jeszcze raz w policzek.

Otarła się przy tym o jego portki, niby niechcący. I nie zawiodła jej intuicja. Smerfus najbardziej umięśnionego smerfa był twardy i ogromny.

Smerfetka zaśmiała się beztrosko, podskoczyła wesoło, z satysfakcją, że jej uroda działa, jak powinna, i zaśpiewała smerfową piosenkę: la, la, la, la, la... Zostawiła Osiłka na środku wioski sam na sam ze wzwodem.

Tymczasem Malarz i Laluś w pracowni malarskiej dzielili się świeżymi wrażeniami.

— Tobie też, Lalusiu, smerfus płatał dziś figle przy Smerfetce?

— Trochę.

— Wyglądała naprawdę smerfnie. I pachniała jak cukierek ze smerfojagód. — Malarz nie mógł przestać rozpływać się z zachwytu. — Wiesz co, jeszcze mam ciasno w portkach od tego patrzenia na nią

— Aha.

W temacie smerfkowej urody Laluś okazywał się podejrzanie mało rozmownym. Papa Smerf szukałby przyczyn zapewne w zazdrości. Ale czy oby na pewno słusznie?

Ożywił się dopiero, jak Smerfetka weszła do pracowni osobiście jako żywa smerfka a nie wspomnienie.

— Lalusiu, smerfnie ci z tym fiołkiem za uchem — rzuciła od progu, komentując najnowszy obraz Malarza.

— Naprawdę, Smerfetko?

— Naprawdę. Chyba też zacznę wplatać fiołki we włosy. I ty też wyglądasz smerfnie — zwróciła się też do Malarza, z szerokim, zalotnym uśmiechem. Coraz bardziej podobało jej się, jak smerfy w jej obecności pęcznieją w kroku.

— Dziękuję, Smerfetko.

— Nie ma za co. Ja tylko, chłopcy, mówię wam prawdę — odpowiedziała przyczyna wysypu wzwodów w Smerfgardzie, frywolnie zwilżywszy językiem usta.

— Co byście powiedzieli, jak bym was poprosił, żebyście kiedyś zapozowali razem we dwoje? — zapytał Malarz po chwili namysłu.

— Byłoby smerfnie — odpowiedziała natychmiast Smerfetka. — Ale nie dziś po południu?

— Kiedy indziej. Na dzisiaj mamy już plany. A ty co sądzisz, Lalusiu?

— Bardzo chętnie. — Laluś kiwnął głową, poprawił kwiat we włosach i podobnie jak Smerfetka ze smakiem oblizał usta. — Na pewno będzie smerfnie.

Wracając do domu Smerfetka weszła na Ciamajdę. Dosłownie. Smerf otrzepywał właśnie portki, po tym jak gruchnął na ziemię, potknąwszy się o własną stopę, kiedy Smerfetka, patrząc w niebo, szła pogrążona w myślach. Zastanawiała się, skąd bierze się jej nowa fascynacja chłopcami, to notoryczne, w pewnym sensie złośliwe, ale jakże przyjemne mrowienie, kiedy z nimi rozmawia, kiedy widzi ich uśmiech lub wyraz niepewności, onieśmielenia, zakłopotania, czy kiedy ktoś ją dotknie, dlaczego nagle dużo bardziej niż wcześniej chce ich całować i dlaczego ciekawi ją, co oni mają w portkach w miejscu smerfci. Oboje stracili równowagę. Ciamajda upadł na ziemię, twarzą w dół, Smerfetka na Ciamajdę.

— Przepraszam, Ciamajdo. Nic cię nie boli? — spytała, klęknąwszy obok nieszczęsnego fajtłapy.

— O, to ty, Smerfetko! Nie wiem, chyba kolano mnie trochę boli. Ale nic się nie stało. Pójdę do Papy Smerfa po maść na siniaki.

— To dobrze, Ciamajdo. Przepraszam. Ale wiesz co, po co niepokoić Papę Smerfa? Lepiej chodź do mnie.

— Do ciebie, Smerfetko?

— To wszystko moja wina. Chodź, popijemy soku ze smerfojagód. A jak będzie dalej boleć, to cię sama zaprowadzę do Papy Smerfa.

Nie było daleko. Musieli tylko minąć dwa grzybodomki i już byli u Smerfetki.

— Rozgość się, Ciamajdo — powiedziała, wskazując dłonią łóżko.

— Co robicie? — zapytał przez okno Ważniak. Ten smerf miał niekwestionowany talent do zjawiania się nieproszonym w najmniej korzystnym momencie.

Smerfetka z chrzęstem opuściła żaluzję, prosto przed nosem wścibskiego smerfa. Drzwi zamknęła na klucz.

— Smerfetko, już mnie nie boli kolano — jęknął Ciamajda. — Nic a nic.

—To nic. Sprawdzimy, czy na pewno nie masz siniaka. — Nim smerf zdążył zrozumieć, co usłyszał, Smerfetka, klęcząc przed nim, ściągała już z niego portki. Kazała jej to jakaś nieodparta tajemnicza siła. — Daj, podmucham. Podmucham i na pewno nie będzie bolało.

— Smerfetko, jesteś tego pewna? — Zapytał Ciamajda rozebrany do połowy.

Smerfetka przyjrzała się jego gołemu smerfusowi i potwierdziła bez śladu wątpliwości:

— Tak. — Od tej chwili stan kontuzjowanego kolana interesował ją mniej niż wyparowana poranna rosa sprzez stu piętnastu miesięcy, czyli ani trochę.

Śmiało dotknęła smerfusa.

— Co robisz, Smerfetko?

— Coś znalazłam. — Potarła palcami nasadę

I wnet stała się świadkiem (w tamtych czasach mówiło się „świadką”) zjawiska dla niej wciąż jeszcze niezwykłego. Smerfus zaczął grubieć, prostować się i rosnąć. Powiększał się jak ciasto na smerfodrożdżówki w kuchni Łasucha.

— Och! — westchnęli jednocześnie oboje.

— Ciamajdo, czy to nie boli? — zapytała Smerfetka z udawaną troską. Wiedziała, że smerfus rośnie nie od cierpienia.

— Nie — wydukał Ciamajda.

Smerfus w raptem dwóch—trzech mgnieniach oka zdołał nabrać karykaturalnych rozmiarów. Gdyby nie stał, a wisiał, sięgałby chyba do kolan.

— Na smerfa! — westchnęła Smerfetka.

— Co teraz? — zmartwił się Ciamajda.

— Nie wiem, ale nie będę pytać Papy Smerfa.

Smerfetka zaczęła masować filar. Dwiema rękami jednocześnie, bo jedną dłonią nie była już w stanie go objąć.

Ciamajda nie powiedział już ani słowa. Patrzył tylko na swój drąg jak zaczarowany i nie dowierzał zmysłom. Smerfetka stopniowo przyspieszała ruchy, tak, jak jej podpowiadała smerfska intuicja. Zechciała pocałować środkową nogę Ciamajdy. Potrzeć ją swoją smerfcią. Poocierać się jak o wałek z kołdry, tylko znacznie cieplejszy, twardszy i ogólnie bardziej miły.

Gdy nagle szczęście Ciamajdy sięgnęło zenitu. Smerf zadrgał, opadł do tyłu, odruchowo opierając się na łokciach, zesztywniał. Z małego otworu na szczycie kolumny wysączyła się kropla niebieskiego kiślu. I zaraz po tym drąg skurczył się do początkowych rozmiarów.

— Co to było, Smerfetko?

— Nie wiem, Ciamajdo. Jakieś dobre czary.

— Co teraz?

— Nic. Ubierz się i wracaj do siebie. Musisz odpocząć.

Jednak to nie Ciamajda potrzebował pilnie zregenerować siły, tylko Smerfetka. Zaspokoiwszy ciekawość odnośnie wyglądu i działania smerfusa i nie zaspokoiwszy apetytu odnośnie obcowania ze smerfusem, musiała szybko przygotować się do wizyty następnego smerfa. Była wszak umówiona na sesję z Malarzem, z najznakomitszym pędzlem w Smerfgardzie.

Czuła, że musi się przygotować do tego spotkania. Najpierw jednak musiała pozbyć się zakazanego owocu. Już przy Ciamajdzie o mało się nie wygadała. Na szczęście ten smerf nie był najbardziej lotny i o nic nie dopytywał. Malarz jednak, jak to malarz, był ponadprzeciętnie spostrzegawczy. Smerfetka wolała nie ryzykować, że niechcący odkryje jej tajemnicę i będzie musiał donieść Papie Smerfowi. Pomyślała też, że niedobrze by było z miłego smerfa robić kapusia. Już był w wiosce taki jeden i więcej Ważniaków nie było trzeba.

Otworzyła szkatułę i schowała owoc do brzucha. Jak ten smerfomiś Puchatek, o którym Papa Smerf opowiadał bajki smerfikom. Zjadła ze smakiem.

Tak jak za pierwszym razem, bezpośrednio przy krzaku, poczuła przy tym lekki zawrót głowy. Na chwilę zrobiło jej się sennie. Ale zaraz się ożywiła. Zaswędziało ją wszędzie. Tak bardzo, że już nie mogła się doczekać przybycia gościa.

W końcu Malarz ustawił sztalugi. Smerfetka usiadła wygodnie na krześle między dwiema wazami z kwiatami. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów, kilka razy.

Artysta wykonał dwa ruchy pędzlem, ale coś mu przeszkadzało na dobre zacząć malować.

— Coś się stało? — zapytała Smerfetka.

— Nie, nic. Tak się zastanawiam — odpowiedział nieśmiało Malarz.

— Nad czym? Chcesz, dołożę jeszcze kwiatów?

— Nie, kwiatów jest w sam raz, Smerfetko.

— Więc o co chodzi?

— Może byś się zgodziła zapozować w takim stroju, jak wcześniej, kiedy byliśmy u ciebie z Lalusiem?

— W niepełnym stroju? — Smerfetka się zaśmiała. Zasłoniła oczy rękoma. — Dobrze, tylko sprawdź, czy na pewno zamknęłam wszystkie zamki.

Chwilę potem pozowała ubrana w same portki, siedząc w kucki na swoim łóżku.

— Ale jesteś piękna — westchnął Malarz.

Podszedł. Nie mógł się oprzeć tajemniczemu przyciąganiu przez piękne ciało smerfki. Powiedział, że trzeba jeszcze ustawić modelkę w odpowiedniej pozie. Dotknął dłoni Smerfetki.

— Ojej! — zawołała półnaga smerfka. — Ale masz gorącą rękę!

— Ja?

— Aha.

— Smerfetko! — Malarz dosłownie zdębiał. Ze wzrokiem skupionym na biuście przyjaciółki. — Smerfetko — zaczął dukać. — Ty, ty, ty rośniesz.

Faktycznie, pod wpływem dotyku piersi Smerfetki uwypukliły się jeszcze trochę.

— Ojej — westchnęła Smerfetka tym razem cicho. — Malarzu, co się dzieje?

— Nie wiem.

— Weź mnie jeszcze raz za rękę.

I tym razem poczuła gorąco. Znowu piersi zwiększyły objętość.

„To przez ten agrest!” — uświadomiła sobie Smerfetka. „Agrest i dotyk smerfa: rano dotykał Papa Smerf, teraz Malarz.” Ale nie była jeszcze pewna. Musiała sprawdzić. Poprosiła kolegę, żeby jeszcze raz dotknął jej dłoni.

— Na Gargamela! Musimy powiedzieć Papie Smerfowi — zreflektował się Malarz. Mówił jednak bez przekonania w głosie.

— Papa Smerf już wie — odpowiedziała Smerfetka. — Ty też rośniesz. — Powiedziała na głos, o czym oboje myśleli.

— To boli?

— Nie. Tylko trochę uciska w portkach. Ale to nic.

— Dotkniesz mnie jeszcze?

Malarz dotknął piersi. Ostrożnie. Na próbę.

Rzucili się sobie w ramiona. Złączyli buzie w namiętnym pocałunku. Po chwili stracili równowagę i przewrócili się na łóżko.

— Smerfetko! — szepnął smerf, szczęśliwy jak nigdy.

— Malarzu!

Zaczęli się całować na leżąco. Całować i dotykać.

— Ale jesteś ciepła — powiedział Malarz z zachwytem, kiedy wsunął rękę między nogi Smerfetki.

— Ale jesteś twardy — odpowiedziała jego partnerka.

— Cała jesteś smerfna!

— Ty też, Malarzu.

Nie wiedzieć jak i kiedy rozebrali się całkiem do naga. Malarz wgramolił się na Smerfetkę. Jego ciężki smerfus najpierw znalazł oparcie na prześcieradle, ale jak tylko otarł się o smerfcię, stwierdził, że zmusi właściciela do zmiany pozycji.

— Na pewno nie boli? — zapytał Malarz z troską, czując, jak jego smerfus zaczyna torować sobie drogę w ciepłą szparę Smerfetki.

— Ani trochę, Malarzu.

— Mogę?

— Możesz. Możesz mnie malować. — Smerfetka zaśmiała się głośno, a śmiejąc się, pchnęła biodra do góry, najsilniej jak mogła, instynktownie, tak jakby żeby się mocniej podrapać sztywnym smerfusem. Gdy zaraz wszedł w nią głęboko, do dna, westchnęła głośno: — Ach, Malarzu!

Nigdy wcześniej tego nie robili. Nawet nie myśleli o tym. Ale jak przyszło co do czego, zrobili to jak specjaliści mający za sobą stulecia praktyki. Tak właśnie działa smerfna intuicja.

W końcu opadli z sił. Przytulili się i o mało co zasnęli.

Tym razem jednak nie dane im było zaznać spokoju. Do ich uszu wnet doszły krzyki i głośne trąbienie trąbki Trębacza. Najwyraźniej coś niedobrego działo się przed grzybodomkiem Smerfetki.

Zerwali się z łóżka. Czym prędzej ubrali. Smerfetka przekręciła klucz w zamku.

Ledwie uchyliła drzwi, do środka wpadło z dziesięciu smerfów. Ktoś z hukiem pootwierał okna.

— Osiłku, co robisz? — wrzasnęła, kiedy przyjaciel, sam popychany przez tłuszczę, przycisnął ją plecami do ściany. — Smerfy kochane, uspok...

Nie dokończyła. Osiłek, dysząc ciężko, bez krzty namysłu rozerwał na pół jej fartuch.

— Nareszcie! — stęknął jej w ucho, boleśnie ściskając w dłoniach obydwie piersi, jeszcze większe niż, kiedy widział Smerfetkę ostatnio. Jego smerfus celnie napierał na smerfcię. Jeszcze przez portki. — Obiecałaś, Smerfetko. Nie mogłem się doczekać.

— Nie jesteś sam, Osiłku! — Pracuś spróbował oderwać kolegę, szarpiąc go za łokieć. — Smerfetka nie jest tylko twoja! Kochają ją wszystkie smerfy. Oddawaj!

Na pomoc przyjaciółce rzucili się też Malarz i Laluś.

— Osiłku, przestań! Osiłku, spokój!

Krzyczeli, szarpali, ale bez skutku. Osiągnęli tyle tylko, że zerwali z Osiłka portki.

— Ał! Ała! — w pewnej chwili wrzasnęła Smerfetka.

Być może mówiła coś jeszcze, albo krzyczała lub jęczała, ale jej głos rozproszył się w ogólnym harmidrze.

Ona sama nie wie, co się z nią dalej działo. Zemdlała, penetrowana przez dwa smerfusy jednocześnie.

Laluś też zemdlał, z tego samego powodu. W ogóle wielu smerfów odniosło tego dnia obrażeń. Dla niektórych bójka skończyła się paroma siniakami, najbardziej pechowi doznali ran kłutych.

Najgorszy los spotkał jednak Papę Smerfa. Smerfy, podburzane przez Ważniaka, wygnały go z wioski. Wygnały i żadne zaklęcia nie pomogły. 

Tak oto Smerfetka ulepiona rękami złego czarownika sprowadziła nieszczęście na smerfy. Lekkomyślnością doprowadziła do własnej zguby i do upadku wioski. Historia po raz kolejny zatoczyła koło.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz