Ale się porobiło! Do naszego miasteczka zawitała wielka polityka, i to nie krajowe przepychanki o wrak i gejów, lesbijki i dwu-, trzy- i transpłciowych, tylko walka o klimat światowy! A ja się zakochałem jak szczeniak. Świat stanął na głowie.
Zaczęło się jak zwykle od banalnego przypadku. Wyszedłem
z biura po lunch. To znaczy po pizzę na wynos z kebabiarni, która otworzyła się
zaraz po wakacjach równo w połowie drogi między jedną z podstawówek i liceum, po
sto pięćdziesiąt kroków od bram obu ośrodków edukacji młodzieży. Wszechstronnej
edukacji, bo to liceum ogólnokształcące. Oprócz kebabiarni i szkół przy tej
samej ulicy usytuowanych jest więcej obiektów niezwykle ważnych dla lokalnej
społeczności: dwa supermarkety, punkt Lotto, kiosk, ze cztery bankomaty, fotograf,
kserograf, moje biuro doradztwa, jak optymalizować daniny dla pazernego
fiskusa, stary szewc i księgarnia, do której szczególnie lubię zachodzić
poflirtować z młodymi sprzedawczyniami i w ten sposób umilić im południową
nudę. Wspominam jednak o ogólniaku, bo tam uczy się Paulina. W zasadzie uczyła
się wtedy, tamtego feralnego dnia, w pierwszy piątek po głosowaniu
prezydenckim, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem. Nie znając jeszcze jej imienia.
Teraz to ona już studiuje.
Właśnie: wielka polityka, lunch i licealiści, brzemienny
w skutki przypadek. Ledwie wyszedłem z biura, trafiłem na pierwszą w naszym
mieście demonstrację eko-klimatyczną. „Nasza planeta ginie”, „Toniemy”,
„Ratujmy klimat”, „Fridays for future — Piątki dla przyszłości, przez weekend do wieczności!”, przeczytałem na
transparentach. „Bu, bu, bu, stop CO2”,
krzyczały roześmiane licealistki po angielsku, przy tenorowo-basowym wsparciu
kolegów: „Bu. Bu. Bu!”. Pamiętam jak dziś: z przodu policjant, uśmiechnięty, za
nim dwóch młodzieńców, niższy z transparentem w ręku, wyższy — dwumetrowy
koszykarz — z pasażerką na karku. Długi warkocz, energiczne ruchy głową i
szeroki, krzykliwie zielony szal spływający na plecy jak sztandar ruchu
zielonych albo flaga islamistów — trudno powiedzieć, które porównanie przyszło
mi pierwsze na myśli. Taki właśnie mam przed oczami obraz Pauliny, kiedy nie
mogę zasnąć. Potem niespokojny mózg wyświetla inne migawki, widzę policzki i
dłonie, piersi i koniuszek języka, ale pierwszy obraz jest właśnie taki:
Paulina w zielonym szalu, natchniona Dziewica Orleańska na czele swej małej
armii obrońców klimatu. Dziesięcioosobowy pochód zamykał drugi policjant, z
miną tak niewyraźną jak modernistyczny obraz w gabinecie burmistrza,
nieprzyzwoicie znudzony pracą w służbie ulicznej demokracji.
www.bkz.de Foto: Patrick Seeger |
Popatrzyłem na to widowisko, uśmiechnąłem się z przekąsem,
jakbym chciał powiedzieć: „Ech, dzieci, możecie mieć rację, albo nawet dwie, ale
wesołym happeningiem smutasów nie przekonacie. Wszystko zostanie po staremu”. Wróciłem
do codziennych zajęć. Coś jednak się we mnie zmieniło. W nocy nie mogłem
zasnąć. Cały weekend snułem się obolały jak po maratonie, nie wiedząc, czy
dopadła mnie grypa, migrena czy syndrom melancholika. Dopiero po tygodniu,
zobaczywszy przez biurowe okno ponowny piątkowy pochód ekologów, domyśliłem się,
gdzie tkwiła przyczyna chandry. W zielonym szaliku.
Wyskoczyłem na ulicę. Pobiegłem za demonstracją.
Zrobiwszy parę kroków, stanąłem jednak. „Nie, Marku, nie rób z siebie
pośmiewiska”, skarciłem się w myśli. Po czym szybkim krokiem skręciłem w boczną
uliczkę. W lewo, prosto, w prawo, na następnym skrzyżowaniu znów w lewo i znów
miałem przed sobą roześmiany pochód. Tym razem jednak demonstranci szli prosto
w moim kierunku. Nastawiłem uszu. „Bu, bu, bu, no more CO2”: na moment zrobiło się naprawdę głośno. A
ja, stojąc na krawędzi chodnika, sztywny z przejęcia jak włamywacz przed witryną
jubilera, mogłem się przyjrzeć młodym twarzom.
Koszykarz, w ogólnym zarysie bardziej niż przystojny,
krzyczał swą kwestię „bu, bu, bu”, lecz bez przekonania. Odniosłem wrażenie, że
tylko poruszał ustami. Jego oczy natomiast, rozbiegane, chaotycznie zerkające
to na mijanych przechodniów, to na chodnik, to na dziewczynę kroczącą obok,
zdradzały niepokój, być może niepewność siebie. A także intencje: w mig
pojąłem, że chłopak wziął się za obronę klimatu nie dlatego że martwi go
globalne ocieplenie, lecz dla niej. Gdyby dziewczyna w zielonym szaliku
postanowiła nauczać o czasach ostatecznych, koszykarz wstąpiłby do Świadków
Jehowy. Nie lubię takich ludzi.
Drugi chłopiec kroczący ramię w ramię z dziewczyną w
zielonym szaliku, pod względem wzrostu zupełne przeciwieństwo koszykarza, w
ogóle nie spuszczał wzroku z charyzmatycznej koleżanki. „Biedacy”, mógłbym im w
myślach udzielić koleżeńskiej rady, „aktywistki zajęte zbawianiem świata są
ślepe na amory. Nie łudźcie się. Nic u niej nie wskóracie”. Do siebie samego mógłbym
jeszcze dodać: „Mareczku, czyżbyś zapomniał, jak wzdychałeś do Gosi zatroskanej
o bezdomne zwierzęta? Nie pamiętasz, jak Ala parsknęła śmiechem na twoją nieśmiałą
sugestię, że po zakończeniu harcerskiej warty przy pomniku świętego papieża,
można by się przejść do kina? Mało ci dawnych porażek?”
Kiczowata przyśpiewka o złym dwutlenku węgla zagłuszyła
jednak wewnętrzny głos rozsądku. Na domiar złego właścicielka zielonego szalika,
nie zważając na tęskne spojrzenia szkolnych kolegów, posłała mi szeroki uśmiech.
Speszony w pierwszej chwili, co najmniej jak by mnie ktoś przyłapał na podglądaniu
sąsiadki, z trudem odwzajemniłem ten uśmiech. Nie wiem, czy Paulina zapamiętała
ten moment tak samo jak ja. Jakoś, kiedy było można, nigdy nie przyszło mi do
głowy, by ją zapytać. A teraz jest już za późno. Trudno oczekiwać, by pamiętała
każde spojrzenie wymienione z zaciekawionym przechodniem. Ten uśmiech był
jednak z pewnością adresowany do mnie. Poczułem moc, jak widz Eurowizji
pozdrowiony z ekranu telewizora osobiście przez zwyciężczynię konkursu. To
chyba naturalna reakcja na uśmiech szczęścia.
Uwierzyłem, że warto działać. Że muszę poznać tę ekolożkę,
że jest mi zapisana w gwiazdach zodiaku już od niepamiętnych czasów sprzed
naszej ery smartfonów i internetu.
Jeszcze tego samego dnia zabrałem wszystkie dostępne
informacje o „Fridays for future” w
naszym mieście. Przyznać trzeba, że organizatorzy włożyli w tę akcję mnóstwo
pracy. Prowadzili stronę internetową, na której można było przeczytać manifest
do mieszkańców i krótkie sprawozdania z cotygodniowych marszów. Oczywiście
zamieszczali też zdjęcia i, co dla mnie najważniejsze, linki do swoich profili
w portalach społecznościowych.
Paulina, Krystian i Dawid. Należało
się z nimi „zaprzyjaźnić”, jak najprędzej, ale nie na łapu capu. Pierwszy krok
trzeba zawsze stawiać ostrożnie, nigdy bez należytego przygotowania i
rozpoznania terenu. Dopiero na dalszych etapach w cenie jest spontaniczność i
gotowość na ryzyko. Na początku najważniejsze jest, by się nie wywrócić na
starcie.
Zacząłem od minimalizacji ryzyka: na Facebooku wyłączyłem
swój stary profil.
Zarejestrowałem nowy, z czystą kartą historii zdjęć,
komentarzy i znajomych. By ją zapełnić odpowiednią treścią, rzuciłem się na
grupy tematyczne związane z ekologią, katastrofami i ogólnie nauką. Zapisałem
się do grup związanych z miastem. Zamieściłem tysiące komentarzy, wdałem się w
dyskusje z innymi użytkownikami, pozapraszałem friend’ów. Równolegle czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce, o
gazach cieplarnianych, o katastrofalnych suszach, powodziach, pożarach lasów i
o zakwaszeniu mórz przez emisje dwutlenku węgla. Nie powiem, żebym wiele
zrozumiał, ale paru podstawowych słówek się nauczyłem. W zasadzie, skoro
powtarzając w kółko i bez sensu „WIBOR”, „WIGOR” i „lewarek walutowy”, można
uchodzić za speca od ekonomii, to i ja wyposażony w trzy mądre słowa mogłem
spokojnie podawać się za klimatologa-amatora pełną gębą.
Wreszcie, wyposażony w nowy image, napisałem do
Krystiana, Dawida i Pauliny, że podziwiam ich zapał i pełnym sercem popieram,
co robią. Spytałem, czy piątkowa demonstracja jest imprezą zamkniętą.
— Chcesz się dołączyć? Zbieramy się o 12 na
dziedzińcu. — odpisała Paulina niemal natychmiast.
— Naprawdę mogę? Na jakim dziedzińcu? Przed LO? —
udałem nie w pełni poinformowanego.
— Tak, równo o 12.00. Aha, ty nie chodzisz do
naszego LO. Dopiero teraz zauważyłam! — odpisała Paulina z prędkością światła.
Kiedy jeszcze myślałem nad dalszą strategią, żeby tylko niczego nie zepsuć,
dodała, zapoznawszy się z moim profilem na Facebooku — O, widzę, że już
skończyłeś edukację! Będziesz najstarszy! Super! A tak w ogóle, to chyba cię
kojarzę z widzenia.
Ledwie doczytałem wiadomość, komórka wydała z siebie
charakterystyczny dzwonek. Aplikacja
wyświetliła komunikat: „You have a new
friend request. Accept?” W
ten sposób zostaliśmy znajomymi.
— Ja też cię kojarzę. Widziałem cię w piątek
niedaleko rynku. — odpowiedziałem, dodając odpowiednią ikonkę. — Fajny masz
szalik, btw.
Jednym słowem, pierwszy krok się udał lepiej niż
myślałem. Dzięki dobremu przygotowaniu, muszę się sam pochwalić, skoro nikt
inny nie chce.
„Nie łudź się, Mareczku! To ekstrawertyczka. Dla każdego
jest miła, nie tylko dla ciebie”, dręczący głos sceptyka nie kazał długo na
siebie czekać. „Widziałeś, jak jechała na tym Dawidzie, jak go oplotła udami za
szyję, jak przywarła łonem do jego karku. Nie domyślasz się, jak go ujeżdża,
kiedy są na osobności? Nie licz na nic, Mareczku. Nie jesteś w jej typie.”
„Zobaczymy”, odpowiedziała półkula przekorna i w tym
stanie rozterki dociągnąłem do piątku.
— Miło mi. Greta. Już się trochę znamy. — Witając
się na dziedzińcu liceum, Paulina przedstawiła się swoją szkolną szkolną ksywą.
Domyśliłem się, że pseudonim nawiązuje do sławnej aktywistki
klimatycznej. Rzeczywiście, w rysach twarzy można dostrzec pewne podobieństwa.
Nie tak duże jednak, bym wcześniej, przeglądając zdjęcia Pauliny w internecie
zwrócił na nie uwagę.
— Kris.
— Długi. — Również obydwaj przyjaciele Pauliny
przedstawili się pseudonimami.
Pozostali uczestnicy marszu, podając mi dłoń na
przywitanie, nazywali już tylko swoje imiona:
— Marek — powtórzyłem dokładnie dziesięć razy.
— Damian.
— Iwona.
— Sandra. — I tak dalej.
— Wszyscy na miejscach? No, to chodźmy! — zarządziła
Paulina, dokładnie o dwunastej zero zero.
— Stop climate change! — zaczęliśmy skandować hasło
przewodnie tego piątku i ruszyliśmy w miasto.
W pewnej chwili, idący z przodu Kris odwrócił się do
grupy i zawołał wesoło:
— Greto, prowadź!
Rozległy się oklaski i okrzyki zachęty. Długi Dawid
niemal podskoczył z radości. Paulina zareagowała śmiechem. Odniosłem jednak
wrażenie, że się waha. Cały czas jej się przyglądałem, jak tylko więc
skierowała wzrok na mnie, nasze spojrzenia się spotkały. W jej oczach
dostrzegłem niepewność, pewien niepokój.
— Nie każ się namawiać! — Kris dodał jej otuchy.
— No, dobra. — Paulina od razu dała za wygraną.
Wzruszyła tylko ramionami i spojrzawszy na mnie, zrobiła minę, jakby prosiła o
pobłażliwe traktowanie.
— Prowadź, Greto — poparłem pomysł tłumu, nie
wiedząc jeszcze, o co chodzi.
Paulina zaśmiała się jeszcze raz, nerwowo, niepewnie, tym
rodzajem śmiechu, którego zadaniem jest zamaskować prawdziwe myśli. I wskoczyła
Długiemu na plecy. Jeszcze kilka ruchów i zajęła miejsce na szerokich
ramionach. Chłopak był wniebowzięty.
— Let’s go! Strajk dla klimatu! Młodzi ratują
planetę! Starzy, chodźcie z nami! — Joanna d’Arc na wierzchowcu poprowadziła
swój wierny lud do walki.
„Co za nogi!”, pomyślałem, spojrzawszy z bliska. Tym
razem Paulina nie miała na sobie zielonego szalika, który poprzednio przykuł
moją uwagę. Wiosenna, ciepła pogoda pozwoliła na lżejszy ubiór. Dziewczyna
przyszła więc w bluzce i spódnicy. W dość krótkiej spódnicy, a jakże, zielonej,
mniej więcej do połowy uda. Pod spodem miała czarne leginsy. „Ale cudne nogi!”
Nie sposób było pomyśleć o niczym innym. Nawet zazdrość wobec Dawida, który nie
dość że niósł te super nogi, to jeszcze miał czelność trzymać Paulinę za kolana,
niby żeby nie spadła, musiała ustąpić tej myśli. Założę się, że Krystian
cierpiał nie mniejsze katusze.
Po jakimś czasie wyciągnąłem z kieszeni komórkę i nie
zatrzymując się, wysłałem Paulinie krótką wiadomość:
— Rzeczywiście jesteś trochę podobna do Grety
Thunberg. Tylko starsza i o wiele ładniejsza.
— Musimy coś zrobić, żeby lepiej dotrzeć do ludzi.
Bo nie rozumieją, że jak tak dalej pójdzie ze zmianami klimatu, za dwadzieścia
lat będziemy mieć katastrofę. — Paulina zabrała głos, gdy zakreśliwszy koło
ulicami miasteczka, dotarliśmy z powrotem na dziedziniec liceum. — Macie jakieś
pomysły, żeby dołączyło do nas więcej osób takich jak Marek?
Odpowiedziało jej najpierw bezsilne wzruszenie ramionami,
po którym posypały się nietrudne do przewidzenia propozycje: więcej aktywności
w Facebooku, więcej zdjęć na Instagramie, nowe plakaty.
— A ty, Marku, co sądzisz? — zapytała mnie jedna z
dziewczyn, której imienia i twarzy niestety nie pamiętam.
— Nie wiem — odpowiedziałem skromnie. — Myślę, że te
marsze są świetne. Jeszcze lepiej nie da się ich zrobić. A co poza tym? Trzeba
się zastanowić. Wiesz, kropla drąży skałę. Nie zmienisz wszystkiego
natychmiast, ale jak będziesz powtarzać w kółko to samo, na przykład te nasze
marsze, miesiąc, dwa miesiące, dwa lata, to do ludzi dotrze. Stopniowo zmieni
się ich świadomość, i to skutecznie, a oni tej zmiany nie zauważą. Zaczną
segregować śmieci nie na odwal się tylko tak, jak należy, i będą twierdzić, że
zawsze segregowali. Przed stanem wojennym i przed wojną, nawet jeśli nie było
ich jeszcze na świecie... Trzeba pomyśleć na spokojnie, co jeszcze możemy
zrobić.
Zamiast braw za, jak by nie patrzeć, doskonałą przemowę, jako
odpowiedź dostałem zamyślone miny i zgodne kiwanie głowami. A po południu
przybyło mi kilkoro znajomych na Facebooku.
— Dziękuję, że przyszedłeś — odezwała się też
Paulina. — Mam nadzieję, że się nie nudziłeś i nie masz nas za wariatów.
— Było bardzo miło — odpisałem. — A wariaci to wy
jesteście. Nie sądziłem, że są tacy fajni ludzie w naszym mieście.
— Zobaczymy się za tydzień?
— Mam nadzieję, że dużo wcześniej — opowiedziałem po
chwili zastanowienia, czy nie jest za wcześnie na proponowanie randki.
— Co masz na myśli? — przeczytałem po chwili.
— Że mam parę pomysłów do obgadania, jeśli dasz radę
poświęcić godzinę dla mnie i klimatu, oczywiście.
— Dla klimatu zawsze — odpowiedziała Paulina po
namyśle. I zaraz dodała z dziesięć emotek na znak, że się uśmiecha i puszcza
oko.
Byliśmy na dobrej drodze, ale wolałem nie przeciągać
struny. W końcu flirt przez Messenger dla
kogoś, kto jeździ na kolegach i pozwala im się macać po kolanach nie musi wiele
znaczyć. „Nie dopowiadaj sobie za wiele, Mareczku! I pamiętaj, bezpieczeństwo
na pierwszym miejscu. Os-troż-nie!”, słusznie zaszeptał wewnętrzny stróż myśliciel.
Uznałem, że pomilczę co najmniej godzinę, żeby nie wyjść na natręta.
— Co powiesz na ciastko z kawą, powiedzmy, w połowie
tygodnia? — napisałem w końcu.
— Może być. — nadeszła odpowiedź też po godzinie. Po
niej kilka emotek. — A jak mam rozumieć twój komplement?
— Który komplement? — zapytałem natychmiast, udając,
że nie pamiętam.
— A, nieważne.
Tym razem ja wysłałem mrugnięcie okiem.
— Chodziło o to, że... — Popisaliśmy trochę o
usytuowaniu kącików warg i kształcie nosa. Oczywiście ani słowa o seksownych nogach
ani o wypełnieniu biustonosza. Nie o wszystkim można rozmawiać od razu.
Zakończyliśmy rozmowę ustaleniem konkretnego terminu
spotkania. Środek tygodnia przypadł na sobotę poprzedzającą tenże tydzień.
Paulina napisała, że jeśli mam czas, mogę wpaść do niej. Najlepiej przed
południem. Mogłem się domyśleć, że miała być wtedy sama w domu.
Dopiero w tej sytuacji mogłem mieć pewność, że Paulina i Dawid
nie są parą. I odetchnąć z ulgą.
Wystrój mieszkania mówi wszystko o człowieku. Dekoracje w
pokoju Pauliny nie zaskoczyły mnie bardzo, ale kilka elementów szczególnie przykuło
uwagę. Przede wszystkim wielki plakat ze zdjęciem Ziemi widzianej z kosmosu i
kilka proekologicznych haseł zdobiących jedyną ścianę niezasłoniętą meblami w
pełni współgrały z misją, której Paulina poświęcała się co najmniej od kilku
miesięcy. Na drzwiach szafy wisiał też jednak portret Mickiewicza a pod nim wycinek
z gazety z wywiadem Żulczyka oraz zdjęcie okładki jakiejś powieści Joanny
Chmielewskiej — niewątpliwe świadectwa pasji literackich, aktualnych lub nieco
przeszłych. Na biurku w metalowej klatce z obrotowym kołem żyła sobie w mysim
luksusie biała myszka.
— Staruszka. Klaro, poznaj pana Marka. Marku, poznaj
Klarę — Paulina przedstawiła nas sobie. — Teraz wiesz, kto mi dotrzymuje
towarzystwa wieczorem, jak muszę z kimś pofilozofować.
— Zaczynam jej zazdrościć — odpowiedziałem. — Ona
wie o tobie wszystko.
Pomyślałem o chwilach, kiedy dziewczyna jest sam na sam
ze sobą, ze swoją intymnością, albo z pierwszym, drugim i dowolnym kolejnym
boyfriendem, chłopakiem. Mysz Klara, chcąc nie chcąc, musiała niejedno
zobaczyć i usłyszeć. Z biurka widać cały pokój, w tym łóżko i fotel, doskonałe
dla karesów. Te spostrzeżenia zostawiłem jednak dla siebie.
Opowiedziałem o sobie, gdzie mieszkałem wcześniej, co
robię. Paulina z otwartą buzią słuchała o kruczkach księgowych i podatkach. O
zmieniającym się prawie, w którym gubią się nie tylko urzędnicy fiskusa ale też
najbieglejsi asystenci posłów i lobbyści przepychający przez Sejm coraz to nowe
nowele dopiero co znowelizowanych ustaw. Umiem snuć takie opowieści. To mój
jedyny atut w kontaktach z klientami.
— O rany! To ile ty masz lat właściwie? — W pewnej
chwili Paulina weszła mi w słowo.
— Dwadzieścia sześć — odpowiedziałem.
Chyba ta właśnie liczba przeskoczyła mi wtedy przez
struny głosowe. Nie było czasu na dokładne sprawdzenie, jaki jest aktualny wynik
odejmowania roku zapisanego w dowodzie osobistym od roku z kalendarza. Czasami
szczerość liczy się bardziej niż prawdziwość podawanej informacji.
— Niesamowite! Jak tak rozmawiamy, zupełnie nie
czuję różnicy wieku! — zauważyła Paulina, nie kryjąc zadowolenia.
— Jesteś mądra. To wszystko — odpowiedziałem dość
drętwym komplementem.
Właściwie dlaczego mielibyśmy czuć jakąś różnicę wieku,
nie wiem. Nie rozmawialiśmy przecież o trudnościach z zapewnieniem bytu
wielodzietnej rodzinie w zamierzchłych „moich” czasach, czy o innych
egzystencjonalnych problemach podeszłego wieku, z którymi nastolatka nie mogła
mieć styczności, tylko o banałach. Chciałem ją zauroczyć i zdobyć, ona chciała
zauroczyć mnie i zostać zdobytą, więc o jakim poczuciu różnicy wieku mogła być
mowa? Słowa Pauliny zabrzmiały jak usprawiedliwienie.
— Tak sądzisz? Dziękuję.
Naprawdę tak sądziłem i sądzę nadal, choć z
zastrzeżeniami. Żeby być całkiem szczerym, musiałbym dodać coś o zgrabnych
nogach i o luźnej bluzce zachęcającej do zerknięcia w dekolt. Zostawiłem jednak
tę opcję na inną okazję. Poza tym nie trzeba przecież mówić wszystkiego wprost
i od razu. Podrywanie to sztuka przemilczeń.
Oczywiście rozmawialiśmy też o piątkowych akcjach i o
tym, co ewentualnie można by poprawić. W końcu po to właśnie się spotkaliśmy. Była
to typowa rozmowa w celu rozmowy, nie prowadząca do żadnych konkluzji możliwych
do zrealizowania. Poza pomysłem, by w ramach promocji wydrukować kalendarz z
rozbieranymi zdjęciami uczestniczek protestu, nie pamiętam swoich propozycji.
Poznałem za to kilka istotnych szczegółów odnośnie
Pauliny. To, że lada dzień miała przystąpić do matury, specjalnie mnie nie
zdziwiło. Zdecydowanie nie wyglądała przecież na pierwszoklasistkę. Ale że była
w klasie humanistycznej i zamierzała studiować historię, na to nie liczyłem. Humanistka!
To znaczyło, że wiedzą przyrodniczą mnie nie zagnie i, co najważniejsze, nie
przyłapie na dyletanctwie klimatologicznym. Nawet jak palnę coś głupiego, nie
domyśli się, od jak niedawna interesuję się klimatem. Myślałem, że muszę cały
czas mieć się baczności, by opóźnić nieuchronną kompromitację, a tu się
okazało, że żaden blamaż mi nie grozi.
— Powiem ci, co ostatnio przeczytałem w PNAS...
chyba w PNAS, a może w Science —
pozwoliłem sobie na mały blefik. — Okazuje się, że ptaki, które teraz żyją
tylko w Afryce, kiedyś żyły pod kołem podbiegunowym. W Kanadzie znaleźli
skamieniałości. Wiesz, chodzi o ten gorący okres na koniec paleocenu i w
eocenie, paleoceńsko-eoceńskie maksimum temperatury, jakoś tak to się nazywa.
Wiesz lepiej ode mnie. Mnóstwo gatunków wtedy wymarło. Tylko ptaki dały sobie
radę. Te tropikalne oczywiście, bo te z klimatu umiarkowanego raczej też
wymarły. Ciekawe rzeczy można wykopać. Żałuję, że nie poszedłem na geologię
albo na jakieś podobne studia. Nie siedziałbym teraz w biurze nad cudzymi
PIT-ami.
Paulina słuchała zmyślonej naprędce opowieści w jeszcze
większym skupieniu, niż kiedy mówiłem o optymalizacji podatkowej. Tytułów
czasopism jednak nie zmyśliłem. Szczęśliwym trafem zapadły mi w pamięć, kiedy
przeglądałem Wikipedię. PNAS i Science powtarzały się w odnośnikach źródłowych
pod jakimś artykułem. Dobrze, że sobie je przypomniałem, bo w każdym fake
newsie musi być ziarenko prawdy.
Właściwie, to udał mi się ten blefik. To był, nie chwaląc
się, przebłysk geniuszu. Nie przypominam sobie, żebym wcześniej wymyślił coś
takiego i pewnie nigdy tego nie powtórzę. Jasne, musiałem wcześniej trochę
poczytać, czegoś tam się nauczyć, na przykład tych epok geologicznych:
paleocen, eocen, oligocen, neocen. Ale kreatywność pojawiła się podczas rozmowy
z Pauliną. Iskierka genialności.
Proszę, proszę, do czego bywa zdolny człowiek dzięki
kobiecie. Tylko trzeba na odpowiednią trafić. Tak sobie myślę, że Einstein, ten
to miał szczęście do kobiet. Niezła musiała być ta, którą wziął na bajer o
teorii względności. To musiała być naprawdę wyjątkowa kobieta.
Dobrze nam się rozmawiało w tamtą sobotę, ale wszystko co
dobre, musi się skończyć. Najlepiej perspektywą czegoś jeszcze lepszego.
— Paulino, czas na mnie — powiedziałem, zaskakując
rozgadaną dziewczynę. Właśnie mi tłumaczyła zawiłości swojej przyjaźni z
Krystianem i Dawidem.
— Co? Już idziesz? Zanudziłam cię?
— Nie, nie zanudziłaś. Wręcz przeciwnie. Tylko wolę
iść, kiedy ci się jeszcze dobrze ze mną rozmawia, niż żebyś się mną zmęczyła. —
Zdecydowanie ale bez nadmiernego pośpiechu wstałem z krzesła.
— Zostań jeszcze trochę. — Paulina poprosiła jak
małe dziecko, które nie chce kończyć zabawy w piaskownicy. Mówiąc to, spojrzała
na mnie tak, że pękły ostatnie pęta wątpliwości. Byłem już pewien, że jej usta
wnet będą moje.
— Ale tylko na chwilę. Chcę zostawić jak najlepsze
wrażenie, żebyś jeszcze się ze mną umówiła. — Patrząc w oczy Paulinie,
wyciągnąłem do niej ręce, prosząc, by też wstała.
Podała mi dłonie, pozwoliła się poprowadzić. Zrobiwszy
dwa krótkie kroki, stanęła naprzeciw mnie, blisko, na środku pokoju.
— Będziemy rozmawiać na stojąco? — spytała cicho,
wpółświadomie przechylając głowę do pocałunku.
— Możemy — odpowiedziałem szeptem i wsunąłem obydwie
dłonie pod jej bluzkę. Skóra Pauliny była przyjemnie miękka i ciepła. Sądząc po
lekkim drgnięciu i zaskoczonym spojrzeniu dziewczyny, doskonale przewodziła
bodźce czuciowe.
— Więc wierzysz mi, że z Dawidem jesteśmy tylko
zwykłymi przyjaciółmi? — spytała, nawiązując do przerwanej rozmowy.
— Domyślałem się od samego początku.
— Dlaczego ludzie oceniają innych tak
powierzchownie?
— Bo są zazdrośni — odpowiedziałem, zamykając usta
Pauliny pocałunkiem. Bardzo smaczne usta.
Lawina ruszyła. Najpierw powoli, z ledwie słyszalnym
mlaskaniem raz po raz stykających się i rozłączających warg. Lecz gdy palce
dosięgły zapięcia stanika, kula śnieżna nabrała impetu. Runęliśmy na łóżko.
— Na to nie jestem gotowa — pisnęła Paulina, gdy
zechciałem zsunąć z niej szorty.
— A na to? — spytałem, całują ją pod pępkiem.
— Na to też nie — odpowiedziała, zanosząc się
śmiechem. Zalotnym albo ukrywającym lęki. Albo zalotnym i nerwowym jednocześnie.
Nieważne.
Przysiadła na moment. Dała buzi. Udała, że nie czuje, jak
zdejmuję z niej resztkę ubrań.
— Marku, musimy się pospieszyć — szepnęła, namiętnie
całując mnie po szyi. — Niedługo wrócą rodzice.
— W tych sprawach nigdy nie wolno się spieszyć —
odpowiedziałem przekornie i ponownie zacząłem całować po brzuchu.
— Marku, proszę. Mamy jeszcze tylko parę minut.
— Dopiero zaczęliśmy. — Rozchyliłem jej nogi.
Wsunąłem się głową między uda.
— Mareczku!
— Tego nigdy nie wolno przerywać w połowie. —
Postanowiłem poprzekomarzać się jeszcze trochę i pokazać, że w miłości przed żadnym
szaleństwem się nie cofnę. Dziewczyny to lubią.
Paulina wiedziała jednak, jak sobie ze mną poradzić. Pobrała
daninę ustami.
— Wygrałam! — zawołała, wybuchając spazmatycznym
śmiechem.
— Gretko, czegoś takiego się po tobie nie
spodziewałem — odpowiedziałem otumaniony narkotykiem spełnienia.
— Ja też nie. — Paulina zaśmiała się jeszcze raz,
tym razem chowając twarz w dłonie. — Kiedy się teraz spotkamy?
Umówiliśmy się na poniedziałek u mnie w biurze. Z powodu
zajęć Pauliny tylko na parę minut po szkole. I od razu też na wtorek u niej w
domu. Och, żeby zawsze tak gładko szły sprawy z kobietami.
Na demonstracji w piątek Dawid był strasznie osowiały.
Paulina próbowała go trochę rozruszać, ale bezskutecznie. Mamrotał tylko, że
dobrze się czuje i wszystko jest w jak najlepszym porządku. Krystian na odwrót
zdawał się czerpać siłę ze słabości kolegi. Ale może to tylko wrażenie, bo typ
wiecznego wesołka. Paulina promieniowała pozytywną energią, wpędzając w
zazdrość koleżanki. Kobiety mają co najmniej dziesięć zmysłów oprócz
standardowych węchu, smaku, słuchu i tak dalej. Bezbłędnie wyczuwają stan
innych kobiet, czy męczy je migrena, ile ostatnio miały orgazmów. Wiedzą o
sobie nawzajem absolutnie wszystko. A ja udawałem, że ze szczęściem Pauliny nie
mam nic wspólnego. Mimo że nie kto inny tylko ja, znów muszę się pochwalić sam,
skoro nikt inny nie pochwali, maczałem w tym palce.
Jednak nic co dobre nie może trwać wiecznie, a już
szczęście w sprawach damsko-męskich to na wyjątkowo pstrym koniu jeździ. Po
demonstracji młodzież wróciła do szkoły na ostatnie zajęcia, a potem zaprosiłem
Paulinę i chłopców do pizzerii. Nie ukrywam, że zrobiłem to po trochu z
perwersyjnej próżności. Chciałem popatrzeć, jak się ślinią do koleżanki i
ponapawać się ich niewiedzą i bezradnością. Powinienem był ten krok dwa razy
przemyśleć. Jak to mówią, pycha kroczy przed katastrofą.
— Co wam podać do picia? — usłyszałem nad sobą pytanie
kelnerki.
Głos jak głos, kobiecy. Tylko jakiś taki znajomy. Odruchowo
odwróciłem głowę i... Beata, Patrycja? Je tę dziewczynę skądś znałem. Ona mnie
na pewno znała. I to nie jako księgowego, który jakiś czas temu otworzył biuro
w tej mieścinie. Tylko kim ona była, nie mogłem sobie uzmysłowić w pierwszej
chwili. Nie wiem, jak zareagowało moje ciało na to niespodziewane spotkanie. Być
może zamknąłem oczy, uciekłem spojrzeniem w menu, na pewno kąciki ust zacisnęły
się w nerwowym grymasie. Pozostali raczej nic nie zauważyli, ale ja wiedziałem,
że z tego spotkania nic dobrego nie wyniknie.
„Żeby tylko sobie nie przypomniała. Żeby tylko nie
próbowała się przywitać. Nie znam jej. Nie znamy się. Nie znasz mnie,
dziewczyno. Nigdy mnie nie widziałaś”, przeleciało mi przez myśl wiele zaklęć,
tempem błyskawicy.
— Zamówcie pierwsi. Ja zawsze potrzebuję więcej
czasu na podjęcie decyzji — odpowiedziała Paulina pierwsza, kierując słowa do
mnie i obydwu kolegów.
— To ja poproszę colę — odezwali się Dawid i Krystian
zgodnym chórem.
— Zwykłą colę, colę light, colę bez cukru? —
zapytała kelnerka.
Pytanie absolutnie normalne, skoro jest wybór. W jej
głosie, jakby drgającym, nie umiem tego wrażenia oddać słowami, znać było
jednak nutkę szyderstwa. Mogę przysiąc, że kelnerka w myślach już się śmiała. Żart,
którym miała nas uraczyć za chwilę, siedział gotowy w jej głowie. Niecierpliwie
przestępował z nogi na nogę.
— Colę light, poproszę — odpowiedział Krystian.
— Dla mnie tak samo — dodał Dawid.
— Dwie cole light — zapisała Beata lub Patrycja, tak
naprawdę Aneta, koleżanka mojej byłej sympatii. Wreszcie zwróciła się do mnie:
— A tobie co podać?
— Ja też poproszę colę, zwykłą, z cukrem —
odpowiedziałem, wdzięczny kelnerce za dyskrecję i profesjonalizm.
— Z gazem czy bez gazu? — zadała mi jednak pytanie,
mimo że tak bardzo starałem się uniknąć konwersacji.
Przesłyszała się? Zasugerowała się czymś i pomyślała, że
chcę wodę mineralną? Być może była zmęczona, niewyspana, cokolwiek. Każdy może
się pomylić.
— Z gazem — odpowiedziałem bez zastanowienia.
— To ja też poproszę colę, jak wszyscy, tylko colę
zero, poproszę — włączyła się jeszcze Paulina mocno przesłodzonym głosikiem. Napój
typu zero w jej wypadku to był doskonały wybór. Dodatkowego cukru nie potrzebowała.
— Dobrze. Dwie cole light, jedna regular, jedna cola
zero. Mamy cztery napoje z gazem. Wszystko się zgadza? — Kelnerka maksymalnie
grzecznie poprosiła o potwierdzenie.
— Tak, zgadza się — odpowiedzieliśmy zgodnie.
Nie, szyderczy uśmiech, nieszczery wyraz twarzy się nie
zgadzał.
— Macie już wybrane jedzenie, czy wolicie poczekać?
Zamówiliśmy od razu.
Kelnerka długo nie wracała, lecz w końcu przyszła z tacą
i zastawioną półlitrowymi szklankami.
— Cztery napoje z gazem cieplarnianym? — Puściła do
mnie oko. Paulinę zmroziła wyzywającym spojrzeniem. W ten sposób pomściła łzy swojej
przyjaciółki spowodowane przeze mnie.
Przez chwilę łudziłem się, że nikt nie zrozumiał dowcipu.
Że pozostali czegoś nie dosłyszeli, nie zwrócili uwagi. Że dla Pauliny to nic
nie znaczy. Co do Krystiana i Dawida się nie pomyliłem.
— Muszę wyjść na chwilę — oświadczyła Paulina,
upiwszy pierwszy łyk coli.
Odsunęła krzesło. Ze wzrokiem wbitym w podłogę, z czego
zdałem sobie sprawę o kilka sekund za późno, odeszła w kierunku toalet. I tyle
żeśmy ją widzieli.
Pod jej nieobecność, Krystian zmusił kolegę do wyjawienia
przyczyny złego humoru. Dawid bronił się, kluczył, ale po długim wahaniu, mniej
więcej po dwóch minutach, w końcu powiedział:
— Paulina wczoraj nie odbierała telefonu. Poszedłem
do niej, ale nie było jej w domu. Jej mama się zdziwiła, jak mnie zobaczyła. Powiedziała,
że Paulina dopiero co wyszła do mnie. Zawiesiłem się jak Windows. Normalnie
czarny ekran przed oczami. No to jej mama się zastanowiła i powiedziała, że
właściwie Paulina, jak wychodziła, rzuciła tylko, że idzie do kolegi. Jej mamie
się wydało, że do mnie. No dobra, ale u ciebie też jej nie było.
Posłuchałem tych żali i na chwilę jeszcze zrobiło mi się
cieplej w duszy. Z nas trzech tylko ja znałem prawdę i nie nie zamierzałem się
tą wiedzą podzielić. Miałem wyłączność na młodą kobietę i na informację. Fajnie
jest być monopolistą.
Po piętnastu minutach zaczęliśmy szukać. Każdy po swojemu
i nie oglądając się na innych. Dawid pobiegł do ubikacji, postukać w drzwiczki.
Krystian wziął się za dzwonienie. Ja uruchomiłem internetowy komunikator.
— Gdzie? Poważnie? I już nie wrócisz? Mogę przyjść
do ciebie? A jutro? Ale jesteś pewna? — podsłuchałem rozmowę Krystiana.
— Wszystko w porządku? — spytałem.
— Niby tak, ale nic nie rozumiem.
Trochę później Paulina napisała do mnie:
— Wyszłam na idiotkę.
Foto: dpa/AFP/Archiv/Paul Zinken |
„Bu, bu, bu, bad CO2!”
„Ban CO2!” pokrzyczałem w
następny piątek. Ale już bez Pauliny. Ten głupi CO2 rozwalił nasz
związek. Zostało tylko miłe wspomnienie i ogromny niedosyt. Prawdziwe love story powinno się kończyć happy endem, ślubem albo śmiercią jednego z bohaterów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz