Zgasły światła. Rolety opadły z łoskotem.
Nastała grobowa ciemność, cisza, niepokój. Nawet papugi przestały skrzeczeć, jakby z
obawy przed najgorszym.
— Proszę państwa, zapraszam do kasy! Wyjście awaryjne jest za kasami.
Proszę do mnie! — zawołał ktoś operetkowym barytonem. — Bardzo
państwa przepraszam. Nie wiem, co się stało. Zaraz zaprowadzę państwa do
wyjścia. Czy jeszcze ktoś jest w sklepie? Proszę się odezwać! Czy ktoś potrzebuje
pomocy?! Różowa plakietka dyndająca na szyi niskiego mężczyzny o chłopięcej
twarzy informowała trzema różnymi krojami czcionki: „Jestem Jarek. Uczę się. W
czym mogę pomóc?” Tylko co po plakietce, kiedy nie ma światła.
— Ii! — dobiegł krótki pisk, gdzieś z działu akwarystycznego.
— Wszystko pod kontrolą. Zamykaj! — niemal jednocześnie zadudnił bas,
w tej samej części sklepu.
— Daga, jesteś tu? — odezwała się jakaś kobieta. — Daga, nie widzę cię!
— Stój, smarkulo! — syknął bas. — Cicho bądź! Będziesz cicho, to
będzie dobrze. Jak nie, to sama wiesz.
— Daga! Odezwij się!
— Ćśś!
— Ała! O Boże! — zapiszczała kobieta.
Oczy stopniowo przyzwyczajały się do ciemności. Basem okazał się
szczupły niewysoki mężczyzna w czarnej kominiarce zasłaniającej głowę. W ciemności
trudno rozpoznać barwę, ale kominiarka musiała być czarna. I była.W napadach na bank występują inne kolory, ale gdy rzecz idzie o sklep wielko- lub małopowierzchniowy, kominiarka zawsze jest czarna. Taka specyfika gatunku. Zamaskowany mężczyzna ściskał lewe
ramię i prawy nadgarstek przerażonej dziewczynki.
— Jak masz na imię? — zapytał.
— Dagmara.
— Ile masz lat?
— Nie twój interes! — krzyknęła kobieta. Musiała być blisko. Prawie na
wyciągnięcie ręki. — Ała! Puść! — krzyknęła jeszcze raz. Tym razem z bólu.
Także ona była w potrzasku piekielnie silnych rąk jakiegoś mężczyzny. — Czego
chcecie?!
— Mamy sprawę! — odpowiedział bas. Nie czekając na odpowiedź,
kontynuował przepytywanie dziewczynki. — No mów, mała, ile masz lat! — warknął
tak strasznie, że nawet nieustraszony ksiądz proboszcz by się przeląkł.
— Trzynaście.
— Dobra, ty możesz iść. Pan Jarek się tobą zajmie... No co, ogłuchłaś?
Wypierdalaj!
W tym momencie włączyły się światła. Nie wszystkie, ale wystarczająco dużo,
by skutecznie rozproszyć mrok. Wspomniany Jarek właśnie wrócił z zaplecza.
— Biegiem! — bas w kominiarce wrzasnął jeszcze raz, lekkim kopnięciem
dodatkowo zmuszając do posłuszeństwa. — Jareczku, do kibla z nią! Weź ją tam
przetrzymaj! — wydał instrukcje młodemu koledze.
— Ała! Zostawcie ją w spokoju! Daga, uważaj! Na nic mu nie pozwalaj!
Uciekaj! Ała! — krzyczała kobieta, wijąc się w szponach napastnika. — Bandyci!
Co wy robicie! — Tylko tyle mogła zrobić dla siostry i dla siebie.
W końcu dane jej było zobaczyć, kto ją uwięził, zamykając jak w klatce w
obręczy z zaciśniętych wokół niej jego ramion. Napastnik okazał się wysokim, barczystym
mężczyzną, w dziurawych dżinsach, szarym swetrze i czarnej kominiarce. Dryblas
pod czapką miał coś jeszcze na głowie. Ciemny półprzezroczysty materiał
zasłaniał jego oczy. Był to prawdziwy bandyta w prawdziwym bandyckim kamuflażu.
Wypuścił ją z uścisku kościstych rąk. Pozwolił oddalić się o krok. Ale i
tak nie była wolna. Stała w środku korytarza z półek sklepowych, a przed nią i
za nią obydwaj zamaskowani mężczyźni.
„Jej” dryblas stał nieruchomo. Nie odzywał się. Tylko uważnie ją mierzył
wzrokiem. Tak jej się przynajmniej wydawało. Bo mimo że przez maskujący
materiał nie mogła zobaczyć jego oczu, widziała, że duża wypukłość czarnej
kominiarki, w miejscu gdzie powinien znajdować sie nos mężczyzny, uporczywie
mierzyła w jej stronę. Milczał. Stał nieruchomo i milczał. A im dłużej milczał,
tym bardziej wzmagało się uczucie strachu.
— Podejdź — odezwał się bas. Dryblas dalej milczał.
Dziewczyna zrobiła pół kroku, ale nie więcej. Dryblas z drugiej strony
zbliżył się także o pół kroku, zmniejszając i tak minimalny margines swobody.
— A ty ile masz lat? — zapytał bas.
— Dwadzieścia.
— Aha. Może być. Jak masz na imię?
— Małgorzata.
— Podejdź, Gosiu. — Bandyta wskazał palcem punkt na podłodze pół
długości buta od jego stopy.
Gosia zrobiła jeszcze pół kroku. Dryblas zbliżył się także.
— Puśćcie mnie. Błagam! — Gosia poczuła, jak głos odmawia jej
posłuszeństwa, gnie się i łamie.
— Idź! — Napastnik mówiący basem zmienił rozkaz.
— Słucham?
— Masz iść — powtórzył, wyciągnąwszy przed siebie rękę z wyprostowanym
palcem wskazującym i skierowawszy ją w kierunku kas, tam, gdzie znikła Dagmara.
Jedyny szkopół był w tym, że żeby iść w tamtą stronę, musiała przejść obok,
albo przeskoczyć nad barczystym dryblasem. — No, idź! — powtórzył bas
niecierpliwie.
Gosia posłusznie zaczęła się przeciskać przez szparę między szafkami a
szerokim ciałem osiłka. Nie miała szansy zachować dystans. Żeby przejść musiała
otrzeć się mocno o tors milczka.
Udało się. Ale nie był to koniec nieprzyjemnej sytuacji. Jak tylko
odwróciła się plecami do milczącego bandyty, ten chwycił ją za oba ramiona.
— Łapy przy sobie! — obruszyła się, omal nie mdlejąc ze strachu.
— Bądź mądrą dziewczynką. Nie chcemy, żebyś uciekła. To tylko ostrożność
— wyjaśnił bas. Dryblas niewzruszenie milczał.
— No... To teraz rozumiem. Grzeczna panna — kontynuował bas spokojnym
tonem. — Daj ją naprzód — poinstruował kompana.
Zatrzymali się przy akwariach. Tam niższy z mężczyzn, dowódca, rozpoczął
monolog.
— A teraz popatrz na bok — rozkazał kobiecie. — Co widzisz? — spytał i
sam odpowiedział za nią: — Rybki. Tak... A jakie rybki? No? Prawidłowo mówisz.
Mieczyki. A dlaczego mieczyki nazywają się mieczyki? No, dlaczego? —
Usłyszawszy słowo mieczyk, Gosia, nie wiedząc czemu, natychmiast pojęła sens
absurdalnej przemowy. Sens zgoła nie ichtiologiczny. — No? No? Bo mają co? He?
Czekam. Brawo skarbie! Bo mają mieczyki. Teraz kucnij, proszę. No, kucnij!
Kucaj!
— Nie. Proszę. Po co? — Gosia podjęła próbę negocjacji. Próbę z góry
skazaną na niepowodzenie.
— Powiesz nam, co widzisz na dole. — Mężczyzna nie ustąpił. Wskazał
tylko palcem na akwarium w dolnym rzędzie. — Kucaj! — warknął basem. Niemy
dryblas tupnął nogą. Gosia kucnęła.
— Co teraz widzisz?
— No, ryby. A co mam widzieć? Złote rybki, karasie koi.
— Widzisz jak oddychają? Jak otwierają szeroko paszczę? Am... Aam...
Aaam. — Niski bandyta złowieszczo się zaśmiał. I sięgnął ręką do zapięcia
spodni, ostatecznie obnażając swe niecne zamiary.
Gosia spróbowała wstać, lecz dryblas natychmiast przygniótł jej barki.
Złapała niskiego za nadgarstek, ale nie miała tyle siły by skutecznie
przeszkodzić mu w zdjęciu spodni. Mogła to tylko trochę opóźnić.
— Nie! — pisnęła w rozpaczliwej bezsilności.
W oczach kręciły się łzy. Rozumiała, że to ostatni moment, kiedy jej los
może się jeszcze odwrócić. Kiedy napastnice mogą przestać, nie wyrządziwszy jej
krzywdy. Walczyła jeszcze rękami, nie wierząc w możliwość zwycięstwa.
"Stoi mu. O, Boże! Przecież nie zrobię mu loda", biła się z myślami.
"Ale jak go wyjmie, to mi nie odpuści. A ten drugi? Ten psychopata! On
chyba tego nie chce.”
Po chwili szarpania mężczyzna jakby osłabł. Zrobił krok w tył, suwaka nie
zapiął, ale też nie pociągnął w dół spodni. Ucisk barków też zelżał. Zniknął
zupełnie. Gosia nie miała odwagi się odwrócić, ale w jej głowie zaświtała
nadzieja. „Jednak zwycięstwo?"
Wtem, silna ręka obróciła jej głowę. Przed oczami pojawił się goły członek.
Dryblas machał nim przed jej twarzą.
— Bierzesz? — zapytał bas oschle. Tak, jak by dryblas nawet jednego
słowa samemu powiedzieć nie potrafił.
Gosia skinęła głową.
Penis był jeszcze wiotki. Ponad połowa zniknęła w ustach. Gosia zassała.
Raz, drugi, trzeci... i już był twardy, dokładnie tak, jak się spodziewała.
Jeszcze chwila i tak się wydłużył, że tylko żołądź mieściła się w buzi.
„Maczuga”, pomyślała Gosia. Zacisnęła wargi wokół fiuta i zastygła w tym ucisku
na długą chwilę. Odsapnęła sekundę i znowu zacisnęła. Złota rybka.
"Dziwne", pomyślała, "dlaczego nie wali mnie w gardło jak na
pornolach. Jest tak podniecony, że powinien walić jak opętany, i tryskać. Na co
on czeka? Oby nie na... O, Boże!” Wystraszywszy się waginalnej penetracji,
zassała jeszcze mocniej, żeby zadowolić faceta samą buzią. Żeby wydobyć z niego
wszystkie soki.
— Uch! — sapnęła głośno. Musiała złapać oddech, odpocząć.
Dryblas nie miał nic przeciwko temu. Odsunął się sprzed jej nosa. Teraz
dopiero mogła dokładniej obejrzeć kutasa. Długi jak końska pyta, z błękitną
żyłą wyraźnie widoczną na prawie całej długości, z różową głowicą, prężący
muskuły. Mocarny okaz. "Bożemójboże, zupełnie jak u Grześka!" —
pomyślała Gosia, chyba wbrew samej sobie. Przypomniała sobie o byłym chłopaku i
poczuła się dziwnie. O wiele dziwniej niż przed chwilą. Przymknęła oczy. Właściwie
powieki same opadły jak rolety sklepowe, tylko szybciej i ciszej, niepozornie.
Podobieństwa były porażające. Grzesiek też, tak jak niemowa, lubił się
chwalić penisem podczas oralnych igraszek. I nie pchał się jak cham do gardła.
Cierpliwie czekał na pomysły Gosi. Pozwalał jej na zabawy fiutem. O, tak! To
ona zawsze wychodziła z inicjatywą. Opuszczała majtki Grzesia i brała w usta
członek, jeszcze wiotki, niewinny, nieświadomy. Brała całego. Jak nie był w
ogóle podniecony, to aż po jądra. I jadła go całego jak kręconego loda z
automatu. Po włosku go pieściła, ssała ustami, jeździła zaciśniętymi wargami od
podstawy do czubka, jak windą, z dołu do góry, z dołu do góry, aż się całkiem
wydłużył, zgrubiał, zmężniał, dojrzał. Wtedy zaczynała lizać, jak lód na
patyku, jej i jego ulubiony, waniliowy z orzechami w białej czekoladzie. Potem
Grzesiek brał fiuta w rękę i smagał ją nim po policzku i nosie. Aż go znowu
chwyciła w usta. Na ciąg dalszy mieli dwa alternatywne scenariusze. Albo
Grzesiek siadał na zamszowym taborecie stojącym w pogotowiu w jego pokoju, a
ona nachylała się, brała go w usta na moment i nasuwała prezerwatywę, by zaraz
potem usiąść na nim okrakiem i ujeżdżać bez opamiętania, a na koniec zawiesić
się na nim ramionami i czekać aż w niej dojdzie. Albo brała penisa w palce i
szepcząc mu do żołędzi jak do ucha, że jest jeszcze twardszy niż był
kiedykolwiek, czekała aż tryśnie spermą. Za to pozycji klasycznej Gosia nie
ceniła, bo Grzesiek za szybko dochodził.
Z zadumy wyrwało ją klepnięcie w policzek. To dryblas smagnął penisem.
Gosia, pogodzona z losem, jeszcze raz wzięła w usta grubego twardziela. Zaczęła
ssać. Dziko. Najdziczej, jak tylko mogła. Nie chciała już o niczym myśleć.
Chciała tylko mieć go w sobie. Chciała pokonać milczka. Zmusić, by się odezwał
choć jednym słowem. Ssała, lizała, wpychała pod policzek. Dała popis fellatio.
Wirtuozerski. „Gdyby Grzesiek mógł to zobaczyć!”, przebiegło jej przez myśl.
Byłby dumny z Gochy, gdyby najpierw nie pożarła go zazdrość.
„To wszystko przez niego, przez tę jego zazdrość!”, pomyślała wirtuozerka i
ze złości na byłego z jeszcze większą pasją rzuciła się na kutasa tajemniczego
nieznajomego. Już faszyści z SS wiedzieli, że złość niewolnika wzmaga wydajność
pracy. Teraz dryblas miał z tej zasady skorzystać.
Jakżeż ten Grzesiek był potwornie niezadowolony! Kiedy zobaczył, jak Gosia
objęła za szyję swojego własnego kuzyna i cmoknęła w policzek, rwał szaty i
skamlał, że pocałunek był za bardzo mięsisty. Jak miała korepetycje z
matematyki, wydzwaniał do niej po dwa razy w trakcie lekcji, żeby się upewnić,
że student jej nie gwałci. A jakie kazania jej wyprawił po studniówce?! Jezusie
Nazarejski! Że nieprzyzwoicie blisko tańczyła z nauczycielem wuefu. Że go
prowokowała uśmiechami. Albo że tańcząc z kolegą z klasy dotykała go policzkiem
i nie reagowała, jak jakoby obleśnie złapał ją za pupę. „Zazdrośnik!”,
krzyknęła w myślach Gosia. „Milczydło!” I dalej jazda: mlask, mlask!
„Dobrze, że nie słyszał mojego wycia w kantorku”, pomyślała z satysfakcją,
szorując żołądź językiem. Nikt nie wie, że w klasie maturalnej brała dodatkowe
lekcje wychowania fizycznego. Że po zajęciach stuletni nauczyciel brał ją od
tyłu na biurku w kanciapie przy sali gimnastycznej. „Ani jak Ziutek sapał”, uśmiechnęła
się do siebie. Ziutek, kolega z klasy, z którym jakoby nieprzyzwoicie tańczyła
na studniówce. W pierwszej klasie, na pierwszej wycieczce wpadł Gosi w oko. Z
wzajemnością. Dwa razy czmychała do niego pod kołdrę i nie dawała spać do
samego rana. Ręką doprowadzała chłopca do wielokrotnego wytrysku. „Ale
młodziutki był Ziutek!”, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Z pierwszym Ziutkiem
jest jak z pierwszym pocałunkiem. Pamięta się do końca życia.
Zazdrośnik! To przez niego musiała obciągać niemowie. Cała ta heca w
zoologicznym, to była jego wina. Gdyby się nie obraził, nie zerwał, nie nazwał
dziwką tylko dlatego, że odwiedziła go w pracy, na budowie, jakoby kusząc
innych murarzy miniminiówką i odsłoniętym pępkiem, to by nie była teraz w
sklepie. Nie kupowałaby siostrze akwarium. Pomagałaby Grześkowi przygotować
urodzinowego grilla i pieściłaby buzią jego laskę salami. Na zakupy z Dagą
wybrałaby się kiedy indziej, na pewno by nie trafiła na zamach.
Uparty milczek! „No, powiedz coś wreszcie, głupi kutasie!”, zezłościła się
Gosia już nie na żarty. „Ale wytrzymały egzemplarz! Jeszcze jeden Grzesiek”.
Były chłopak potrafił dwie godziny delektować się ssaniem laski i nie było mu
za dużo wrażeń. „Z postury też podobny do Grzesia ten... No właśnie, kto? Ten
napastnik”, myślała, ledwie dysząc.
Wreszcie świst. Wreszcie gwizd. Zamaskowany napastnik zaczął reagować. „Uf,
sukces”. Spod kominiarki wydostał się głośny mruk, a tuż po nim głośne,
chrapliwe: „Och! Ach! Uu!”
„Grześ?”, zaświtało groźne podejrzenie w głowie Gosi. Kobieta zacisnęła
powieki. „Nie, to niemożliwe!”, przepędziła czym prędzej tę myśl gdzie pieprz
rośnie.
Tymczasem, wydawszy ostatni pomruk spełnienia, napastnik wycofał dymiącą
lufę rewolweru. Zrobił krok w tył, żeby założyć spodnie.
Gosia otworzyła oczy. Przełknęła spermę. Półprzytomna, wyzuta z sił opadła
na pięty. Nie mogła uwierzyć, że obcy jeszcze się nie poddał. Że nawet orgazm
nie zdołał złamać ślubu milczenia. Tylko jeden kowboj na świecie byłby w stanie
się nie odezwać. Ale on nie pracuje w sklepie, z ryb lubi tylko te na patelni.
Obcy, wsunąwszy nogi w dziurawe nogawki, stanął wyprostowany. Schował lufę.
Zasunął suwak.
— Smoking gun — odezwała się
Gosia półgłosem, z uznaniem.
— Co mówi? — przypomniał o sobie drugi z napastników. Kobieta zajęta dryblasem
zupełnie o nim zapomniała.
Kowboj pokazał prawy kciuk, certyfikat rozkoszy. I w końcu się odezwał
ochrypłym głosem:
— Zdzichu, weź ją wyruchaj. Ja już z nią nie mogę.
— O, ja głupia! — jęknęła kobieta. Oralny gwałciciel mówił głosem jej
Grześka.
Nie dane jej jednak było zgłębić temat. Nim się spostrzegła, biegła co sił
w nogach, a raczej bez sił, ciągnięta za rękę przez niskiego bandziora, tego co
dudnił basem.
Nie wiedząc jak i kiedy, znalazła się na ladzie. Na czarnym pasie, na który
wykłada się zakupy przy kasie. Leżała na brzuchu. Nogi zwisały, ledwo
dosięgając palcami do podłogi. Majtki w oka mgnieniu zjechały pod kolana.
Zdzichu się z nimi nie ceregielił.
— Mam cię, dziwko! — powiedział basem, obejmując ją w talii obiema
rękami.
Przyszło jej na myśl, że ten głos też brzmi znajomo. Tylko za nic w świecie
nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go słyszała.
Wszedł w nią z impetem jak nauczyciel wuefu. Też tak jak on od razu
przystąpił do młócki. Nie bawiąc się w żadne wstępy ani rozgrzewki. Ruchał od razu
na maksa. Ale tym razem to nie był jej nauczyciel. Wuefista był wyższy i miał
wyższą tonację głosu.
— Kim jesteś? — zapytała gwałcona kobieta, próbując spojrzeć przez
ramię.
— Nie musisz wiedzieć.
— Gdzie jest Dagmara?
— Nie wiem.
— Jak to nie wiesz!
— No, nie wiem.
Żaden gwałciciel nie wie wszystkiego o ofierze. Ten konkretny na przykład,
mimo że znał Gosię oraz jej siostrę i resztę bliskiej rodziny całkiem
nienajgorzej, nie wiedział, że odpowiedź „nie wiem” działa na nią jak czerwona
płachta na byka. Wprawia nie w złość, lecz w najwścieklejszą wściekłość. Każdy
ma jakieś słabości. Gosia ma akurat taką.
Przyjąwszy kilka pchnięć w pochwę, zaparła się rękami. Odepchnęła się z
całej siły i cofnęła na czarnej taśmie. Zdołała pewnie stanąć obiema stopami na
podłodze. Zaskoczony napastnik, z penisem nagle wyrzuconym z ciepłego wnętrza,
wrzasnął oburzony:
— Kurwa, nie skończyłem!
Zadarł spódniczkę i wymierzył Gosi solidnego klapsa.
— Gdzie jest Daga?
— Gdzieś jest. Bezpieczna.
— Gdzie?
— A gdzie ją kazałem schować?
— W ubikacji.
— No, to tam jest. O nią się nie martw.
— Jak jej coś zrobicie... — zagroziła Gosia, nie precyzując, jaką karę
zamierza ewentualnie wymierzyć.
— To co?
— To...
— Wypinaj cipę!
— Ale Dagmara? Gdzie jest? Co się z nią dzieje? — Gosia nie mogła
odpuścić. Nie, kiedy mężczyzna powiedział „nie wiem”. To się nie godzi z jej
charakterem.
— Gdzie? Gdzie? — przedrzeźnił ją gwałciciel. — Rucha się z Jareczkiem
w kanciapie na mopy. Pytasz, jakbyś się z choinki urwała. — Wymierzył jeszcze
jednego klapsa i polecił, niemalże uprzejmie: — A teraz dawaj dupy.
— Ona jest za młoda. Nie może jeszcze.
— Ty też byłaś młoda i mogłaś. Nie marudź już, tylko dawaj dupy!
— Starsza byłam.
— O pół roku. No, dawaj już! I nie pękaj. Jareczek jej nie zgwałci.
— Skąd wiesz?
— Nie kazałem mu. Każę, zgwałci, nie każę, nie zgwałci. Dawaj już!
Gosia oparła się o ladę i dała. Nauczona na fakultetach z wuefu, zaczęła
jeszcze kręcic biodrami, żeby wzmóc doznania mężczyzny. Usłyszawszy, że
bandzior sapie basem, zaczęła mu wtórować sopranowym postękiwaniem.
— Jesteście zboczeni — jęknęła po chwili.
— Wszyscy jesteśmy, młoda damo — odpowiedział i przyspieszył młóckę.
Młoda damo? Ktoś znajomy, daleki znajomy, też tak mówił. Może nawet nie
jeden znajomy mężczyzna. Kiedyś. Dawniej. Lecz kto? Gdzie? Kiedy? Jak chodziła
do podstawówki? Ktoś w szkole?
— Panie Zdziśku, długo jeszcze? Nogi mnie już bolą — powiedziała,
zdobywszy się na odwagę. Złości już nie czuła. Tylko ból mięśni i kości, i podniecenie,
i niespełnienie, i coraz silniejszy głód orgazmu.
— Teraz z przodu — odpowiedział Zdzisław.
Chwycił ją za włosy i obrócił jak na karuzeli, ustawiając Gosię twarzą do
siebie. Był niższy o głowę. I zamaskowany.
— Jakie ma pan oczy? — spytała Gosia.
— Niebieskie, młoda damo. Takie jak lubisz — odpowiedział.
Skąd on to wiedział? Nie ważne. Wskoczyła na ladę. Rozkraczyła nogi.
Zdzich, zamiast wejść w nią natychmiast, przystawił żołądź do łechtaczki.
Zaczął pocierać, w przód w tył, w przód i w tył. Dwadzieścia razy. Odliczając
przy tym na głos. Ostatnie dwie liczby powiedzieli razem.
— A pan ile ma lat? — zapytała Gosia, biorąc w garść pulsujący
członek. Chciała go już mieć w sobie.
— Więcej — odpowiedział Zdzisław. — Trzy razy tyle. A ty kiedy
straciłaś cnotkę, młoda damo?
— Dawno — odpowiedziała Gosia i wepchnęła go w siebie.
Zamknęła oczy. Zarzuciła ramiona na szyję gwałciciela. Zaczęła pracować
tułowiem i biodrami w takt niespiesznych, dla odmiany, ruchów mężczyzny.
Sześćdziesiąt lat to już nie przelewki. W tym wieku realną jest groźba cukrzycy
i zawału. Trzeba uważać na ciśnienie. Nie wolno nadwyrężać serca. Gosia wróciła
pamięcią nad morze.
Jest koniec lipca. Wieczór. Gosia i Arek, przyjaciel jej kuzyna, wąską ścieżką
schodzą na plażę.
Reszta towarzystwa, kuzyn z narzeczoną i dwie koleżanki Gosi, została na
polu namiotowym tuż za wydmą. Szykują kolację i odpoczywają po długiej podróży.
Tylko Arek, niespokojny duch, nie może usiedzieć pięciu minut na jednym
miejscu. Ciągle dokądś gna, sprawdza wszystkie kąty. Ma dwadzieścia dwa lata,
tyle samo co kuzyn i jego dziewczyna. Od Gosi jest o osiem lat starszy. Dużo.
Mimo to od jakiegoś czasu bardzo jej imponuje. Tym, że stale ma mnóstwo
pomysłów i wszędzie go pełno. Jest chudy, wysoki, szybko biega i ma błękitne
oczy. Kiedy powiedział, że idzie wyeksplorować plażę i chętnie kogoś zabierze
do towarzystwa, nie musiał dwa razy powtarzać. Gosia była gotowa wyruszyć
natychmiast. Bez przebierania w kostium, bez ręcznika, bez niczego. Byleby z
Arkiem.
Blisko pola namiotowego koczowało sporo plażowiczow, ale im dalej, tym
mniej. Arek fantazjuje o księżycu. Wysnuł teorię, że Niemcy w czasie wojny
budowali rakiety nie po to, żeby zbombardować Anglię, tylko po to, żeby latać
na księżyc. Arek uwielbia mieszać prawdziwe historie z fikcją. Jest w tym
sporcie lepszy nawet od kuzyna, wicemistrza świata.
Przeszli już spory kawał drogi. Od dobrych kilku minut nie minęli ani
jednego turysty. Są sami. Brodzą przy brzegu. Woda sięga najwyżej do kostek.
Arek zdążył rozebrać się do kąpielówek. Ubrania niesie w plecaku. Gosia nie
była aż tak przezorna. Nie przewidując pływania, nie założyła kostiumu. Nie
wzięła go też ze sobą na zmianę. Ma na sobie szorty i koszulkę. Jedynie sandały
oddała Arkowi do poniesienia.
Gosia pierwsza znienacka chlapie Arka, uderzając dłonią w taflę wody.
Śmieje się. Arek odpowiada kropelkowym atakiem, ale dziewczyna jest sprytna. W
porę ucieka na suchy piasek. Nie daje się trafić. Wraca, chlapie Arka i znów,
śmiejąc się, wybiega.
Arek grozi, że jak ją złapie, to się zemści. Wyniesie ją daleko od brzega i
wrzuci w głęboką wodę. Gosia nie wierzy. Drażni. Mówi, że chłopak tego nie
zrobi. Arek odkłada plecak na ziemię.
Gonitwa. Krzyk, pisk, raptowne skręty, zwody. Arek łapie Gosię za ramię,
lecz nie jest w stanie jej zatrzymać. Gosia się wyrywa. Arek dalej próbuje ją
złapać. Udaje mu się otrzeć dłonią o jej biodro, lecz Gosia znów mu się wywija.
Arek traci równowagę i upada. Oboje się śmieją.
Stoją naprzeciw siebie. Oddychając ciężko. Ale Arek nie daje za wygraną.
Mówi, że zaraz złapie Gosię, a jak złapie, to będzie okrutny. Szykuje się do
ataku. Gosia szykuje się do odskoku. Arek rzuca się do biegu, Gosia z piskiem
ucieka. Arek dogania, podstawia nogę. Gosia leży. Przegrała.
Arek pomaga wstać Gosi. Ale to nie koniec zabawy. Teraz zacznie się zemsta.
Arek kuca nagle i błyskawicznie łapie dziewczynę w talii. Podnosi wysoko,
jakby ważyła tyle co piórko. Pisk. Śmiech. Powoli opuszcza ją na ziemię. Dwa
ciała trą o siebie. Gosia ma świadomość, że w miarę opuszczania dół jej
bluzeczki podwija się coraz bardziej.
Arek powtarza operację. Bluzeczka podwija się jeszcze bardziej. Kucając
trzeci raz, Arek ma nieskrępowany wgląd na stanik. I nawet nie myśli odwrócić
wzroku. Gosia śledzi jego spojrzenia.
Gdy po raz trzeci jest w górze, Gosia śmieje się i mówi, że Arek nie spełni
groźby. Że jej nie wrzuci do wody. Jak to nie? Już ją niesie, zarzuciwszy na
ramię. Już brodzi po kolana. Gosia piszczy, wierzga nogami i rękami. Gdy woda
sięga do pasa, Arek pozoruje zrzut ciała do morza. Kończy się na zamoczeniu
kostek. Arek niesie Gosię z powrotem na plażę.
W międzyczasie jego ręce były już wszędzie. Na plecach, na pupie, pod
pachami. No, prawie wszędzie.
Teraz posadził ją na piasku. Kucnął obok. Wysuwa rękę. Stopniowo zbliża do
jej klatki piersiowej. Gosia przechyla się do tyłu. Żeby nie upaść, podpiera
się rękami, bezwiednie stawiając dłonie za plecami. Jednocześnie wypina biust
do przodu. Arek korzysta ze sposobności.
Bawełniany stanik nie stanowi bariery. Arek bez skrępowania maca dziewczęcą
pierś. Gosia czujnie przygląda się ruchom jego palców. Nikt wcześniej jej tak
nie dotykał. Nie badał. Nie napawał się miękkością tej części ciała.
Nie napotkawszy oporu Arek zaczyna macać drugą pierś. Gosia chce o coś
zapytać, ale nie może zebrać myśli ani ubrać jej w słowa. Onieśmiela ją widok
slipek. Słyszała nie raz o namiocie w spodniach, teraz widzi to zjawisko na
żywo.
Gosia nie protestuje, gdy Arek chwyta ją za biodra. Bezbłędnie odgaduje
znaczenie jego gestów. Spełnia każdą prośbę. Siada mu na kolanach okrakiem,
opiera ręce na jego barkach. Pozwala mu otrzeć się wybrzuszonymi slipkami o jej
krocze. Sama kieruje cipkę na namiot. Jest twardy. A w cipce robi się wilgotno.
Wreszcie Arek kładzie Gosię na plecy. Jeszcze niczego z niej nie zdjął, ani
nie pocałował ani razu. Za to bez przerwy drażni namiotem. Kładzie się na
dziewczynie. W ubraniach, skąpych bo skąpych ale w ubraniach, udaje stosunek.
Gosia przywyka do nowego doznania. Jest jej dobrze. Z każdą minutą coraz
lepiej.
Arek znowu interesuje się biustem Gosi. Nadal penisem dłutuje łono, lecz
teraz ręką pieści też piersi. Najpierw przez ubranie. Ugniata lewą, ugniata
prawą, potem znów lewą, jak ciasto. Potem wnika wreszcie pod stanik i maca
młode cycki już bezpośrednio. Gosia zdaje sobie sprawę, że zaraz wystąpi przed
Arkiem toples. Jak przed żadnym mężczyzną dotychczas.
Arek zsuwa na łokieć ramiączko stanika. To ostatnie ubranie do zdjęcia.
Arek też jest już całkiem goły. Boże, co za widok! Przerażający. Jakże, na
Boga, ten drągal miałby się zmieścić w delikatnej szpareczce?
Gosia woli o tym nie myśleć. Tylko że przestać myśleć o tym nie może. To
nic. Arek się nie przejmuje. Bierze do buzi lewy cycek. Albo paszcza ogromna,
albo cycek mały, bo mieści się cały. Arek drażni językiem nabrzmiały sutek. Dla
Gosi to jeszcze jedna rozkoszna nowość tego wieczora. Taki ma dziś plażowy
wieczór nowości.
Wreszcie młody mężczyzna, pierwszy niebieskooki blondyn Gosi, kładzie się
na młodej dziewczynie. Całuje w usta. Ślizga drągalem po łechtaczce. Pyk i jest
w środku. Świat w oczach Gosi robi fikołka i staje do góry nogami. Robi się
oślepiająco jasno, to znów ciemno. Gosia liczy, ile razy Arek dociśnie
biodrami. Pierwszy był pyk.
Dwa, trzy, cztery, pięć. Stop? Otwiera oczy. Patrzy na Arka zdziwiona,
jakby zamiast Arka nagle zobaczyła kosmitę albo kuzyna. Kto o zdrowych zmysłach
przerywa ruchanie po pięciu ruchach? Nie, nawet dziewica wie, że tak to nie
działa. Co to ma znaczyć?
"Ojej, przepraszam, Gosiu. Nie powinienem ci tego robić”, jęczy
niespokojna dusza, eksplorator, deprawator niewiniątek. Świnia! Hipokryta!
Świętoszek! Ministrant! Niedojebek pieprzony!
„Ech, Arku, że też musiałeś być taką ciotą!”, zaklęła Gosia w myśli,
przyjmując kolejne pchnięcia pana Zdzisia. Wracała od wspomnień do realności.
„Widzisz, Areczku, ilu prawdziwych mężczyzn musi teraz za ciebie kończyć
robotę? Wstydź się, mój ty pierwszy kochaneczku!”
Nagle ciałem Gosi wstrząsnęły skurcze. Zdało się, że wszystkie mięśnie
napięły się jednocześnie. Pochwa zmieniła się w dziadka do orzechów, rozgniotła
intruza na miazgę.
— Wow! — jęknęła, nie wiedzieć czemu po angielsku. To pewnie opóźniony
skutek oglądania filmów w wersji oryginalnej. Trudno powiedzieć.
Gwałcicielowi namiętnie kasującemu Gosię na ladzie sklepowej ten orgazm w
wcale nie przypadł do gustu. Wręcz przeciwnie. Skąd jego niechęć do
zagranicznych języków? Skąd ta ksenofobia?
— Grzesiek, kurwa, co to ma, kurwa, znaczyć? — wydarł się na
wspólnika. — Doszła kurwa! Doszła przede mną! Wiesz, jak bardzo tego nie lubię.
Jezusmaryjo, coś ty mi tu naraił?
— Zdejm to, bo się udusisz — odpowiedział dryblas chropowatym głosem.
Najpierw ściągnął kamuflaż ze swojej głowy. Potem pozbawił czapki szefa.
Gosia aż przetarła oczy ze zdziwienia.
— Niech będzie pochwalony! — przywitała księdza.
Że też się nie domyśliła! Tak, przecież to właśnie ksiądz proboszcz zwykł
mawiać „młoda damo” na katechezach w podstawówce! Jakżesz można zapomnieć tak
ważny szczegół?
— Na wieki wieków — odpowiedział ksiądz Zdzisław.
— Gdzie są moje majtki?
— Grzesiek, gdzie ciepłeś gacie młodej damy?
— Tu są. Walały się po podłodze.
— Gdzie jest Dagmara? Gdzie moja siostra?!
— Spokojnie! Mówiłem przecież, że Jareczek miał się nią zająć.
Grzesiu, idź do mopiarni, powiedz Jarkowi, żeby przyspieszył. Niech sobie nie
myśli, że żeśmy czas na loterii wygrali.
— Ciekawe do kogo mam teraz pójść do spowiedzi — zastanowiła się Gosia
na głos, zostawszy sama z księdzem.
— Jak to, do kogo? Do tego samego księdza co zawsze.
— Po tym?!
— No, po tym. Przed tym chodziłaś się wyspowiadać, przyjdziesz i po
tym. Chcę cię widzieć w niedzielę na plebanii po obiedzie. Pomodlimy się, jak
pan Bóg przykazał.
— Plebania nie takie lafiryndy widziała — dodał Grzesiek, oddając Gosi
torebkę, którą przez nieuwagę zostawiła przy akwarium.
— Dziękuję — powiedziała Gosia.
— Nie dziękuj! — parsknął proboszcz. — Idź już po tego Jarka! —
ponaglił Grześka.
— Nie trzeba. Tutaj jestem. — Zza regału z kocimi karmami wychylił się
stażysta.
Miał tak bardzo chłopięcą twarz, że w głowie Gosi zaświtała wątpliwość, czy
młody sprzedawca oby na pewno jest pełnoletni.
— Co! On to wszystko widział?! — złapała się za głowę.
— Nawet więcej niż wszystko — odpowiedział Jarek. — I nic mnie już w
życiu nie zaskoczy.
— Gdzie moja siostra?
— Ubiera się.
— Co?!
— Żartowałem.
— Daga, Bogu dzięki! Nic ci nie zrobili? — Gosia złapała siostrę w
obolałe ramiona.
— Nie. Pan Jarek... — Dziewczyna zawiesiła głos i przyjrzała się
twarzom mężczyzn, jak gdyby musiała się upewnić, że może powiedzieć, co
zamierzała. — z panem Jarkiem graliśmy w gry na telefonie.
— Nie zapomnij o prezencie — odezwał się były chłopak starszej z
sióstr.
— Ach, tak. Grzesiek powiedział, że mamy sobie wybrać akwarium i
rybki.
— Klient nie może wyjść ze sklepu z pustymi rękami — wyjaśnił.
— Niech będzie... Hm — zająknął się proboszcz. — Niech będzie na koszt
firmy... Tylko, moja droga — zwrócił się do nastolatki — pod jednym warunkiem.
Pod groźbą egzorcyzmu zapomnisz i twoja siostra zapomni, że widziałyście mnie i
pana Grzegorza w tym sklepie. Nie było nas w tej galerii. Nigdy. Rozumiemy się,
młoda damo?
— Aha — przytaknęła Dagmara.
— W czym mogę pomóc? — przypomniał o sobie młody pracownik. — Chodź,
wybierzemy dla ciebie mieczyki. Na koszt firmy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz