Pierwszy pocałunek (2018)


Był środek astronomicznej wiosny. Maj. Wyjątkowo gorący jak na tę porę roku. Miałam niecałe czternaście lat i chłopaka, z którym od Halloween'u chodziłam za rękę. Stanowiliśmy najtrwalszą parę w klasie.
Oczywiście nasz związek był czysto przyjacielski. Odwiedzaliśmy się nawzajem, razem spędzaliśmy przerwy, na szkolnych wycieczkach siadaliśmy obok siebie w pociągu czy autobusie. Kilka razy cmoknęliśmy się w policzek. Na pokaz. Poza tym łączyły nas tylko marzenia odpowiednie do wieku i życiowego doświadczenia, albo raczej jego braku. Śniłam o namiętnych pocałunkach jak na filmach oraz że Kamil, powtarzając do upadłego, że mnie bardzo kocha, pozbawia mnie wianka. On pewnie marzył o tym samym, ale temat intymnych zbliżeń nigdy nie zaistniał w naszych rozmowach. Budzącą się do życia cielesność przeżywaliśmy oddzielnie.
Strumień pierwszej miłości płynął jak po rozległej równinie, bez pośpiechu, kaskad, wirów, wodospadów. Bezpiecznie. Aż pewnego słonecznego dnia błysk na czystym niebie zmącił idylliczny spokój, zwiastując burzę.
Wraz z koleżankami udałam się rowerem za miasto nad rzekę. Właściwie górski potok, który staje się rzeką z prawdziwego zdarzenia tylko podczas ulewnych deszczów oraz wiosennych roztopów. Rozłożyłyśmy koce na jednej z niewielkich polan, w miejscu ustronnym, gdzie potok zatacza koło. Cieszyłyśmy się, że mimo iż była sobota, nie ubiegła nas żadna rodzina z małymi dziećmi. Cóż, kto za późno przychodzi, sam sobie szkodzi i musi szukać innej polany.
Rzecz jasna był z nami Kamil, który, chodząc ze mną przez pół roku, stał się równoprawnym członkiem naszej paczki. Dziewczyny traktowały go jak piątą przyjaciółkę i on sam nie czuł się w ich towarzystwie jak piąte koło u przysłowiowego wozu. Zawsze taktowny, grzeczny ale też umiejący żartować zaskarbił sobie sympatię Magdy, Oksany i Karoliny do tego stopnia, że dziewczyny zaczęły omawiać plany spotkań najpierw z nim, a dopiero potem ze mną, kiedy wszystko było już i tak ustalone.
W klasie plotkowano nawet na ten temat. Jakoby Kamil chodził z czterema laskami jednocześnie. Spotykając się w domach, mieliśmy uprawiać zbiorowe orgie. Koledzy zazdrościli mu powodzenia i narzekali, że nie opowiadał pikantnych szczegółów.
Leżeliśmy już dłuższą chwilę. Pamiętam, że Oksana i Karolina, opalając się w kostiumach plażowych, rozpoczęły tamtego dnia sezon letni. Kamil czytał nam książkę, lekturę zadaną na język polski. Widziałam, że zerka ukradkiem na dziewczyny, ale ponieważ zachowywał umiar, nie zamierzałam mu wypominać tej oznaki niewierności. Też ze strachu, że go stracę, albo będę zmuszona odkryć więcej ciała niż konkurentki. W nocy, będąc sam na sam z marzeniami, chciałam tego, w dzień, rozmawiając z Kamilem jak z przyjacielem, bym się nie odważyła.
Nagle zza chaszczy przesłaniających zjazd z szosy dały się słyszeć dźwięki głośnej rozmowy. Męski głos krzyknął coś niezrozumiałego, inny głos odpowiedział równie głośno, coś jakby: „Tutaj. Dawaj w lewo.” Następnie zachrzęścił żwir, ucichł silnik samochodu, ktoś trzasnął drzwiami. Zlęknione popatrzyłyśmy po sobie. Kamil udał niewzruszonego. Dziewczyny w pośpiechu założyły sukienki, wyraźnie lękając się obcych mężczyzn. Gdyby na naszym polu zechciała rozbić biwak jakaś rodzina, nie miałybyśmy powodu do niepokoju, ale wobec facetów, nie wiadomo jakich pijaków czy zbereźników, lepiej się mieć na baczności. Trzynastoletni chłopiec, nawet gdyby się bardzo starał, nikogo nie uratuje.
- Cześć, dzieciaki! Dlaczego zajęliście nasze miejsce?! – zawołał do nas jeden z obcych, wyłoniwszy się zza krzaków. Zwrócił się też do pozostałych. – Patrzcie, kogo my tu mamy!
Ruszył w naszą stronę. Zbliżał się szybko, biorąc pod uwagę niewielką odległość jaką miał do pokonania od szosy od zakola rzeki. Idąc, zdjął czarny t-shirt, zostając w samych dżinsach. Na oko dwudziestoletni, dobrze zbudowany osiłek, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Przynajmniej nie potrafiłam sobie przypomnieć. Serce podskoczyło mi do gardła, odbierając mowę. Blady strach oblał buzie pozostałych czworga uczestników pikniku.
- To ty, Kamilu?! A nie mówiłeś przypadkiem, że jedziesz do narzeczonej? – usłyszałam głos drugiego z mężczyzn. Głos znajomy. Obróciłam się i serce wróciło na swoje miejsce, dając poczucie ulgi.
- Uf, to Zbyszek – poinformowałam szeptem dziewczyny. – Brat Kamila.
- No, mówiłem – przyznał niechętnie mój „narzeczony”, wstydząc się, że starszy brat traktuje nasz chodzenie z nieskrywaną ironią.
Ja natomiast nie miałam Zbyszkowi tego za złe. Szturchańce słowne między rodzeństwem to dla mnie nic nowego. Sama nie byłam wolna od tego grzechu. I nie dziwiłam się ani trochę, że student, jeżdżący co tydzień pięćdziesiąt kilometrów do pewnej maturzystki, w wiadomym celu, śmieje się ze szczenięcego „narzeczeństwa” swojego brata. Przecież on doskonale wiedział, że Kamil ani razu mnie nawet nie dotknął tak, jak chłopiec dotyka dziewczynę, mimo że ze mną na ten temat nigdy nie rozmawiał. Tak jak ja orientowałam się w życiu uczuciowym Zbyszka, śledząc za nim uszami i oczami jego brata.
- Cześć, Zbyszku! – Wstałam podać mu rękę na powitanie. Odkąd wyszło na jaw, że jestem „narzeczoną” jego brata, witał się ze mną zawsze ściśnięciem dłoni. Z pozoru oficjalnie a tak naprawdę uwodzicielsko, co zrozumiałam wcale nie od razu.
- Cześć, Julciu. Mogę przedstawić kolegów? Przysiądziemy się do was na chwilę, skoro już żeśmy się spotkali, dobrze? Chyba nie będziemy wam bardzo przeszkadzać?
- Bardzo nie – odpowiedziała mu zamiast mnie i Kamila jedna z dziewczyn, chyba Magda, jeśli dobrze pamiętam.
- To świetnie!
Marek i Kacper, tak mieli na imię jego koledzy. Marek, wspomniany już osiłek i Kacper znacznie drobniejszej postury studiowali ze Zbyszkiem na tym samym roku. Marek swoim niedźwiedzim wyglądem wzbudzał w nas silny lęk. Byłyśmy przecież tylko dziewczynkami a on drapieżnikiem o głodnym spojrzeniu i zuchwałym usposobieniu. Kacper natomiast przyciągał uwagę. Umiał wyrecytować liczbę pi do trzynastego znaku po przecinku, mnożył w pamięci duże liczby. Przy tym podawał wynik śpiewająco albo wierszem. Z nim żadna z nas nie miałaby obaw iść na randkę, jeśliby nie było to wykluczone przez różnicę wieku i, w moim wypadku, gdybym nie czuła się zobowiązaną do zachowania wierności „narzeczonemu”.
Wkrótce miałam się przekonać, jak dziecinne było to uczucie. W pewnej chwili Zbyszek złapał mnie znienacka pod kolana i krzyczącą, szarpiącą się, wierzgającą i roześmianą wniósł do rzeki. Stanął w najgłębszym miejscu, gdzie woda sięgała mu do kolan. Całkowicie przemoczył sobie buty i nogawki. Szaleniec! Postraszył, że mnie upuści.
- Nie! Proszę! – piszczałam. Najpierw śmiejąc się do rozpuku. Przecież Zbyszek tylko żartował.
Reszta patrzyła na nas jak na klaunów w cyrku, nie ruszywszy się z koców. Zbyszek, chłop jak dąb, metr osiemdziesiąt wzrostu i ja, nie najniższa ale chuda jak zapałka, w zestawieniu z nim chucherko. Zbyszek obracał mną w powietrzu, jak chciał, podrzucał, upuszczał, by w ułamku sekundy złapać w locie. Piszczałam w niebo głosy. A rozweselona publiczność klaskała. Najgłośniej oczywiście goryl Marek.
Aż się zmęczyłam i poczułam, że siły Zbyszka też były na wyczerpaniu. Wystraszyłam się na prawdę, że w końcu mnie rzeczywiście mnie wrzuci do lodowatego potoku. Niekoniecznie celowo. Jeszcze bardziej kurczowo uwiesiłam mu się na szyi.
A on swoje:
- Albo wyniosę cię za granicę i tam zostawię. – Nie wyjaśniłam jeszcze, bo to nieistotny szczegół, że pochodzę z miasta położonego na granicy. Za potokiem jest inne państwo.
Gdyby Zbyszek zostawił mnie na drugim brzegu musiałabym albo przejść przez potok, co w dżinsach przyjemnym by nie było, albo iść pieszo trzy kilometry do najbliższego mostu. Oczywiście gdyby mnie tam zostawił, nigdy więcej bym się do niego nie odezwała. Pogroziłam mu taką zemstą, ale czy na kogoś, komu najwyraźniej było obojętne, czy wyjdę z tej cyrkowej zabawy suchą nogą, czy też będę zmuszona paradować przez miasto w mokrej koszulce, lepiącej się do ciała, że się od tego przeziębię i umrę na zapalenie oskrzeli, mogła podziałać tak groźba? Udało mu się przekonać mnie, że jest mu wszystko jedno, czy się na niego obrażę. Dałam się wystraszyć.
- Proszę, puść mnie. – Trzymając za szyję, zaczęłam bić Zbyszka w ramię. Czy raczej szturchać, nie zadając żadnego bólu.
- Tutaj mam puścić? Do wody?
- Nie! Zanieś mnie z powrotem – zażądałam już bez pisków i śmiechu. Miałam dosyć.
- Zaniosę, jak mi dasz buzi – odpowiedział, zaskakując mnie doszczętnie.
Nie potraktowałam tych słów poważnie. Jak ja bym miała dać mu buzi? Przecież chodziłam z jego rodzonym bratem. I ile ja miałam lat według niego? Pięć? O nie! Miałam trzynaście, a nawet niecałe czternaście. Byłam dziewczynką, to prawda, ale nie przedszkolakiem, który może dorosłemu wujkowi dać buzi i nie będzie w tym niczego niestosownego. Odebrałam ten szantaż jak głupawy żarcik.
Dopiero po chwili do mnie dotarło, że, obojętnie czy Zbyszek żartował, czy nie, pocałunek byłby technicznie możliwy. Prawdziwy pocałunek, nie dziecięcy. Społecznie nie do zaakceptowania, ale możliwy. Być może nawet przyjemny, choć nie umiałabym w tamtym momencie przewidzieć dla kogo, dla mnie czy dla starszego o sześć lat Zbyszka.
Z niedowierzaniem pokręciłam głową.
- No, to nurkujemy – zaśmiał się i pochylił, udając, że mnie wrzuca do wody.
Pisnęłam, ścisnęłam za szyję i pozostałam sucha.
- To jak, dasz buzi?
- Mam cię pocałować?
- Nie pocałować, tylko dać buzi.
- A co to za różnica? – wdałam się w końcu w rozmowę o niemożliwym. Nie wierząc własnym uszom, zaczęłam negocjować warunki pocałunku.
- Ogromna.
- Jaka?
- Zobaczysz. To dajesz buzi? – zerknął wymownie na publiczność, przypominając, że patrzy na nas mój chłopak.
- Nie – odpowiedziałam, jak należy. Tylko patrzyłam już na Zbyszka nieco inaczej niż jeszcze minutę wcześniej. I wisząc na nim, zaczęłam czuć więcej. Nagle zdałam sobie sprawę, że między palcami mam jego gęste włosy, że nie moja dłoń trzyma mnie za udo.
- Nie musisz teraz. Może być za pół godziny.
Na tę propozycję mimowolnie się uśmiechnęłam. „Za pół godziny”: a kto może wiedzieć, co będzie za taki szmat czasu? Na pocałunek w przyszłości mogłam się zgodzić bez mrugnięcia okiem. A potem dotrzymać słowa lub nie. Raczej to drugie.
- I wyniesiesz mnie na brzeg?
- Wyniosę. Więc jak, dasz mi buzi za pół godziny?
- Zgoda.
Jak tylko odzyskałam wolność, usiadłam na kocu obok Kamila. Oparłam się o niego bokiem, żeby podkreślić, że on i tylko on jest moim „narzeczonym”. Żeby zapewnić go o miłości, wierności i odwlec jego myśli od szeptów, których na szczęście na pewno nie dosłyszał.
Nie wiem ile czasu minęło na rozmowie bez znaczącej treści. Może pół godziny, jak się umówiliśmy. Może mniej. W pewnej chwili Zbyszek wstał z koca i poprosił mnie o krótki spacer. Na głos, przy wszystkich, bez podchodów i robienia tajemnicy. Dziewczyny odebrały to tak, jakby chciał mnie przeprosić za niestosowne zachowanie. Mnie serce znowu wskoczyło do gardła jak wtedy, kiedy się przeraziłam Marka. W oczach pociemniało. Wiedziałam przecież, że Zbyszek zamierza odebrać obiecany haracz. Danie mu buzi stało się nagle znowu realne. O wiele bardziej niż kiedy tylko szeptaliśmy o pocałunku. Spojrzałam na miny dziewczyn, przeprosiłam Kamila i, chwiejąc się na nogach, poszłam ze Zbyszkiem za drzewa.
- Tu nas nie będą widzieć – powiedział, oblizawszy usta. – To jak, gotowa?
Wzruszyłam ramionami. Kiwnęłam głową na znak, że się zgadzam. Zupełnie zgłupiałam. Co czułam, nie wiem. Chyba ciekawość.
Zbyszek wziął mnie za nadgarstki. Położył sobie moje dłonie na ramionach. Pogładził mnie po policzkach. Szeptem poprosił, żebym zamknęła oczy.
I przyłożył wargi do moich warg. Zaczął mnie delikatnie muskać. Najpierw górną wargę. Ledwie dotykał jej swoimi miękkimi wilgotnymi ustami. Następnie dolną. Czule, z anielską cierpliwością.
Kupił mnie tą czułością i zaraził. Wczepiłam się palcami w jego włosy i otworzywszy szeroko usta w jakimś niekontrolowanym odruchu, napadłam na Zbyszka. Powiedział potem, pół żartem, pół serio, że go pogryzłam.
Namiętny pocałunek trwał tylko chwilę, tyle ile zajmuje otwieranie powiek. Popatrzyliśmy na siebie, trochę niepewnie, jak byśmy pytali, czy to się dzieje na prawdę. I nagle wszystko stało się jasne, proste i zrozumiałe. Ja i Zbyszek byliśmy parą. Nie, nie zakochałam się w nim, jeszcze nie, ani on we mnie. Nie czułam też żadnego podniecenia. W tym „daniu buzi” w ogóle nie było nic erotycznego. Przynajmniej nie z mojej strony. My w tamtej chwili byliśmy parą, dosłownie, niczym mniej i niczym więcej. Powstała pewna nieokreślona więź, która kazała nam sobie nawzajem ufać. Ja byłam jego, a on był mój. Przez moment. Opierałam dłonie na jego ramionach, wdychałam jego oddech, rozpływałam się w jego źrenicach. Wierzyłam mu. To był moment szczęścia.
- To mój pierwszy taki pocałunek – wyznałam cicho tak, jak bym zdradzała najpilniej strzeżoną tajemnicę.
Uśmiechnął się z satysfakcją. Powiedział, że od dawna miał na mnie oko i zaproponował powtórkę.
Nie mogłam odmówić. Nie chciałam. Pragnęłam wyryć w pamięci smak i dotyk ust Zbyszka, i poczucie szczęścia. Dałam mu buzi jeszcze raz. I nie liczyło się, że on ma dziewczynę, ani że ja jestem „narzeczoną” jego młodszego brata. Liczyło się tylko wzajemne dawanie i branie buzi.
Podczas ostatniej powtórki Zbyszek delikatnie wsunął koniuszek języka między moje wargi. Znowu nie było to nic szczególnie mocno podniecającego, ale wyzwoliło tak silną radość, że jeszcze raz pokąsałam go po buzi.
- Ale ty się spieszysz, Julciu – zaśmiał się Zbyszek i dodał: - Jesteś słodka.
- Ty też – odpowiedziałam. Trochę ze smutkiem, bo jak tylko rozłączyliśmy usta, zaczęła do mnie docierać przykra świadomość, że nigdy więcej nie będziemy się całować.
Nie pamiętam, kto z nas wypowiedział tę straszną frazę, ale któreś z nas powiedziało na pewno, że czas wyjść zza drzew i wrócić na łączkę.
Poszliśmy więc rześkim krokiem, udając, że nic szczególnego nie zaszło.
Przed kim myśmy to ukrywali? Chyba tylko przed nami samymi. Markowi i Kacprowi było obojętne, co Zbyszek robił w zagajniku z młodą panienką. Mieli pod ręka trzy dzieweczki i to nim poświęcali całą uwagę. Kiedy przyszliśmy, Marek siedział między Oksaną i Karoliną, obejmując je swoimi długimi ramionami. Dumny paw szeroko rozpostartymi skrzydłami ściskający dwie struchlałe perliczki. Kacper grał z Magdą w kamień, papier, nożyczki. Za to mój Kamil, obraz smutku i rozpaczy, kątem oka przyglądał się koleżankom. Tym samym, które wcześniej leżały przed nim w kusych kostiumach, wesołe, kuszące. Przed nim na pewno nie musieliśmy udawać. I tak niczego by się nie domyślił. Bo za nic w świecie nie zechciałby się domyślić.
Zbyszek, zadowolony z rozmowy ze mną i widząc, że sytuacja perliczek stawała się niewesoła, zarządził ewakuację. Studenci posłusznie zabrali manatki, zostawiając nam niedopite piwo, i odjechali. Ani ja, ani dziewczyny, ani Kamil, nikt z nas ani słowem nie skomentował tego, co zaszło podczas pikniku. Nigdy.
W sumie nic się nie stało. Pierwszego czerwca całą piątką wybraliśmy się rowerami w to samo miejsce poopalać się i po prostu wspólnie spędzić czas z dala od rodziców. Nawet zamoczyliśmy nogi w potoku.
Dla Kamila przykry widok koleżanek obejmowanych przez osiłka, innej koleżanki spijającej słowa z ust dopiero co poznanego studenta oraz mnie noszonej przez jego brata, w dłuższej perspektywie okazał się cenną lekcją. Dzięki temu poniżeniu Kamil dowiedział się, że bycie miłym, grzecznym i taktownym nie gwarantuje powodzenia u dziewczyn. Że wygrywa się bezczelnością i chamstwem, wyciąganiem rąk po nieswoje, działaniem z  zaskoczenia.
Wyciągnąwszy wnioski, spróbował wprowadzić zmiany do naszego związku. Zaczął narzekać, że nie robimy tego, co moglibyśmy robić, skoro ze sobą chodzimy. Chciał, trzymać mnie na kolanach i całować. Zgodziłam się. Przeprowadziliśmy próbę.
Mogłam się zaangażować w ten pocałunek, wpleść trochę doświadczenia przejętego od Zbyszka, ale nie zrobiłam tego. Całowanie wypadło nam słabo. Nawet się ucieszyłam, że nie wyszliśmy poza cmokanie. Nie spodobała mi się metoda na litość i nie chciało mi się tłumaczyć koledze, że jak się chce pocałować dziewczynę, to nie trzeba o tym zbyt dużo mówić. Wystarczy pocałować.
Długo unikałam Zbyszka. Mimo że student żył w akademiku w innym mieście, do domu nie miał daleko i regularnie przyjeżdżał. Wolałam więc dmuchać na zimne i spotykać się z jego bratem u mnie albo w większym gronie u którejś z dziewczyn.
Trema tremą, ale tęskniłam. Jak burza przynosi zmianę pogody, tak pocałunek zmienił moje marzenia. Przestałam śnić o Kamilu. Zaczęłam noc w noc myśleć o Zbyszku i o tym, co moglibyśmy zrobić w zagajniku, gdybyśmy mieli więcej czasu. Wyobrażałam sobie romantyczne randki z pocałunkami i wyznawaniem miłości, by zaraz potem przeganiać precz te niesforne myśli. Zbyszek miał przecież dziewczynę, był pełnoletni a ja niedojrzałą siksą, chodziłam z jego bratem. Nie mógł kochać się we mnie. Choćby bardzo chciał, nie mógł.
Zobaczyłam Zbyszka w dniu rozdaniu świadectw. Wracając ze szkoły z Kamilem, lekkomyślnie weszłam do nich do domu. Zbyszek siedział w swoim pokoju.
- Cześć! – zawołałam pierwsza z daleka.
- Cześć, co słychać? – pomachał mi ręką, nie wstając z krzesła.
- A, dobrze. – I tyle mnie było widać. Schowałam się u Kamila.
Czego oczekiwałam? Na co liczyłam? Nie wiem. Poczułam jednak niedosyt. Rozczarowana, zaczęłam roztrząsać w myślach, dlaczego Zbyszek nie podał mi ręki jak zawsze, tylko pomachał na odczepnego. Zła wyobraźnia od razu podsunęła prostą odpowiedź: Zbyszek już mnie nie lubił, żałował pocałunku, wstydził się, wykreślił mnie ze swojego życia.
Po wakacjach nasze drogi skrzyżowały się jeszcze raz. W pewnym momencie, kiedy Kamil na chwilę wyszedł z pokoju, zerwałam się z fotela i pobiegłam na palcach do pokoju obok. Zbyszek pracował za biurkiem.
- Cześć, co robisz? – zaczepiłam go nieśmiało.
- Cześć. Kamila gdzie zgubiłaś? – odpowiedział zmieszany, w pierwszej chwili nie wiedząc, jak zareagować na moje wtargnięcie.
- Wyszedł do łazienki.
Wymieniliśmy rozbawione spojrzenia.
- Ładnie wyglądasz – powiedział mi komplement. Z tym, że w przeciwieństwie do innych osób, w jego wypadku mogłam być pewną, że chwali mój wygląd szczerze a nie z niezrozumiałej mi uprzejmości.
- Dziękuję. A co robisz?
Nic nie zrozumiałam z jego wyjaśnień. Nawet się nie starałam. Popatrzyłam na ekran laptopa, zrobiłam mądrą minę, mruknęłam „Aha” i pocałowałam Zbyszka w policzek. Spontanicznie. Wcale przecież tego nie planowałam. Zanim zdążył zareagować, chichocząc cicho, wybiegłam do przedpokoju.
Znowu pojawił się powód, żeby unikać starszego brata „narzeczonego”. Właściwie pełnowartościowego chłopaka, skoro z Kamilem byłam już na etapie całowania w usta. Nawet jeśli nie były to żadne mokre pocałunki. Tym razem uniki były już skuteczne. Przez bite dwa lata ani razu nie spotkałam Zbyszka.
Tymczasem Kamil zmężniał i wydoroślał, przynajmniej fizycznie, i zaczął domagać się seksu. Najpierw były to niewyraźne sugestie. Na przykład powiedział, że któraś para ma „to” już za sobą, jednocześnie głaszcząc mnie po plecach. Nagle zainteresował się konstrukcją staników. Poprosił o lekcję rozpinania zapięć. Trzeba przyznać, że ten pomysł mu się udał. Nawet jeśli jego nachalność doprowadziła do paru poważnych kłótni. Wreszcie stwierdził wprost, że oboje skończyliśmy już szesnaście lat, trzy lata ze sobą chodzimy, więc pora wreszcie zacząć współżyć.
- Potrzebuję tego. Nie mogę całe życie sam... – Samolubne przyznanie się do samogwałtu było finalnym argumentem.
Emocjonalny terror dał zamierzony skutek. Zgodziłam się. Parę razy ulżyłam nieszczęśnikowi w cierpieniu. Kładliśmy się pod kołdrę rozebrani do bielizny. Przytulaliśmy trochę. Brałam w dłoń jego patyk i masowałam tak długo, aż wycisnęłam żywiczne soki. Na więcej nie byłam gotowa.
W końcu się rozstaliśmy. W zgodzie i z obopólnym poczuciem ulgi.
Tydzień później Karolina zwierzyła mi się, że z nią Kamil nie miał z nią tak ciężkich przejść jak ze mną. Wziął, co uznał za swoje. Trochę podstępem, trochę oszustwem, trochę na siłę, nie błagając o zgodę.
No, a ja, zwolniona ze ślubów narzeczeńskiej wierności, odwiedziłam Zbyszka. Wybrałam moment, kiedy wiedziałam, że będzie sam w domu. Wskoczyłam mu na kolana, zdjęłam bluzkę, wyprostowałam plecy. Trochę nachalnie, trochę bezczelnie, skrupuły moralne odkładając na potem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz