Cassel,1. kwietnia 1808, godzina 4 po południu
Do Pana Friedricha Carla von Savigny
Drogi Panie Profesorze:
Jeszcze raz gratuluję nominacji w Ladshut i z całego serca pragnę
podziękować za wsparcie, jakiego mi Pan raczył udzielić u nas w Cassel. Nie da
się zaprzeczyć: bez Pańskiej protekcji nie dostałbym posady w królewskiej
bibliotece. Język nasz, którego historię dzięki Pana wsparciu tak chętnie
studiuję, ani żaden inny znany mi język, nie zna słów odpowiednich by w pełni
wyrazić moją wdzięczność.
Jak Pan doskonale wie, spędzam dużo czasu u rodziny Wild,
na co pozwala mi swoboda, jaką się cieszę jako bibliotekarz. Wszystko dzięki
Panu! Z panią Dorotheą i jej córkami spisujemy baśnie, żeby zachować je dla
przyszłych pokoleń. Ostatnio najwięcej pracuję z Henriettą Dorotheą. Och, jak
ja lubię to dziewczę! Panu mogę się przyznać.
Żeby nie zanudzać kolejnym długim listem, przejdę od razu
do rzeczy. W kopercie znajdzie Pan plik kartek z ostatnią baśnią. Pracowaliśmy
nad nią z Dorcią, to jest Henriettą Dorotheą, ostatnie dwa tygodnie, dziś w
nocy dokończyłem komprymowanie zapisków do jednolitego tekstu a teraz
przygotowałem kopię dla Pana. Starałem się jak najbardziej wiernie oddać słowa Dorci.
W kilku miejscach zachowałem też jej wtrącenia niebędące sensu stricto częścią
bajki. Uważam, że dobrze się komponują i wzbogacają suchą treść opowiadaną
przez prostych ludzi. Szczęśliwe zakończenie wymyśliła najstarsza z sióstr, Johanna Elisabeth, Lizetka. Jak ona oroczo się gniewa, gdy ją nazywają tym zdrobnieniem! Powiedziała, że w ogóle nie podoba jej się ta bajka, nie lubi jej i należałoby wymyślić ją od nowa. No cóż, proszę wybaczyć zgryźliwy komentarz, być może stare panny nie znają się na bajkach... i właśnie dlatego są starymi pannami.
Wracając do Dorci, jej wtrąceniem jest na przykład zdanie o alchemiku Böttgerze.
Mon Dieux! Dziewczyna ledwie skoczyła piętnaście lat, a jaką ma już rozległą
wiedzę! Ot, co znaczy obecność książek w domu i oświeceni rodzice. Także Dorcia
zwróciła uwagę na aspekt transmutacji stanowiący oś tej bajki. Oczywiście proste
dziewki interesuje zgoła inny element, ten sam co we wszystkich bajkach. Dorcię
też to ciekawi, co widać na policzkach, w spojrzeniu oraz w barwie i sile
głosu, zmieniających się jak w kalejdoskopie, wreszcie w specyficznym śmiechu.
Otóż Dorcia nie dalej jak przedwczoraj wyraziła pogląd, że w następnym
pokoleniu, kiedy dzięki szerokiej edukacji odkrycia Lavoisiera trafią pod
strzechy i każde nawet wiejskie dziecko będzie wiedzieć, że substancje proste są
niezmienne, motyw transmutacji zaniknie. Bo bajka, choć to rzecz zmyślona, nie
może przeczyć wiedzy. W zamianę słomy w złoto niedługo nawet dziecko nie
uwierzy. Widzi Pan, kochany Panie Profesorze, jak głębokie wyczucie historyczne
ma ta dziewczyna! Czyż panny tak zdolne jak Henrietta Dorothea nie powinny móc
studiować na uniwersytetach?
Znów się rozpisałem, odkrywając przed Panem serce.
Pozdrawiam najserdeczniej i cieszę się na odpowiedź. Bardzo
zależy mi na Pańskiej opinii i odnośnie bajki, i spraw życiowych w ogóle.
Jakob Grimm
Dawno temu żył w Hesji pewien młynarz. Stary Wolf na niego mówiono, mimo że
wcale nie był bardzo stary. Tylko owdowiał wcześnie i wyłysiał. Z charakteru też nie przypominał wilka. Jeśli już to lisa. Młyn jednak od niepamiętnych czasów przechodził z
ojca na najstarszego syna, a że w rodzinie Wolfów pierworodny syn zawsze dostawał na chrzcie imię po ojcu, utarło się, że młynarz to stary Wolf, a jego następca to
młody Wolf. I nikomu nie chciało się naruszać tej tradycji.
Otóż stary Wolf miał w zwyczaju chełpić się bez umiaru.
Kto by nie przyszedł do młyna, czy to kupić wór mąki, czy to zlecić
zmielenie ziarna, chwalił się, że wszystko ma najlepsze. Że takich żaren jak u
niego nie spotkasz nigdzie więcej w księstwie, a jego mąka jest tak biała, że
gdyby nadworny piekarz w Wiedniu użył jej do zrobienia kajzerek zamiast mąki z
cesarskiego młyna, najjaśniejszy pan nie poznałby różnicy. Syn młynarza, młody
Wolf, miał być najsilniejszym osiłkiem w księstwie, takim co trzy stofuntowe
wory na raz niczym piórko chwyci i po schodach wniesie, a przy tym nawet nie
sapnie, ani kropli potu nie uroni. Jego córka złotowłosa, o licu bez skazy i
białym jak — któż by śmiał pomyśleć inaczej? — mąka z jego młyna, pulchna jak bułka
na cesarskim talerzu, tam, gdzie dziewoi wypada być pulchną, ze złotymi włosami
splecionymi w warkocze do pasa, długie jak jej nogi, i z nogami długimi jak
warkocze oczywiście najpiękniejszą panną była w całym księstwie.
— Książę na pewno się nie pogniewa, bo przecież nie
kłamię, jeśli powiem, że próżno szukać w księstwie panny bardziej urodziwej niż
moja Margrett. Nawet córki jaśnie oświeconego będą jej zazdrościć gładkiej
skóry i wdzięków budzących grzeszną wyobraźnię — zachwalał młynarz swą latorośl
pewnemu pastorowi. — Dlatego, wielebny dobrodzieju, z wianem dla Margrett też
nie może być kłopotu. Wszak skrzywdziłbym to dziecię, dopłacając przyszłemu
mężowi jak do jakiejś szkarady. O nie, to nie ja lecz ojciec narzeczonego
będzie musiał się postarać o sute wiano, bym zgodził się oddać Margrett za mąż.
Stary Wolf bowiem nie tylko lubił się przechwalać ponad
wszelką miarę; był też, jak to młynarz, nieprzeciętnym skąpcem. Nie stronił też
od wina.
Młynarz mówił tak wiele, że przechwałki dotarły też do księcia.
Mądry władca, nie dowierzając donosom, postanowił osobiście sprawdzić, co
gadatliwy poddany ma do powiedzenia na temat urody księżniczek i dam dworskich.
Udając kupca z sąsiedniego państwa, zawitał do młyna.
— Ludzie mówią, stary Wolfie, że mąka z twego młyna
najbielsza jest w całym księstwie. Prawda li to?
— Najprawdziwsza prawda, dobry człowieku —
odpowiedział młynarz miło zaskoczony pytaniem przyjezdnego.
— Mówią też, że twój syn, młody Wolf, silniejszy
jest od zaciężnych rycerzy w służbie księcia.
— Pewnie, że silniejszy! — potwierdził dumny młynarz
bez wahania. — Moja krew i moje wychowanie.
— Ponoć masz też bardzo ładną córkę? Dziwi mnie
tylko, że nikt, z kim żem dziś rozmawiał, jej nie widział. Nie mógł więc
potwierdzić plotek.
— To nie są żadne plotki, dobry człowieku! Zaraz się
o tym przekonasz — obruszył się młynarz nieprzywykły do tego, by ktoś poddawał
w wątpliwość jego słowa. — Margrett! Margrett, chodź tu szybko! — zawołał tak
głośno, że ściany odpowiedziały trzeszczącym echem.
Niemal natychmiast od schodów dobiegł odgłos szybkich
kroków z nieodłącznym skrzypieniem desek. Ledwie się przybysz zdążył obejrzeć,
do izby wbiegła młoda kobieta. Wysoka, jasnowłosa, z dwoma warkoczami do pasa.
Przechodząc przez próg, musiała się mocno schylić, by nie uderzyć głową w belkę.
— Zaiste, prawdę ludzie mówili — odezwał się
cudzoziemiec, demonstracyjnie patrząc na piersi dyndające swobodnie pod luźną
kremową sukienką.
— Ach! — pisnęła dziewczyna zaskoczona obecnością
nieznajomego mężczyzny. Jej biały jak mąka gors i policzki oblały się
rumieńcem. — Co chciałeś, ojcze? — spytała, ostrożnie skrzyżowawszy
ramiona.
— Chciałem cię przedstawić panu Brandtowi —
odpowiedział młynarz wyraźnie zadowolony.
Kupiec, nic sobie nie robiąc z zażenowania dziewczyny, przygryzł
wąsa i skierował wzrok na jej nogi.
— Rzeczywiście, racice długie jak tyki chmielowe.
Młódka je zegnie w kolanach, rozłoży szeroko i... przyjmie pchnięcia kochanka —
pomyślał lubieżnie, w roli jurnego kochanka widząc oczywiście siebie. Nad
ewentualną ceną tej rozrywki nie musiał łamać głowy.
— Buty wąsacza kosztowały jak nic ze trzydzieści
guldenów. Widać, że Brandt to nie byle kto. Wyłoży guldenów, powiedzmy, sto,
jako rekompensatę dla ojca za trud utrzymania córki, i mogę być mu teściem. No,
chyba że szuka żony dla syna. Wtedy musi zapłacić co najmniej dwieście —
kombinował młynarz.
— Niech mnie już ojciec odeśle. Chyba nie każe temu
mężczyźnie mnie szczypać w łokieć jak ostatnio temu pastorowi — pomyślała Margrett,
przestępując z nogi na nogę.
— Piękną masz córkę, Wolfie. Ale, jak pisze
ewangelista, piękno jest złudne. Nie sprzyja cnocie ani mądrości — powiedział
książę przebrany za kupca.
Margrett, zdumiona zuchwalstwem nieznajomego, w mgnieniu
oka otworzyła usta, by coś powiedzieć, co by zadało kłam oszczerstwu. Słowa
jednak najpierw utknęły w gardle, a kiedy się ułożyły w składne zdanie, było
już za późno na odpowiedź. Głos zabrał ojciec.
— Mylisz się, dobry człowieku. Moja córka jest nie
tylko najpiękniejsza w całym księstwie. Jest także bardzo mądra.
— Wierzę, młynarzu — odpowiedział książę obojętnym
głosem.
Przy tym ani razu nie raczył zerknąć na rozmówcę, nieprzerwanie
wodząc wzrokiem po kremowej sukience. Natrafiwszy na ręce założone na piersiach,
raptownie podniósł głowę i zajrzał dziewczynie w oczy. Znów na jej białej
skórze rozlał się palący rumieniec. Nie przymknęła jednak powiek, odpowiadając
wąsatemu śmiałkowi równie przenikliwym, lodowatym spojrzeniem. Książę lubił
kobiety o silnym charakterze. Uśmiechnął się. Prowokacyjnie końcem języka
zwilżył wargi i puścił oko do Margrett.
Gdyby stary Wolf dostrzegł te gesty, mógłby wyprosić z
domu impertynenckiego przybysza. Oczy miał już jednak przesłonięte bielmem
urażonej dumy, umysł zajęty myślą jak przekonać niedowiarka do swojej racji.
Patrzył i nic nie widział.
— Uwierz mi, dobry człowieku. Moja córka jest nie
tylko piękna i mądra. Umie też robić różne niezwykłe rzeczy! — zapewnił
młynarz.
— Ojcze, przestań! — omal nie krzyknęła Margrett, z
przerażeniem łapiąc się za głowę.
— Jakie niezwykłe rzeczy? — spytał książę,
rozbawiony reakcją dziewczyny.
— Liczyć umie, potrafi bez namysłu przeliczyć
guldeny na dukaty i szylingi. Tka, dzierga; iskry lecą, kiedy kręci
kołowrotkiem. Umie nawet ze słomy uprząść złoto!
Margrett skryła twarz w dłoniach. Książę klasnął.
— Czy książę wie o tym? — spytał.
— Nie wie, ale się dowie i umrze z zazdrości.
— Bardzo dobrze! — Książę jeszcze raz klasnął ile
miał siły w rękach. — Prawdę ludzie mówili. Jesteś łgarzem i chwalipiętą.
— Ależ...
— Wiedz, Wolfie, że rozmawiasz z księciem — Książę
przerwał staremu Wolfowi w pół słowa. Na potwierdzenie swych słów, wyciągnął
rękę, ukazując złoty sygnet z herbem.
— Wasza książęca mość. — Młynarz, jąkając się,
jeszcze raz przywitał gościa.
Margrett dygnęła nisko.
— Mówiłeś prawdę, młynarzu, czy czcze były twe
przechwałki? — spytał książę poważnym tonem.
— Prawdę najprawdziwszą, książę — odpowiedział
młynarz.
Książę przygryzł wąsa, uśmiechnął się do Margrett i
poślinił wargi.
— Twoja córka umie prząść złoto ze słomy?
— Jak mi Bóg miły. Mogę przysiąc.
— Przysiąc możesz Bogu. A że my jesteśmy tylko
ludźmi, lepiej poddajmy ją zwyczajnej próbie. Jeśli zamieni słomę w złoto,
zostanie sowicie nagrodzona. Jeśli nie, zabiorę ci młyn i cały majątek.
Tymi słowy książę pożegnał młynarza Wolfa. Jeszcze tego
samego dnia halabardziści odprowadzili młynareczkę na zamek.
Tam ją nakarmiono i zamknięto w komnacie ze snopkiem
siana i kołowrotkiem.
— Do rana masz to zamienić w złoto! — rozkazał
książę z cynicznym grymasem, po czym osobiście zaryglował drzwi od zewnątrz.
Gdy tylko młynareczka została sama, rzewnie się rozpłakała.
— Oto, do czego doprowadził ojciec swoimi
przechwałkami! — wyszeptała, łkając. — I co ja teraz pocznę?
Nagle, nie wiadomo skąd, w komnacie zjawił się skrzat z
długim krzywym nosem i krótkimi prostymi włosami nasrożonymi jak kolce jeża. Cały
ubrany był na czerwono.
— Zamienię tę słomę w złoto, jeżeli zechcesz — zaproponował.
— Ale co mi za to możesz dać?
Dziewczyna na prawym nadgarstku nosiła plecioną
bransoletkę ze złotym wisiorkiem w kształcie serca. Dostała go od mamy, by w
trudnych chwilach dawał pocieszenie.
— Weź to — powiedziała po namyśle. — To najwartościowsza
rzecz, jaką mam.
Skrzat zmrużył oczy tak, że lewa brew znalazła się wyżej
niż prawa, zmarszczył czoło i bez słowa wziął bransoletkę. Przyjrzawszy się
wisiorkowi, założył ją sobie na nadgarstek. Nie zwlekając ani chwili więcej, zabrał
się do roboty.
Na początku Margrett starała się obserwować jego pracę.
Nie było to jednak łatwe, gdyż skrzat co i rusz odwracał się do niej plecami,
zasłaniając kołowrotek. Jedyne, co widziała dokładnie, to strumienie trocin
sypiące się na wszystkie strony.
— Wszystko stracone — pomyślała w końcu i
zrezygnowana skuliła się w kącie.
Nim się spostrzegła, zasnęła.
Gdy obudziły ją pierwsze promienie słońca, w miejscu
snopka siana ujrzała kopiec trocin i pyłu.
— Ale straszny sen! — pomyślała. — Zaraz się obudzę
i koszmar minie.
Zamknęła oczy. Lewą ręką dotknęła prawego nadgarstka,
tam, gdzie powinna być bransoletka, by sprawdzić, czy już jest odpowiednia
pora by się obudzić. Na próżno. Bransoletki nie było.
— Za chwilę będzie tu książę — usłyszała ni to
męski, ni to dziecięcy głos skrzata.
Natychmiast zerwała się na równe nogi. W mig naciągnęła
sukienkę, by przypadkiem nie zgorszyć nikogo widokiem odsłoniętego ramienia lub
nogi. A o to nietrudno, gdy w czasie snu coś się podwinie niezauważenie.
Rozejrzała się po komnacie raz i drugi. Wreszcie dostrzegła skrzata. Leżał tuż
obok niej, podpierając ręką głowę, z jednym okiem zamkniętym, drugim — szeroko
otwartym — gapiąc się na jej kolana.
Dziewczyna kucnęła.
— Potrzebna ci jeszcze moja bransoletka? — spytała
szeptem, widząc, że skrzat nie zamienił słomy w złoto, bez wiary jednak, że
zwróci niezasłużenie pobraną opłatę.
— Nie — odpowiedział skrzat krótko.
— Oddasz mi ją?
— Nie oddam. Jest teraz moja. — Skrzat otworzył
zamknięte dotąd oko.
— Proszę. Oddaj mi medalik.
— Nie oddam. Mam dla ciebie coś innego. — Skrzat
uśmiechnął się jak Jezus do Weroniki na jednym z kościelnych obrazów. Podniósł
głowę i wystawił mały palec z nawiniętą żółtą nitką. — Oto twoje złotko
dla księcia.
— Jak to zrobiłeś? — spytała Margrett, nie wierząc
własnym oczom.
— Tego nie mogę ci jeszcze zdradzić — odparł
tajemniczo i oddał dziewczynie złotą nitkę uprzędzoną ze słomy.
Miał zimną rękę.
Książę zdumiał się bardzo, zobaczywszy szpulkę złotej
przędzy. Myślał, że obetrze łzy z zapłakanej twarzy i niedługo potem odbierze
od dziewczyny dowód wdzięczności za okazaną jej ojcu łaskę, a tu takie nici!
Nie stracił jednak fasonu.
— Mało! Potrzebuję więcej twojej złotej przędzy —
oznajmił młynareczce.
Natychmiast kazał służącemu przynieść więcej słomy.
Dzień upłynął Margrett na spacerach po zamkowym ogrodzie
i rozmowach z przydzielonymi jej pokojówkami. Dziewczyny w podobnym wieku z
trudem kryły zazdrość. Nieudolnie próbowały się dowiedzieć, dlaczego książę zaprosił
ją na zamek, polecił umieścić w najlepszej komnacie, karmić najlepszymi
potrawami i odziać w najlepszą suknię. Dlaczego zwykłą młynareczkę traktował
wyjątkowo. Złotowłosa odpowiadała im niezmiennie wzruszeniem ramionami. Nie
śmiała wyjawić prawdy o skrzacie. Bała się jeszcze bardziej niż poprzedniego
wieczora.
I tym razem książę osobiście odprowadził ją na
spoczynek.
— Do rana masz to zamienić w złoto! — rozkazał,
zacierając ręce.
Jak tylko drzwi się zamknęły i ucichł odgłos ryglowania,
Margrett kucnęła i skuliwszy się w kłębek, zaczęła płakać.
— Co ja mam teraz zrobić? Jak mu nie dam złota,
książę dowie się, że go okłamałam. Zabierze młyn ojcu, wypędzi mnie z zamku.
Będziemy się tułać. Zostanę prostytutką?! — lamentowała coraz głośniej.
— Co mi dasz, jeśli pomogę ci i tym razem? — odezwał
się skrzat.
Jak gdyby nigdy nic leżał przed nią na boku, opierając
głowę na lewej ręce. Ubrany był jak poprzednio na czerwono. Łypał na Margrett
prawym okiem. Lewe miał zamknięte.
— Oddałam ci już moje złote serce. Nie mam nic
więcej — odpowiedziała smutnym głosem.
— Na pewno masz coś jeszcze. Pomyśl! — zachęcił skrzat.
— Wszystko, co mam na sobie, należy do księcia.
Nawet to siano nie jest moje. — dziewczyna rozłożyła ręce w geście bezsilności.
— Hm — mruknął. — Możesz mi dać usta.
— Usta?!
— Usta. Ja ci pomogę zrobić złoto, a ty mnie
pocałujesz. Co ty na to?
Dziewczyna zaskoczona obrotem sprawy gwałtownym ruchem
zasłoniła buzię dłonią. Mimowolnie wsunęła palec między wargi, jakby chciała
się upewnić, że obydwie są na swoim miejscu.
— Mam ci dać usta? — spytała jeszcze raz z
niedowierzaniem.
— Tak. Chcę, żebyś mnie pocałowała jak kochanego
kawalera — odpowiedział skrzat spokojnie.
Z tym że będzie musiała okazać przychylność księciu,
okazać jak kobieta mężczyźnie, zdążyła się pogodzić już dzień wcześniej.
Książę, mimo że całkiem już niemłody, był jeszcze atrakcyjnym mężczyzną. Ale
żeby całować się ze skrzatem?! Nie, taka myśl w jej głowie jeszcze się nie
zjawiła.
— Ile masz lat? — spytała, przyglądając się poziomym
zmarszczkom na czole i poziomym na policzkach..
— Czterysta. A może sześćset. Dawno straciłem rachubę.
Więc jak? Pomóc ci? Pocałujesz mnie?
— Pocałuję.
Skrzat natychmiast wziął się za robotę.
Gdy pierwszy kur zapiał, Margrett poczuła swędzenie na
policzku. Coś, jakby szedł po niej pająk albo mrówka. W półśnie przesunęła
palcem po twarzy. Swędzenie minęło, ale tylko po to, żeby się zaraz pojawić na
drugim policzku. Jeszcze raz po omacku przegoniła pająka.
Tak jak poprzedniego ranka dziewczyna wspomniała o
księciu, próbie i skrzacie pomagającym zamienić słomę w złoto. Pomyślała, że to
sen, ziewnęła błogo, jakby leżała nie w swoim własnym, ciasnym łóżku.
Przypomniała sobie o obietnicy złożonej skrzatowi.
— Mały, pomarszczony, stary, z nosem jak u
krogulca... i ja miałabym go pocałować? Fuj, fuj, fuj! Ale właściwie dlaczego
by nie? Brzydki jest, ale za to nie taki zły jak ludzie. No i od jednego buziaka
przecież nie umrę — zaśmiała się w myślach. — Nawet gdyby nie był to tylko sen,
można by go skrzata pocałować. Na próbę. Raz. Pod warunkiem, że nikt się nie dowie.
Kogut znów zapiał; pająk wrócił, tym razem na czoło.
Między oczami podreptał na nos i nie zamierzał się tam zatrzymać. Dziewczyna
powoli uniosła powiekę. Drugie oko otworzyło się samo, znacznie szybciej. Obok
Margrett, na skraju łóżka siedział znajomy skrzat. Łypał obydwoma oczami,
prawym zielono-żółtym, lewym błękitnym. Spomiędzy jego warg sterczał długi
jęzor przypominający język jaszczurki. Koniuszek tego języka dygotał tuż przed
nosem Margtett.
— To ty?! — krzyknęła dziewczyna, cofnąwszy głowę.
Błyskawicznie obróciła się na bok, po czym usiadła po
turecku. Zrozumiała, że to nie pająk chodził po jej twarzy, tylko skrzat muskał
ją swoim jaszczurczym językiem.
— Dzień dobry — powiedział, ze świstem zwinąwszy
język.
— Dzień dobry — odpowiedziała Margrett.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, mierząc się nawzajem
wzrokiem. Po czym pierwsza odezwała się Margrett.
— Uprządłeś złoto? — zapytała.
— Uprządłem. Trzy razy tyle, co wczoraj —
odpowiedział, wpatrując się w jej usta.
— Aha. — Margrett kiwnęła głową.
— Aha? — powtórzył skrzat i lekko rozchylił usta.
Spomiędzy warg wyłonił się koniec jaszczurczego języka,
figlarnie dygocąc.
— Aha. — Dziewczyna kiwnęła głową.
Skrzat przybliżył się nieco, pochylił i nie spuszczając
wzroku z ust dziewczyny, zaczął wysuwać język. Margrett zaniemówiła zupełnie. Wstrzymała
oddech. Westchnęła, dopiero gdy język dotknął jej wargi.
— Sen czy nie sen, nieważne — pomyślała. — Ciekawe,
czym jeszcze ten skrzat zadziwi.
Zadziwiać skrzat nie miał już czym. Wsunął język głębiej.
Polizał dziewczynę po policzkach, po wewnętrznej stronie, i nad zębami. Po czym
powiedział, że czeka na pocałunek.
— Wstań, Margrett — poprosił. — Albo uklęknij,
będzie ci wygodniej niż się do mnie schylać.
Po chwili stali naprzeciw siebie na podłodze. Właściwie
tylko skrzat stał, Margrett klęczała.
— Jak się nazywasz? — spytała dziewczyna.
— Po co chcesz to wiedzieć? — odpowiedział skrzat
pytaniem.
— Chciałabym wiedzieć, z kim mam do czynienia.
— I myślisz, że jak ci powiem swoje imię, to
będziesz wiedzieć więcej niż teraz?
— Nie wiem. — dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Tylko ci się zda. Od samego nazwania rzeczy lub
człowieka wiedzy nie przybywa ani trochę.* Dawaj
buzi! — Skrzat wyjaśnił, patrząc dziewczynie głęboko w oczy i zażądał
obiecanego pocałunku, delikatnie ujmując jej ludzkie dłonie w swoje skrzacie,
całkiem nieduże.
— Dobrze. — odpowiedziała Margrett.
Ledwie kiwnęła głową, skrzat przyssał się do jej ust.
Jednocześnie złapał jedną ręką za pierś, drugą za pupę, ściskając obie części
ciała mocno jak jakiś nieokrzesany parobek. Nie odessał się, póki nie obmacał
obydwu piersi i obydwu pośladków.
— Teraz twoja kolej. Wiesz już jak mnie pocałować — rozkazał,
uwolniwszy w końcu dziewczynę od uścisków.
— Aha — ledwo dysząc, przytaknęła Margrett.
Pozwoliła dłoniom skrzata spocząć na jej piersiach i
przywarła wargami do jego warg. Wtargnęła do jego buzi językiem.
— Spokojnie, ślicznotko. — Skrzat przerwał ten
gwałtowny pocałunek, gdy w komnacie zrobiło się już całkiem widno.
Zaczął niezwykle delikatnie opuszkami palców muskać jej
sutki. Długim językiem podwinął sukienkę, obnażając łono.
— Co robisz, skrzacie? — spytała Margrett cicho. —
Zaraz przyjdzie książę.
— Nic takiego. Pokazuję ci tylko miejsce, które
poliżę następnym razem.
— Następnym razem? — zdziwiła się Margrett.
— Jutro — potwierdził skrzat.
Zamrugał zielono-żółtym okiem i zakończył pieszczoty.
Przez drzwi zaczęły dochodzić odgłosy czyichś kroków. Skrzat wyciągnął zza
pazuchy trzy szpulki złotej nici, podał je córce młynarza i schował się za
stertę trocin, która w wyniku nocnego przędzenia wyrosła w miejsce snopów siana.
— Oto twoje złoto, książę. — Dziewczyna dumnie
wręczyła owoc pracy skrzata.
— Wyśmienicie! — Książę klasnął w dłonie. — Do
trzech razy sztuka, moja miła!
Ponownie polecił czterem dwórkom umyć, przebrać i
nakarmić młynareczkę i za dnia dotrzymać towarzystwa. Tym razem, zamiast wnosić
parę snopków do zamkowej komnaty rozkazał służącym przygotować dla Margrett
nocleg w stodole wypełnionej sianem po strzechę. Żeby nie zabrakło surowca do
przędzenia. Czterem dwórkom zlecił zaś, by pod koniec dnia niezauważone przez
nikogo schowały się w tej stodole i z ukrycia śledziły każdy ruch córki
młynarza. Za odkrycie tajemnicy, jak dochodzi do przemiany słomy w złoto,
obiecał je sowicie wynagrodzić.
— Co mi dasz cennego tym razem? — zapytał skrzat,
gdy ostatnie promienie zachodzącego słońca zaczynały opuszczać komnatę.
— Dobrze wiesz, że nie mam już nic cennego. W ogóle nic
nie mam swojego — odpowiedziała Margrett, tym razem ani trochę nie lękając się,
że nie będzie miała czym się odpłacić za pomoc.
Wtedy skrzat uśmiechnął się pod nosem.
— Słyszałem, że książę zamierza poprosić cię o rękę
— powiedział na głos. — Masz wyjść za mąż za jego syna.
Następnie gestem poprosił, by kucnęła. Chciał jej coś
powiedzieć na ucho. Gdy Margrett spełniła prośbę, szepnął ni mniej, ni więcej,
tylko tyle, że w ramach zapłaty za udzieloną przysługę dziewczyna ma oddać
swego pierwszego syna.
— Jak mam ci dać syna, którego nie mam?! — spytała
młynareczka ze strachem w oczach. Zdało jej się, że skrzat oszalał.
On jednak spokojnie objaśnił podstępny plan księcia i
sposób, bardzo prosty, w jaki dziewczyna miała spełnić pozornie niewykonalne
żądanie.
— Syn księcia ma dwadzieścia lat. Najwyższa pora, by
się ożenił. Książę ogłosi konkurs na żonę. Zgłosi się wiele kandydatek, ale wygrasz
ty. Możesz być pewna. Wtedy książę, powołując się na wymyśloną naprędce
wielowiekową tradycję, zaprosi cię do swych komnat, wieczorem, w celu
przygotowania narzeczonej syna do roli żony. Spędzisz z nim noc. Przecież nie
odmówisz księciu... Potem na dworze pojawi się poselstwo z dalekiego kraju.
Tamtejszy władca będzie proponował dla młodego księcia rękę swojej córki.
Zaręczyny z tobą zostaną zerwane. No bo, czy ktoś słyszał, by następca tronu
żenił się z poddaną? Takie historie zdarzają się tylko w bajkach. Ty jednak
będziesz już brzemienną... Więc, kochana Margrett, zechciej dziś w nocy
uprzedzić fakty, które i tak będą miały miejsce. Zajdź w ciążę ze mną. A ja ci
pomogę uprząść złoto.
Przez kilka minut w miejscu Margrett klęczała bryła soli,
blada, nieruchoma, bez dechu. Chciała się odezwać, lecz nie znała imienia
skrzata. Gdyby znała, wiedziałaby przynajmniej od czego zacząć. Na przykład:
jak śmiesz, drogi Klausie, Hansie czy Zygfrydku! Nie znając imienia, nie miała
jak wyrazić oburzenia. Przełknęła więc tylko ślinę i zamknęła oczy.
— O, ja biedna! — szepnęła głośno, ku zdziwieniu
dwórek ukrywających się za sianem.
— Zaufaj mi, ślicznotko — roześmiał się skrzat nad
wyraz serdecznie.
— Nie mam innego wyjścia — odpowiedziała Margrett.
Nieprawda. Zawsze jest jakieś wyjście. Można na przykład
przyznać się, że się nie umie zamieniać słomy w złoto. Można się przyznać do
kłamstwa. Ach, żeby tak kiedyś nastały takie czasy, że młoda dziewczyna nie
musiałaby wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi spełniać nierealnych zachcianek
rodziców. Bo przecież to młynarz wymyślił tę całą kabałę z przemianą słomy w
złoto. To on jest winny.
— Cieszę się, że się zgadzasz. — Skrzat z radości
zamrugał najpierw lewym, potem prawym okiem, następnie jeszcze zamachał uszami.
— Teraz nic nie mów i się nie ruszaj. Oglądaj tylko, co się będzie działo —
powiedział dziewczynie na ucho.
Wtem, bez ostrzeżenia dał susa w bok. Potem jeszcze dwa
kocie skoki i zza sterty słomy dobiegł krótki pisk. Zafurkotało i z miejsca, w
którym zniknął skrzat, wyskoczyła — nie, wyfrunęła — kolorowa postać
przypominająca przerażoną perliczkę. Skrzat w tym samym momencie w trzech
susach przebiegł prawie całą długość stodoły i wypłoszył z ukrycia drugą
podglądaczkę. Coś do niej powiedział, tak szybko, że nikt poza nią nie był w
stanie zrozumieć ni słowa i wnet znalazł się w jeszcze innym zakamarku. Znów
pisk i trzepot skrzydeł.
— Wiem, że tam jesteś. Wychodź! — krzyknął skrzat do
czwartej dwórki. — Wychodź na środek, bo cię skrzywdzę! Dołącz do pozostałych.
Udawać nieobecnej nie miało sensu. Służąca opuściła
ukrycie ze spuszczoną głową.
W ten sposób w ciągu mniej niż minuty skrzat zebrał
służące księcia na środku stodoły. Podzielił je na pary.
— Teraz macie stanąć twarzą do siebie. Blisko.
Bliżej! — rozkazywał, a one słuchały. — Weźcie się za ręce! No, nie gapcie się
na piękną Margrett tylko na siebie nawzajem. Prosto w oczy! Splączcie palce.
Bliżej, bliżej, drogie panny. Macie czuć oddech koleżanki, macie się dotknąć
nosami... Dobrze, pięknie, stójcie tak jak teraz, ani na pół cala mi się nie
odchylać do tyłu.
To powiedziawszy, podszedł po kolei do każdej z nich. Własnoręcznie
ułożył ich dłonie na piersi i policzki drugiej kobiety w parze. Każdą pogłaskał
po pupie i ściszonym głosem rozkazał, żeby się nawzajem zaczęły tak pieścić,
jak same chciałyby być pieszczone przez swojego mężczyznę.
— Czule, drogie panny, z miłością! Dotykajcie tak,
jak same się dotykacie — dokończył, łowiąc spojrzenie Margrett z niekłamanym zainteresowaniem
przyglądającej się tej scenie.
Służki, czy to ze strachu, czy ze wstydu, posłusznie
wykonywały wszystkie polecenia.
Skrzat podszedł do Margrett. Podwinął językiem suknię.
Mlasnął, zastrzygł uszami, zamrugał lewym okiem. Młode dwórki, jedna po
drugiej, wzięły z niego przykład. Z tym że zamiast języka — ludzki język ma
bądź co bądź ograniczony repertuar zastosowań — do podwijania sukni musiały
użyć dłoni. Nie próbowały też stroszyć uszu.
Skrzat tymczasem, przybierając odpowiedni wyraz twarzy,
niemo poprosił Margrett, by wygodnie usiadła obok niego na podłodze.
— Z ich strony nic nam nie grozi — szepnął
dziewczynie do ucha. — Nikogo więcej tutaj nie ma.
Tak uspokoiwszy młynareczkę, wcale nie aż tak
zaniepokojoną, by koniecznym było ją uspokajać, skrzat rozsiadł się między jej
nogami, po turecku. Długim zwinnym językiem spełnił, co obiecał poprzednie
nocy. Polizał, tam, gdzie obiecał, że poliże.
Jedna z dwórek, porażona widokiem skrzata liżącego
dziewczynę w tak nieprzyzwoity sposób, o mało nie zemdlała. Resztkami sił udało
jej się jednak zachować przytomność.
Jej towarzyszka zareagowała zgoła inaczej. Nagle
stwierdziła, że jest jej wszystko jedno i niczemu więcej nie będzie się
opierać. Być może uznała, że zdarzenie, w którym uczestniczyła, nie mogło się
dziać naprawdę. Krótko mówiąc, pozbyła się wszelkich hamulców. Zrzuciła suknię
i całkiem naga szybko rozebrała też, wciąż oszołomioną, pierwszą dwórkę,
przydzieloną jej do pary przez skrzata. Powaliła ją na podłogę, przygniotła sobą
i zaczęła całować i macać bez opamiętania, zupełnie jakby była pełnym lubieżnej
żądzy mężczyzną.
Chwilę później również druga para młodych kobiet,
zrzuciwszy szaty, zaczęła się tarzać po podłodze.
— Pora na nas — powiedział skrzat, wiodąc dłoń
Margrett w stronę swego krocza. W tym momencie miał na sobie jedynie czerwony
chałat; spodni albo wcale nie miał od samego początku, albo zdjął
niepostrzeżenie. — Przywitaj Rumpelsztyka.
— Kogo?! — Margrett parsknęła śmiechem.
— Rumpelsztyka — powtórzył skrzat, mrużąc prawe oko,
tym razem emanujące czerwienią. — Ten, kogo dotykasz, to Rumpelsztyk...
Rumpelszwanz, Rumpelsztunc, Dydek, Hałasik, Kurdupel!
Margrett potrzymała go w garści. Po chwili przesunęła
dłoń do góry. Odczekała trochę, zorientowała się, że Rumpelsztyk się wydłużył.
Przesunęła więc rękę jeszcze wyżej, o jakieś pół cala. I znów koniec
Rumpelsztyka oddalił się od jej dłoni.
— Całkiem słuszna pałka. — Dziewczyna pokiwała głową
z uznaniem. — Dlaczego go ją tak dziwnie nazywasz? I niesprawiedliwie. Jakiż
tam z niej kurdupel?
— Niektórzy mówią, że gdy dręczy cię jakiś problem,
powinnaś spróbować go nazwać. To ponoć przynosi ulgę — odpowiedział skrzat
filozoficznie. — No to szukam odpowiedniej nazwy.
— Języczek — zaśmiała się Margrett. — Twój język i
twój Rumpelsztyczek są niesamowicie dłudzy!
— Wiem. Masz w tym swój udział — odpowiedział skrzat
i przyłożył Rumpelsztyka do łona dziewczyny.
Margrett oparła się na łokciach. Mocno zacisnęła pięści w
oczekiwaniu na pchnięcie skrzata. Rumpelsztyk wszedł w nią jak nóż w miękkie
masło.
Skrzat do rana odezwał się dwa razy. Najpierw, jak gdyby
czytał w myślach Margrett, powiedział, że jego Rumpelsztyk jest tak cienki i
gibki, że nie zerwie wianka.
— Nie bój się! Książę przekona się, że będzie w
tobie przed jakimkolwiek innym mężczyzną. — Tę myśl skrzat celowo wyraził
głośno, żeby żadnej z dwórek nie przeleciała mimo uszu.
Potem, blisko północy, stwierdził, że tym razem da
Margrett tylko jedną złotą nitkę.
— Musimy trochę ograniczyć pokusy — wyjaśnił. — Żeby
książę od łatwego złota nie stracił rozumu i nie potraktował cię jak pewien
król Saksonii i Polski czarodzieja Böttgera.
Przez resztę czasu skrzat niestrudzenie majstrował
Rumpelsztykiem; jak mówią skrzaty, psocił; stękając raz na godzinę. To właśnie
wtedy, kiedy stękał, z Rumpelsztyka spływała kropla skrzaciego nasienia.
Dokładnie jedna kropla co godzinę.
Margrett, podobnie jak cztery dwórki mające za zadanie
podglądać ją bez zmrużenia oka, nie zaznała snu tamtej nocy. Ranne promienie
słońca zastały ją nagą i mokrą, jakby dopiero co zażyła kąpieli. Była zmęczona, ale szczęśliwa.
— Bryz, drogie panie! Bryz, parami do kąta! —
Klaszcząc, rozkazał skrzat, wyskoczywszy spomiędzy kolan Margrett.
Jego Rumpelsztyk w mgnieniu oku skurczył się do rozmiaru,
który mógł jeszcze zadziwić niejedną panią, ale już nie wywoływał szoku. Skrzat
pocałował kochankę, pomógł założyć suknię. Poprosił, by się odwróciła na
chwilę. Zakręcił się na lewej nodze, furgocząc jak kołowrotek, i zniknął.
Książę, zobaczywszy pojedynczą nitkę, nie dłuższą niż
nędznych półtora łokcia, zrobił skwaszoną minę, wyrażającą nie mniej nie więcej
tylko podejrzenie, że miał miejsce szwindel.
— A nie próbujesz ty mnie wykołować? — spytał
książę, wpatrując się w rumiane policzki Margrett.
— Ależ skąd, książę. Po prostu na więcej złota nie
starczyło magicznej siły. Zrobiłam, co mogłam.
— Co o tym myślicie? — zapytał czterech dwórek,
których zadaniem było opiekować się Margrett, dopóki nie opuści murów zamku,
tych samych, które w nocy miały ją potajemnie obserwować.
Wszystkie cztery jednocześnie wzruszyły ramionami.
— Dobrze, porozmawiamy później — powiedział książę,
robiąc groźną minę.
Podkrążone od niewyspania oczy świadczyły, że dwórki się
nie leniły w nocy. Książę musiał przyznać, że nawet jeśli nieskutecznie, to z
całą pewnością starały się wypełnić jego rozkazy. Tylko dlaczego ich policzki nagle
oblała buraczana purpura, stanowiło zagadkę.
Tymczasem stary młynarz, nie wierząc w nadzwyczajne
zdolności swojej córki, nie czekał z założonymi rękami na wynik sprawdzianu.
Jak tylko halabardziści zabrali Margrett na zamek, sprzedał młyn i dom złotnikowi,
za ćwierć wartości. W dwa dni wydał połowę pieniędzy na wino. Resztę zabrał syn
i nie czekając ani na powrót siostry, ani na przebudzenie pijanego ojca,
wyjechał z miasta.
Na szczęście złotnik okazał dobroć porzuconej sierocie.
Ugościł ją obiadem i obiecał traktować ją jak córkę. Powiedział, że nikomu nie
sprzeda domu, który do niedawna był jej domem, i że Margrett może w nim dalej
mieszkać.
Słowa nie dotrzymał. Wkrótce sprzedał budynki młynarza,
otrzymując tyle złotych monet, że by starczyło na trzy młyny. Kupcem był
książę, incognito. Młyn miał stać się własnością Margrett.
— A nie mówiłem? — powiedział skrzat, głaszcząc
młynareczkę po brzuchu. — Znam ja się na księciach! Nazywam się Titelitury.
***
Siedemnaście lat później Dorcia czyli Henrietta Dorothea wyszła za mąż za Wilhelma Grimma, młodszego brata Jakoba. Po trzech
latach małżeństwa urodziła syna. Jakob do końca życia pozostał kawalerem. Nie zostawił po sobie potomstwa. Odkrył za to prawo Grimma opisujące
pierwszą germańską przesówkę spółgłoskową. Nauczył się też języka polskiego.
Jakob zmarł w 1863 roku, w Berlinie. Cztery lata przed
nim, w 1859 roku, umarł także w Berlinie jego brat Wilhelm. W 1861 odszedł z
tego świata ich przyjaciel i mentor, von Savigny, również w metropolii nad
Szprewą. Henrietta Dorothea Grimm née Wild zmarła w 1867 roku. Kto wie, może gdyby nie porzucili prowincji, żyliby jeszcze.
* Andrew M. Colman “A Dictionary of Psychology”, DOI: https://dx.doi.org/10.1093/acref/9780199534067.001.0001
Rumpelstiltskin phenomenon: “The
tendency for the naming of something to create the impression of imparting an
understanding of it. It applies, for example, to the naming of mental
disorders: a person who tells implausible lies may be said to be suffering from
pseudologia fantastica, but that term is nothing more than a name for
implausible lying, and any impression that it imparts an understanding of the
phenomenon is a cognitive illusion. [Named after Rumpelstiltskin in a famous
fairly tale, called Rumpelstilzchen in the German version collected by the
brothers Grimm, a strange dwarf who exerts a baleful influence over a miller's
daughter until she eventually gains power over him by learning his name]”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz