Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina
Starszy czy młodszy,
chłopak czy dziewczyna
Dochodziła dwudziesta pierwsza. Ulicę
Marchlewskiego, centralną arterię piętnastotysięcznego miasta X, spowijał mrok.
Janek po ciężkim dniu wracał do domu. Od szóstej na nogach. Pociąg o za
piętnaście siódma, szkoła o ósmej, od czternastej praktyki w lokomotywowni.
Technikum i praca to nie przelewki. Dobrze, że zdążył na pospieszny o
dwudziestej dwanaście. Przynajmniej tyle mu się tego dnia poszczęściło. Wcale
nie taki pechowy piątek, jak gadają przesądni ludzie. Jeszcze tylko sobota —
praca na pół gwizdka — i już wytęskniony odpoczynek w niedzielę.
Idąc spiesznym krokiem, myślał o
ulotkach. Czy się nie zgubią. Że dobrze dokręcił śrubki, że na obitce prawej
ściany pod sufitem w kabinie motorniczego nie zostawił śladów, tego był pewien.
Bibuła leżała tam bezpiecznie. Ale w drodze do Szczecina, na koniec Polski,
wszystko mogło się zdarzyć. Mocniejsze hamowanie, ładunek się przesunie i już
kłopot. Ryzyko, że odbiorca nie znajdzie i cała robota na nic.
Myślał też o Basi. Ona nic nie
wiedziała o konspiracji. Teoretycznie mogłaby się domyślać, ale Janek nie
chciał jej wtajemniczać. Jeszcze nie. A może nigdy. Sam nie wiedział. Działał
dopiero od niedawna. O ile pomaganie w transporcie paczek papieru można w ogóle
nazywać działaniem w opozycji. Niczym ważnym się nie zdążył zasłużyć. Był tylko
małym trybikiem. Maszyną kierowali inni.
Miasto pogrążało się we śnie. Na
ulicy poza Jankiem nie było widać żywej duszy. Minęła go tylko jedna
ciężarówka. Był już prawie na miejscu; do klatki schodowej zostawało mu niecałe
pięćdziesiąt metrów, gdy nagle naprzeciw, w niedużej odległości od siebie,
zobaczył dwóch mężczyzn. Stali przy latarni na skrzyżowaniu ulic, ubrani w
ciemne spodnie i kurtki, zdawali się rozmawiać. W półcieniu przy słupie
energetycznym, betonowym trójkącie z wygasłą lampą na szczycie, Janek dojrzał
ich chyba tylko dlatego, że akurat zapalili papierosy. Nie bez kozery mówi
przysłowie, że najciemniej bywa pod latarnią.
Nie chciało mu się rozmawiać z
żadnymi sąsiadami. Kimże jeszcze mogliby być ci dwaj? Profilaktycznie przeszedł
więc na drugą stronę ulicy. Starając się nie wpaść im w oko. Nie prowokować do
kontaktu.
Przeszedł kawałek i wtem mężczyźni
spod słupa wolnym krokiem ruszyli w jego kierunku. Nie znał ich. Nawet nie
kojarzył z widzenia. Przystanął, żeby przejść przez jezdnię z powrotem na
stronę, gdzie stał jego blok. I żeby dać im przejść dalej, dokądkolwiek niosły
ich nogi.
Wtem jeden z nieznajomych,
przechodząc obok, potrącił Janka łokciem. Niepozornie, ale na tyle mocno, żeby
zepchnąć na jezdnię. Tak niefortunnie, że Janek zahaczył nogą o krzywy
krawężnik i o mały włos się nie przewrócił. Dobrze, że o tej porze nic nie jechało.
Próbując zachować równowagę, Janek zdążył się zdziwić, że w ogóle doszło do
kontaktu z nieznajomym, bo chodnik był dość szeroki, żeby się minąć. Ale
zdziwienie szybko prysło. Tuż za plecami usłyszał warknięcie:
— Jak chodzisz, debilu! — Od
razu stało się jasne, że szturchnięcie nie było dziełem przypadku.
— Przepraszam — powiedział.
Odwrócił się. Na tyle tylko, żeby głos pobiegł do adresata.
— Przepraszać to możesz swoją
starą, frajerze! — warknął nieznajomy i z całej siły popchnął chłopaka.
— Co jest?
— Gówno! — Napastnik zaśmiał się
i jednym susem doskoczył do Janka. Chwycił za kołnierze.
Był wyższy o głowę i cięższy o
dwadzieścia kilo. W tym czasie jego kompan zaszedł napadniętego od tyłu.
— W krzaki go! — rozkazał
ochrypłym głosem i niemal natychmiast wymierzył cios w prawą nerkę.
— Ale, panowie, przepraszam!
Muszę do domu. — Janek spróbował niemożliwego. Nie wierząc, że bandyci mu
odpuszczą ot tak po prostu, ale też z nadzieją na łut szczęścia.
— Nie pierdol! — warknął
pierwszy z oprychów i wymierzył cios w oko.
Siła uderzenia obróciła uderzonego o
dziewięćdziesiąt stopni. Zachwiał się na nogach, ale nie upadł. Rzucił się do
ucieczki.
— Dawaj go! — usłyszał za
plecami.
Pół minuty później leżał już na
ziemi. Między krzakiem bzu, skądinąd pachnącym intensywnie, kwieciście, a
murowanym śmietnikiem, też emitującym intensywną woń, aromat gnijących resztek
roślinno-zwierzęcych.
Łup! Pierwszy kopniak trafił w lewe
udo. Łup! Brzuch nad prawym biodrem. Łup! Kop w plecy.
— Na teraz starczy. Chodź! —
powiedział ochrypły głos.
Łup! Kop w brzuch. Ostatni. Oprych
charknął głośno i splunął gęstą flegmą na twarz Janka.
— Cho! — warknął.
— Ale za co, panowie?
— Za co, słyszałeś? — Obaj
zaśmiali się szyderczo.
Łup! Łup! Łup!
— Chodź, Zbychu, idziemy już.
Pacjent chyba zmądrzał.
***
— O Jezu Maryjo! — Matka ledwie
poznała syna. — Zocha! Chodź, trzeba pomóc Jankowi, szybko! Dość już tych
książek na dzisiaj.
Razem z córką pomogła się rozebrać
pobitemu. W łazience zrobiły wstępną obdukcję. Pomogły wejść do wanny.
— Kto ci to zrobił, synu? —
zapytała mama. — Co się stało?
Janek tylko mruknął niewyraźnie, że
nie wie.
— Jezus Maria, nie mogę na to
patrzeć — powiedziała i wyszła z łazienki, zostawiając rodzeństwo samo.
Siostra przemyła Jankowi plecy. Delikatnie,
miękką gąbką. Pomału. Dając czas na zebranie myśli i słuchając nie za długiej
relacji z przykrego zdarzenia. Nie zadawała pytań. Odezwała się tylko, by
powiedzieć, żeby się spróbował obrócić bardziej przodem do niej.
Namydlając tors, musiała się
pochylić. A że miała na sobie tylko luźną sukienkę, nieprzylegającą do ciała,
oczom Janka ukazał się nagi biust siostry. Piersi drgały w rytm ruchów ręki
trzymającej gąbkę. Janek odwrócił wzrok, ale ciekawość i tak zwyciężyła.
Jeszcze raz spojrzał na piersi. Jego uwagę zwróciły na siebie duże sutki. Czy
to wskutek stresu, czy w wyrazie podziwu dla kobiecej anatomii członek szybko
napęczniał. Wyprężył się dumnie wprost przed oczami Zochy. Tej reakcji własnego
ciała Janek nie mógł w żaden sposób zastopować. Zdołał jedynie otworzyć buzię,
żeby przeprosić. Ale jak tu przepraszać za coś, na co się nie ma wpływu?
— Oj, hih! — Pierwszą reakcją
Zochy był chichot. — Janek? — Popatrzyła na różową żołądź wyzierającą przez
napletek. — Wiesz co?
— ? — Janek tak samo jak siostra
szukał w głowie odpowiedniego słowa. Na próżno.
— Wiesz co nam mówił Kapitan na
PO? Że w czasie boju — Zocha starała się oddać charakterystyczny tembr głosu
ex-oficera — żołnierze często dostają wzwodu. Szczególnie jak idą do szturmu.
— Stary zboczeniec —
odpowiedział Janek. — Nie za darmo go usunęli z podstawówki.
— No — zgodziła się Zocha. — Ale
to naprawdę wygląda jak lufa karabinu — powiedziała o członku.
— Acha. A to — Janek wskazał
wzrokiem na biust dziewczyny — naprawdę jest podobne do dzwonów w kościele.
— Oj, przestań, zboczeńcu, hi,
hi. Bo się sam będziesz mył dalej.
— Przepraszam. Wiesz co, Zosiu,
dziękuję.
— Nie ma za co. Mama mi kazała.
— To nieważne. Dziękuję.
— Proszę cię bardzo.
Chwilę potem pomogła bratu stanąć.
Trochę nie chciał, ale go przekonała, że zamknie na chwilę drzwi na zamek, w
razie gdyby mama próbowała wejść do łazienki. I że nikt się nie dowie o
przyczynie wstydu. Zbliżyła gąbkę do członka.
— Wiesz co, Zosiu, lepiej ja
sam.
— Oj tam, daj spokój.
Schyliwszy się, zaczęła namydlać,
ostrożnie, jedną dłonią pocierając delikatnie, drugą przytrzymując członka w
miejscu. Janek w tym czasie zerkał z góry na ponownie odsłonięty dekolt. Miał
przed sobą już nie dziecko, lecz dojrzałą licealistkę.
— Chłopaki się za tobą oglądają?
— zapytał cicho.
— Chyba tak. Hih. W końcu trochę
urosły — powiedziała o piersiach — to się i gapią co poniektórzy.
— Ktoś fajny? Masz na oku
jakiegoś kandydata na narzeczonego?
— Może, może… Tylko on chyba nie
wie jak zagadać.
— Zosiu, tego nie trzeba tak…
no, dokładnie — powiedział Janek o myciu penisa.
— Nie? A jak trzeba?
— Właściwie… to nie było brudne.
— Wiesz co? W samą porę mi
mówisz — odpowiedziała Zocha z udawanym oburzeniem. Teatralnie wypuściła z
dłoni mydło i stanęła na wyprostowanych nogach. — Damy radę, żebyś wyszedł z
wanny, czy lepiej zawołać mamę?
— Nie wołaj. Kości mam całe.
Zosia pomogła mu się wytrzeć i
założyć piżamę. Przy okazji podpytała jeszcze o sprawy sercowe:
— Mama by chciała wiedzieć,
kiedy przedstawisz nam swoją Basię. Mówiła, żebyś ją zaprosił na obiad.
Janek musiał odpowiedzieć wymijająco,
że przed wakacjami na pewno się nie uda. Że on sam też nie miał jeszcze okazji
odwiedzić swojej dziewczyny w jej mieszkaniu.
— Za daleko — powiedział,
wzruszając ramionami.
— Ale się całujecie? — Zocha
frywolnie zmrużyła oko.
— No, co to, to już.
— Po francusku?
— Nie. Po polsku. — Nigdy tego
nie robił, ale tym razem musiał: klepnął siostrę w pośladek, niby za karę. I
powiedział: — Dziękuję, Zosiu. Jak tak ze mną rozmawiasz, to mnie już nic nie
boli.
— A, proszę cię bardzo —
odpowiedziała siostra ze śmiechem.
Pomogła mu zjeść kolację przygotowaną
przez mamę i położyć się na noc. Na uwagę obydwu kobiet, że nazajutrz powinien
iść do lekarza i na milicję, odpowiedział krótko:
— Nie mogę. Muszę być jutro w
pracy.
Po co? Dlaczego? Bo miał do zrobienia
coś bardzo ważnego. Co — tego wytłumaczyć nie umiał. Nie chciał.
— Robota nie zając — burknęła
mama i obróciwszy się na pięcie, wyszła z kuchni.
— Naprawdę musisz? — zapytała
siostra szczerze zdumiona.
— Muszę.
— Chcesz, żeby ci Basia pomogła
pocałunkami? — powiedziała szeptem na ucho.
— No.
O paczkach czekających na pociąg do
Krakowa nie wolno mu było mówić nikomu; nawet, albo przede wszystkim, rodzinie.
***
Na komisariat MO Janek więc nie
poszedł. Zrobił to jego ojciec, jak tylko wrócił z nocki. Wściekły na oprychów
i na syna. Że głupi, że się wdał w bójkę i że nawet do lekarza i milicję iść mu
się nie chce. Sakramencko głupi.
— Towarzysz Poznański, Rafał…
Imię ojca?… Aha…To pana pobili?… Nie pana? Syna?… No to nie mogę przyjąć
zgłoszenia… A co sprawcy?
— Co sprawcy, towarzyszu
sierżancie?
— No, kto to był? Imiona,
nazwisko, adres?
— Nie wiem. Pod blokiem go
napadli, około dwudziestej pierwszej, ubrani w czarne kurtki, trzeźwi, chociaż
wątpię. To muszą być jacyś tutejsi chuligani, albo goście. No, milicja powinna
wiedzieć, a jak nie wie, to sprawdzić. Wychodzilibyście w patrol wieczorem, to
by się takie chuligaństwa nie zdarzały! A takie spokojne miasto… było kiedyś.
— Towarzyszu Poznański, niech
się towarzysz nie zapomina!
— Bo co? Grozisz mi, synku?
Zgłoszenia nie przyjmujesz?! Gdzie naczalnik?
— Proszę się nie unosić,
towarzyszu.
— Nie? Bo co mi zrobisz? Wołaj
no naczalnika!
Szef komisariatu przyznał rację
swojemu podkomendnemu. A na odchodne zapytał:
— A tak właściwie, towarzyszu
Poznański, co wy tu jeszcze robicie?
— Co macie na myśli, towarzyszu
poruczniku?
— Nie wyjechaliście jeszcze?
— Dokąd mielibyśmy wyjeżdżać?
— Już wy to dobrze wiecie,
towarzyszu. A synek niech lepiej uważa, z kim się zadaje. Widzicie sami,
towarzyszu, do czego prowadzi szemrane towarzystwo.
— Janek z nikim szemranym się
nie zadaje!
— To wy tak sądzicie, towarzyszu
Poznański. Partia może być innego zdania. Do widzenia, czołem!
— Ja tego tak nie zostawię,
poruczniku. Jeszcze jest sprawiedliwość na tym świecie, pojadę z tym do
województwa.
— Wy mnie straszycie?
— Nie straszę, tylko zapowiadam.
— Rozumiem. Szalom, towarzyszu.
„Pies MO-mowy, a zna zagraniczne
słowo” — przemknęło przez myśl Poznańskiemu. Lecz nie miał nerwów ani czasu roztrząsać
w szczegółach przyczynę tego odejścia od reżimowej nowomowy. Odpowiedział cicho:
— Do widzenia.
***
Zosia wracała ze szkoły. Zamyślona,
rozmarzona, zakochana. Wcześniej tego dnia kolega z klasy nieśmiało zaprosił ją
do kina. Właściwie to nie zaprosił, tylko zapytał, czy by w którąś wolną sobotę
miała kiedyś czas na kino. Nie proponował żadnego konkretnego filmu, nie
pokazał biletów, ale i tak osiągnął cel, zmusił dziewczynę do pomyślenia.
Najchętniej obejrzałaby „Walkę o ogień”.
Wszedłszy do klatki, zauważyła
mężczyznę. Odwrócony bokiem majstrował coś przy skrzynkach na listy. Ubrany był
w długie czarne spodnie i jasną koszulę. Między nogami trzymał ciemną teczkę,
aktówkę. Nie zauważyła jego twarzy. Tylko, że był brunetem. Nie wiedziała, czy
go powinna znać jako sąsiada, czy niekoniecznie. Na wszelki wypadek przywitała:
— Dzień dobry!
— Dzień dobry — odpowiedział
mężczyzna ochrypłym głosem, nie odwracając głowy.
Pół piętra wyżej natknęła się na
jeszcze jednego człowieka. Niespiesznie ruszył w dół, w jej kierunku. Ubrany
identycznie jak ten z ochrypłym głosem, tylko bez teczki. I wyższy. Z szerokimi
barkami. I nie brunet. Choć też nie bardzo jasny blondyn. Ukłoniła się i jemu,
z grzeczności:
— Dzień dobry.
Lecz nieznajomy nie był grzeczny.
Zastąpił drogę Zosi.
— A dokąd to, panienko? —
zapytał z szyderczą miną.
Zimny pot skroplił się na plecach
Zosi.
— Ja? Do domu — odpowiedziała,
odruchowo robiąc pół kroku do tyłu.
— Do domu, aha. A jak się
nazywasz, towarzyszko panienko?
— Ja?
— Tak. Bo mnie zwać można Jurek,
a mojego przyjaciela pan Jerzy.
— Już się znamy — potwierdził
właściciel ochrypłego głosu.
— Aha. No…
— To jak się nazywasz,
towarzyszko? — Jurek podszedł bliżej, zdecydowanie za blisko, zmuszając Zosię
oprzeć się o ścianę.
— Zofia — odpowiedziała drżącym
głosem. Czując, jak jej dygocą kolana.
— Ale ja o nazwisko pytałem —
zaśmiał się Jurek. Rękami oparł się o ścianę, zamykając Zosię w klatce swych
ramion.
— Jureczku — odezwał się z dołu
pan Jerzy — to jest ta nasza dziunia. Inna tu nie mieszka. Nie musisz o nic
pytać. — Mówiąc, posuwał się, stopień za stopniem, coraz wyżej.
— Ale? Ale o co chodzi?
— Nazwisko! — syknął Jurek,
kierując strumień oddechu prosto w policzek Zosi.
— Poznańska.
— Janek Poznański; znasz go?
— Znam.
— Mamy sprawę do niego —
powiedział spokojnie pan Jerzy.
— Jaką?
— Jest teraz w domu?
— Nie ma.
— A kto jest z domowników?
Tacie w tym tygodniu wypadały
popołudnia. Mama wracała z pracy około piętnastej.
— Nie wiem.
— Sama będziesz, dziuniu? —
Jurek oblizał się lubieżnie.
— Nie wiem.
— Słyszałeś? Panienka Zosia nas
zaprasza na pogaduchy.
— To nie wypada nie skorzystać z
zaproszenia — zaśmiał się pan Jerzy.
— O, nie! — jęknęła Zosia, ale
zdało się, że nikt jej nie słyszy.
— Prowadź! — rozkazał pan Jerzy.
— Nie, nie mogę. — Zosia
popatrzyła na przemian na każdego z mężczyzn. Chciało jej się jednocześnie
krzyczeć i płakać. Głośno i bez dźwięku. Żeby sprowadzić pomoc, ale w tajemnicy
przed sąsiadami.
— Mamy rozmawiać na klatce
schodowej, Zosiu? — cynicznie zapytał pan Jerzy.
Przysunął się bliżej. Tak, że Jurkowi
do blokowania Zosi wystarczało już tylko jedno ramię. Napierając dalej, zmusili
ją do przesunięcia się do rogu. Osaczali ją całymi sobą, odcinając wszelkie
ścieżki ucieczki, mordując nadzieję na ratunek. Potęgując lęk
— Ale o co chodzi? — Zosia
ostatnim tchnieniem nadziei spróbowała przemówić napastnikom do sumienia.
Ci jednak umieli być głusi. Profesja
tego wymagała.
— Mnie tam wcale nie
przeszkadza, że na klatce schodowej — powiedział wysoki Jurek. — Grunt, że
fajna dziunia.
— No to zaczynaj mówić. — Jerzy
odstawił aktówkę. — Tylko nie za głośno.
Są ludzie, którym nie trzeba
powtarzać poleceń. Zwłaszcza gdy robią w pracy to, co lubią. Jurek zwinnym
ruchem zatkał buzię Zosi, lewą ręką. Prawą sięgnął między uda. Tak szybko, że
zaskoczona dziewczyna nawet nie zdążyła pisnąć.
Poczuwszy silną dłoń obcego pod
spódnicą, odruchowo wspięła się na palcach. Ale przed niczym to nie obroniło.
Jurek bez najmniejszych ceregieli wziął się za tarmoszenie majtek. Zosia ledwie
zdążyła zacząć rozumieć, co się dzieje, a jego palce już grasowały w jej
włosach łonowych. Pod bawełną.
— Nie! — krzyknęła całym ciałem.
Całym z wyjątkiem gardła i buzi. Te milczały. Tak bardzo się bały krzyczeć.
Intuz wnet wśliznął się między wargi,
zaczął rozpychać się tam palcami. Lecz nagle przestał. Jego ręka zastygła
nieruchomo.
— To jak? Nie wolisz nas
zaprosić? — zapytał szyderczym szeptem. Powoli uwolnił jej buzię z blokującego
uścisku.
Zosia próbowała jeszcze wyżej wspiąć
się na palce, kurczowo trzymała łokieć napastnika, obiema rękami, próbując się bronić
przed brutalnym macaniem. Bezskutecznie.
Nie miała siły ani odwagi pokręcić
głową.
— Nadal wolisz rozmawiać tutaj?
— Jurek ponowił pytanie, jednocześnie poruszając palcem w jej intymnym miejscu.
— Aha — z przerażeniem w oczach
kiwnęła głową.
— Jak chcesz — powiedział Jurek
i znienacka złożył mokry pocałunek na lewym policzku Zosi. Z głośnym mlaskiem.
— Nie! — jęknęła Zosia,
poczuwszy, jak dłoń napastująca jej łono obróciła się nieco, tak że środkowy
palec zaczął się sam zanurzać w jej wnętrze.
— Gotowa — skomentował jej stan
napastnik Jurek. I nieoczekiwanie dla Zosi, wyciągnął rękę z majtek.
— Och — odetchnęła z ulgą.
Poczuła, jak jej serce pracuje, szybko i mocno jak młot pneumatyczny.
Popatrzyła z nadzieją na drugiego z mężczyzn. Starszego, tego, który ma
decydujące słowo.
Pan Jerzy nie mówił długo. Widocznie
nie był rozrzutny w słowach.
— Na dzisiaj starczy tego
dobrego — powiedział do Jurka. — A ty — zwrócił się do Zosi — przekaż temu
swojemu, żeby przestał fikać. Jak nie przestanie, to jego dziuni naprawdę może
ktoś zrobić krzywdę.
— No — warknął Jurek. — Powiedz
frajerowi, że ma nas więcej nie wkurwiać.
***
Za drugim razem Jurek i pan Jerzy
zjawili się, kiedy Zosia otworzyła plecak, żeby wyjąć klucze do mieszkania.
Przed drzwiami. Zjawili się dosłownie znikąd, to znaczy z wyższego półpiętra,
gdzie czekali Bezszelestnie.
— Ale o co chodzi? — Zosia
prawie rzuciła się do ucieczki.
Ale nie zbiegła po schodach. Jurek
zwinnym susem zastąpił jej drogę.
— Dokąd to, panienko?
— Ja? No… Czego panowie chcą ode
mnie? — Głos jej się łamał, kolana trzęsły jak galareta.
— Milicja obywatelska — pan
Jerzy machnął niebieskim kartonikiem. Legitymacją służbową. Mógłby machnąć
czymkolwiek. Dziewczyna i tak nie był w stanie sprawdzić, czy to prawdziwy
dokument. — Pani Zofia Poznańska?
— Tak.
— Proszę otworzyć. Mamy nakaz
rewizji.
— Słucham?
— Otwieraj drzwi. Grzecznie —
powiedział Jurek, napierając na Zosię tułowiem. — Albo porozmawiamy jak
poprzednim razem.
— Daj mi klucze, dziewczynko. —
Szef Jurka wyjął je Zosi z ręki. — Dziękuję. — Przekręcił zamek. — Zaraz nam
wszystko opowiesz.
— Będziesz śpiewać — dodał Jurek.—
Sikoreczko.
Gdy kwadrans później do mieszkania
weszła mama nastolatki, Zosia w sypialni rodziców błagała o litość. Leżała na
plecach, z ramionami wyciągniętymi za głowę, z nadgarstkami w kurczowym uścisku
silnego mężczyzny, powtarzającego warczącym tonem:
— A mogłaś mu powiedzieć, żeby
nas nie wkurwiał. Ostrzegaliśmy.
Dowodzący milicjant, pan Jerzy,
kończył rozbieranie.
— Jezusie Maryjo! — wrzasnęła
pani Helena. — Pomocy!
— Zabierz panią do kuchni.
Wytłumacz sytuację — powiedział pan Jerzy najspokojniejszym tonem pod słońcem,
stoicko obojętnym. — A my sobie tutaj pogawędzimy, panienko — zwrócił się do
Zosi. — Możesz się ubrać.
Jak tylko Jurek z panią Heleną zniknęli
za progiem, zamknał drzwi na klamkę i powiedział do Zosi, że zmienił zdanie:
— Wyrucham cię, czy chcesz, czy
nie chcesz, Zosieńko. Ale lepiej będzie, jak zechcesz.
— Ale nie trzeba, proszę pana. —
Żałowała, że nie powiedziała bratu o poprzednim najściu oprychów. Klasowy
kolega, niedawne udane wyjście do kina i plany na kolejne wyjście po piętnastu
minutach szarpania w obronie cnoty całkiem uszły z jej głowy.
— Trzeba. I to jeszcze jak
trzeba. Bądź grzeczna — rozpiął dopiero co zapięty rozporek — Bądź mądra.
— Ale dlaczego? — Odruchowo
zatkała sobie buzię ręką, żeby nie krzyknąć. I nie przywołać krzykiem mamy i
drugiego z mężczyzn. Dlaczego się bała mamy?
— Bo chcę i mogę — odpowiedział
pan Jerzy ze stoickim spokojem. — Ale możemy iść na pewien układ, Zosieńko. Dla
ciebie na pewno tak będzie lepiej.
— Jaki? — W sercu Zosi nagle na
nowo zaświtała nadzieja.
— Jak będziesz cicho i grzecznie
rozłożysz nogi, zrobimy tak, że wszyscy uwierzą, że do niczego nie doszło.
Zgadzasz się, Zosieńko?
— Ale jak?
— Będą myśleć, że byłaś taka
rezolutna i sprytna, że mnie zagadałaś i przekonałaś. Że ci się poszczęściło.
To zawsze działa. Warunek jest tylko taki, że nie wolno ci ani pisnąć.
Rozumiemy się?
Zosia pokiwała głową.
Z przerażeniem w oczach patrzyła, jak
milicjant rozbiera się do naga. Wcześniej, kiedy ściągał z niej ubrania, miał
jeszcze na sobie koszulę i spodnie. Tyle tylko że rozpięte. Tym razem stanął
przed nią z gołym penisem. Zosia, chcąc nie chcąc, porównała z jedynym męskim
przyrodzeniem, jakie widziała wcześniej, z penisem brata. Odniosła wrażenie, że
członek milicjanta był mniejszy i bardziej wiotki. Ale pan Jerzy, nieświadomy
tego porównania, szybko na oczach Zosi, kilkoma ruchami dłoni, kilkakrotnym
naciągnięciem skórki, poprawił kondycję członka. Sprawił, że penis wyprężył
się, wydłużył odrobinę i przynajmniej wizualnie stwardniał. Jęknęła głucho i
wbrew sobie rozsunęła kolana.
Milicjant, nie okazując emocji,
położył się obok niej, uniósł jej udo, przylgnął swym owłosionym brzuchem do
jej gładkiego brzucha, położył dłoń Zosi sobie na penisie.
— Pomóż — powiedział cicho.
Pomógł sobie sam, palcami
rozchyliwszy dolne wargi dziewczyny, śliskie od śluzu. Wszedł, spenetrował,
wykorzystał. Bo chciał, i mógł, i wiedział, że nie grożą mu za to żadne
konsekwencje. Że mu za to płacą. A Zosia… zgodnie z umową ani nie pisnęła. Nie
mogła. Nawet gdyby chciała, struny głosowe odmówiłyby posłuszeństwa.
Tymczasem w kuchni barczysty jarek
wytłumaczył pani Helenie, jak się sprawy mają. Że przynosić Rycerza
Niepokalanej do zakładu pracy w Polsce ludowej nikomu nie zabroniono i że
towarzysz brygadzista Poznański Rafał może nawet rozdawać egzemplarze kolegom i
podwładnym, nawet jeśli osobie o jego pochodzeniu — bracia dziadka towarzysza
Poznańskiego chyba nie po to się bili w powstaniu 1943 roku, żeby wnuk
propagował maryjne zabobony? — to nie przystoi i partia nie pochwala. Ale
szkody jakie Ojczyźnie wyrządza syn towarzysza brygadzisty i towarzyszki
przedszkolanki nie mogą pozostać bez odpowiedzi.
— Lepiej się, towarzysze, zastanówcie,
czy oby na pewno Polska to wasze państwo i wasze miejsce na ziemi. Bo jak na
razie to tylko szkodzicie. I jak wy żeście wychowali syna! Na zdrajcę!? Na
sługusa szkopskich rewizjonistów? Może jednak gdzieś indziej jest wasze miejsce
na ziemi? Pomyślcie, towarzyszko.
Zosia ani pisnęła. Przyjęła gwałt na
cicho. Ale i tak przed żadną kompromitacją jej to nie uchroniło. Kiedy już było
po wszystkim i razem z milicjantem, ubrana z powrotem, jak gdyby nigdy nic, w
szkolną sukienkę, razem z milicjantem weszła do kuchni, Jurek powiedział
półgłosem, że następnym razem jest jego kolej. Mama zaś, jak tylko mężczyźni
opuścili mieszkanie, poleciła córce:
— Umyj się. Tacie i Jankowi nie
powiemy.
Zosia ze łzami w oczach pokiwała
głową. Rozpłakała się dopiero w łazience. Nad swym pohańbieniem i bezsilnością.
Wnioski o paszport i zezwolenie na
stałe zamieszkanie poza granicami PRL wbrew ogólnej praktyce zostały
rozpatrzone bez zwłoki i pozytywnie. Należało tylko zdeponować posiadane dowody
osobiste na komendzie milicji właściwej dla miejsca zamieszkania i uiścić
stosowną opłatę skarbową.
Nowy rok rodzina Poznańskich witała w
Wiedniu. W ekspresowym tempie uczyli się języka i realiów obcego im kraju.
Szybko poznali, że Austria nie Ameryka. Basia, o której myślał Janek, idąc
ulicą Marchlewskiego, nie miała jeszcze nowego chłopaka, ale nie rozpaczała po
stracie. Narzeczony miał się pojawić dopiero rok później. Co najmniej dwie
rodziny w mieście X fetowały udany rok: rodzina Sękaczy szczęśliwa z awansu
towarzysza zastępcy brygadzisty Sękacza Józefa na brygadzistę — opłaciła się
czujność obywatelska — oraz rodzina Cukierskich urządzająca się w nowo
przydzielonym, znienacka po ośmiu latach od złożenia wniosku, mieszkaniu
spółdzielczym. Ormowcy Jarek i pan Jerzy mieli nowe fuchy. Dobrze im się żyło
wtedy, a jeśli nie umarli, wiedzie im się do dzisiaj. Do żadnej zagranicy nigdy
nie wyjeżdżali
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz