Poprzedni odcinek: Po kolędzie I
***
Pieprzony covid! Przepraszam, panie Jezu, ale inaczej nie mogę. Dopust Boży, ten cały wirus! Mówią, że to kara za grzechy. Że to ty go zesłałeś. I prawdę mówią. I dobrze żeś zrobił, panie Jezu, bo trzeba ludzkość karać za wszystkie grzechy. Bo to nie ma już bojaźni Boga w narodzie. A gdzie nie ma bojaźni, tam i wiary nie ma. A bez wiary to tylko szatan i zepsucie. A więc dobrze zrobiłeś z tym covidem.
Ale, że mi duszpasterską robotę ten covid pieprzony — wybacz mnie
grzesznemu — całkiem rozkłada, to niedobrze. Lekcje przez Internet — na co
to komu! Jeszcze jakiś polski czy matematyka, ale żeby religię prowadzić na
odległość, kiedy to kontakt z katechetą jest najważniejszy, to sprawka szatana.
Żeby jeszcze bardziej oddalić młodych od wiary kościoła. Tak myślę, panie Jezu.
Jeszcze te liberały wołają, żeby kościoły zamknąć i po
kolędzie nie chodzić! Że też ich żadna powódź nie zaleje! A jak my mielibyśmy
żyć bez kolędy? No, powiedz sam, panie Jezu, że to niemożliwe. Wierni
potrzebuję duszpasterzy, ale i nam księżom potrzebni są wierni. Pasterz musi
doglądać swoich owieczek. Jak nie dojrzy, to się rozbiegną, zbłądzą, zapomną,
do kogo należą. Nie prawdę mówię?
Już nie wspomnę, że grzech na sile przybiera bez
parafianek. Bo jak tu bez nich uciszyć żądze? Też może przez Internet? Tak się
przecież nie da. Nie da się pisać, nie zamaczając pióra w kałamarzu. Nie da
się. A jak się przestanie zamaczać, to pióro uschnie. I diabli wezmą księdza.
Prawda, panie Jezu? No przecież że prawda.
Co my tu mamy na dzisiaj? Sprawdźmy w kajecie. Aha, już
wiem, Kozioły: Alina — 1983,
Grzegorz — 1981, Lucyna — 2003. O, przy Lucynie mamy kolekcję literek: a — przekreślone,
a z plusem — też skreślone, i b przekreślone, c. Hm. Ładnie nam kózka dojrzewa. Coś niecoś pamiętam. 2021 minus 2003, to do osiemnastych
urodzin całkiem niedaleko. Ciekawe jak tam z kawalerem teraz w tym okropnym
czasie. I na koniec Karol — 2007.
Rodzina Koziołów: 38, 40, 18 i 14. To chłopak w siódmej klasie teraz. Pewnie jest już z niego niezły kawał kozła.
Tak, tak. W ubiegłym roku pan domu, stary Kozioł, zaszczycił
nas swą obecnością na kolędzie, po długiej przerwie. Dzieci nieobecne. Wyjazd
na ferie. Podejrzana sprawa. Policzmy kropki: przy literze A jedenaście, przy literze L jedno kółko bez
wypełnienia w 2018 i pełna kropka w 2019.
Sprawdźmy jeszcze w kartotece. Litery K-M, segregator na
drugiej półce pierwszy od lewa... Tia, do sakramentu nie przystępuje. Może
spowiada się u innego księdza? Ale nie. Ma kropkę. Na pewno kazałem przychodzić
do mnie. Czyżby się zlękła? Ciężka sprawa. Jeszcze ze szkoły: religia z siostrą
Ludwiką, opinia bardzo dobra.
A mogłem wziąć jej klasę dla siebie. Niedopatrzenie! Ale
przecież się nie rozerwę. Proboszcz jest tylko jeden, a klas wiele. Prawda,
panie Jezu? I w każdej klasie owieczki, czy też jak ta Lucynka, kózki,
wymagające troski i opieki, i pracy formacyjnej. Niedopatrzenia są niestety nie
do uniknięcia. Dlatego musimy się mieć na baczności. Podwójnie i potrójnie
zabezpieczać, uczyć o tajemnicy spowiedzi świętej, o karach za grzech przeciw
kościołowi. Bo, panie Boże kochany, diabeł Sekielski nie śpi. Zawsze gotowy do
ataku, Lewiatan pieprzony!
Przepraszam, że się uniosłem. W imię Ojca i Syna, i
Ducha.
Co roku biorę sobie dwie, trzy, bywało że cztery klasy. W
podstawówce i w szkole średniej. Wiadomo, jak jest. Pańskie oko tuczy. Nie
dopatrzysz, zaniedbasz i się trzoda rozbiegnie, nawet się nie spostrzeżesz.
Trzeba doglądać. A i pensyjka MEN-owska, skromna bo skromna, ale ulicą nie
chodzi. I na ZUS-ie można przyoszczędzić, co by kościelnemu skarbcu ulżyć.
I dla samej radości pracy z młodzieżą warto uczyć. Choćby
dla tych chwil na początku roku, kiedy się przejmuje nową klasę — nigdy nie
biorę dwa razy tej samej — i czyta listę po raz pierwszy:
— Pan Grzegorz?
— Obecny.
— Panna Olga? — Nazwiska zawsze pomijam. Po nazwisku
było za komuny.
— Obecna.
— Szczęść Boże, panno Olgo!
W technikum to już nie robi takiego wrażenia, ale w
szóstej, siódmej klasie dzieciaki są zachłyśnięte takim dorosłym traktowaniem.
Uwagi łakną jak powietrza. Czasu. Głosu natchnienia! A nie pośpiechu, żeby
tylko odfajkować listę i robić zadania. Ale na uniwersytetach tego nie uczą. I
w seminarium też niespecjalnie. Jak to, panie Jezu, do wszystkiego trzeba
dojrzewać samemu. Tylko z Twoją pomocą.
— Bóg zapłać. — Miód dla ucha, usłyszeć taką
odpowiedź. Usłyszysz i wiesz na dwieście procent, że Ola dobra katoliczka, nie
zdradzi.
No a dla tych momentów, kiedy można przywitać dzierlatkę:
— A panna Katarzyna jest dzisiaj z nami?
— Obecna.
— A, z Kasią to my się już znamy. Jak Bóg da, w tym
roku też się spotkamy na kolędzie. Mam taką nadzieję w każdym razie. —
Wydeklamować tak, podniośle, natchnionym głosem i patrzeć, jak na rumianej
buziaczce pojawia się uśmiech, albo jak ulatuje w bok skromne spojrzenie.
Dla takich momentów warto brać katechezę na własne barki.
No i dla testów psychologicznych. Wiesz jakich. Wszystko
na Twoją chwałę i chwałę Twojego kościoła! I wszystko tylko i wyłącznie dzięki
Twojemu wsparciu. Bez ciebie, bez nawrócenia... Ty jeden tylko wiesz, czym bym
był teraz.
***
Opowiem ci, panie Jezu, chociaż nie muszę, bo ty wszędzie
jesteś i wszystko widzisz. Ale ci powiem. Powiem i poproszę o odpuszczenie
grzechów. Wybacz, Panie, twemu pokornemu słudze!
Włączam dyktafon, dla księdza biskupa. Dostanie jak
zawsze pełne nagranie z wizytacji, ale skoro prosił, żeby dodawać parę słów od
siebie, to dodam. Bo pisać sprawozdań nie umiem. Ręcznie — stara ręka się
trzęsie, a klawiatury siwa głowa już się nie nauczy. Więc tak:
Wchodzę jak zawsze w pełnym skupieniu. Natchnionym głosem
witam i rozglądam, kto jest obecny, kto zlękniony, a kto odważny, po minach
poznaję stan duchowy:
— Szczęść Boże temu domowi.
— Szczęść Boże, księże proboszczu — odpowiada Alina.
Truchliwym głosem, jak zahukana nastolatka.
Obok niej syn stoi. Metr siedemdziesiąt z hakiem. Wyrósł
młodzieniec przez te dwa lata, kiedy go nie widziałem. Na oko nie powiesz, że
trzynastolatek. Ręce złożone jak do pacierza. Zabawna scena.
Za matką córa. Zerka przez ramię. Struchlałe stworzenie.
Blondynka. Włosy zaczesane na bok. Trzyma je czarna spinka. Wkoło nosa kilka
piegów. Urocza! Na samą myśl o tym, co znajdę pod białą koszulą pióro staje
dęba. Już wiem, że dostanę. Dziękuję ci, panie Jezu. Dziękuję, że jesteś ze
mną.
— A, pana domu nie widzę? Gdzie jest pan Grzegorz?
— Proszę księdza, stała się taka bieda. My tu
wszyscy na kwarantannie. Mąż leży w gościnnym, ale, dla dobra księdza, lepiej go
dzisiaj nie odwiedzać.
— Czyżby to ten wirus? — pytam ostrożnie.
— Niestety. Test wyszedł pozytywny.
— Ale poza tym dobrze się czuje? — Staram się okazać
współczucie. — W którym pokoju leży?
Alina tłumaczy, ale ja chcę wiedzieć tylko, czy będzie
słyszał przez ścianę, jak wezmę na spowiedź świętą jego córę. Nie można
przecież dopuścić do złamania tajemnicy tego szczególnego sakramentu.
— Dobrze, dobrze. Nie będziemy budzić. Proszę mu
tylko podać potem wodę święconą. Zostawię państwu po kolędzie specjalny
flakonik. I pobłogosławię oczywiście też tę wodę, którą państwo przygotowali na
dzisiejsze spotkanie. Zapytam tylko, gdzie są pokoje dzieci? Czy w tej samej
części domu?
Śpi w lewym skrzydle za sienią. Nic nie usłyszy.
W pokoju gościnnym urządzonym schludnie, lecz skromnie —
widać, że rodzina nie z najbiedniejszych, ale w dolarach nie pływa — odmawiam
modlitwę, kropię, pytam, co się zmieniło od ostatniej wizyty.
— Telewizora chyba nie było. — Udaję, że nie
pamiętam.
— Był, proszę księdza. Trzy lata temu zmieniliśmy na
nowy — odpowiada Alina.
Kątem oka zerka na córkę. Nerwowo. Kontroluje, czy
koszula uprasowana wystarczająco dokładnie? Czy nie ma śladów lenistwa mogących
obrazić księdza? Ukradkiem naciąga też swoją koszulę. Poprawia apaszkę.
— Ach, tak. — Rozglądam się dalej. Koperta leży na
stole, jak Bóg przykazał. W tę stronę staram się nie patrzeć. — Piękne obrazy.
— A, tak. W tym roku powiesiliśmy Franciszka.
Prawda, Lucynko, w tym roku? To znaczy w ubiegłym. Niedługo po wizycie księdza.
Czy jednak przed kolędą?
— Nie wiem, mamo. Nie pamiętam. Byliśmy z Karolem u
cioci Grażyny, na feriach. — Nareszcie słyszę dziewczęcy głosik. Zlękniony.
Uległy. Pióro znów reaguje. O, Boże! Do kałamarza jeszcze co najmniej
piętnaście minut.
— A, tak, prawda. Wróciliście w następnym tygodniu.
— No, wujek Marek nas przywiózł, fiestą. — W
kącikach ust kózki przez ułamek sekundy widzę uśmiech. Dziewoja zerka na brata.
Brat się czerwieni. Dobrze to, czy niedobrze?
— Trochę mieliście ciasno w pięć osób — mówi Alina.
Lubię, kiedy wizytowana rodzina zaczyna się dzielić
jakimiś szczegółami z życia. W ten sposób włącza duszpasterza w swoje sprawy.
Pojawia się nić zrozumienia, więź taka zwykła ludzka. To bardzo ważny dodatek do
więzi duchowej. Zaraz im tę myśl przekażę, tylko jeszcze chwilę posłucham, co
to za wujek Marek z małym samochodem.
— Najbardziej Karol.
— Oj, bez przesady. To tylko sto kilometrów. —
Słyszę teraz, że młodzian już przeszedł mutację.
— Ja też jeździłem fordem — nadmieniam. — Jeszcze
kilka lat temu. Aż rdza go zjadła i musiałem wymienić na nowszy egzemplarz.
— A teraz czym ksiądz jeździ? — pyta chłopak,
właściwie młody mężczyzna.
— Golfem przyjechałem. Możesz potem zobaczyć, jak
skończymy. Zaparkowałem przed furtką.
Przyglądam mu się uważnie. Czy to możliwe, że nawet się
nie domyśla? Za kwadrans zamoczę w jego siostrze, na pewno zamoczę pióro, a w
młodej głowie nie błyśnie nawet iskierka podejrzenia?
„Nie uciekaj przede
mną, dziewko urodziwa,
Z
twoją rumianą twarzą moja broda siwa
Zgodzi
się znamienicie...
wszak
wiesz: im kot starszy,
Tym,
pospolicie mówią, ogon jego twarszy”
Karolu, co ty robisz na polskim? Zaraz go odpytam: kocha
się, czy nie kocha w dziewczętach. Może też o siostrze coś powie.
Nie wierzę, że nie dostrzega atutów tej młódki. Niemożliwe,
żeby nie słyszał zachwytów zazdrosnych kolegów. Tylko mnie, łysego klechy nie
docenia. Lekceważy. A pozory mylą, koźli gołowąsie! Zresztą nie żebym robił coś
nieprawego, czyniąc użytek z cnoty niewieściej. To naturalny przywilej
kapłana. Skromny wobec ogromu wyrzeczeń i zasług. Ale laicy zazdroszczą. Myślą,
że powinno być po równo, jak w komunizmie. Że skoro ksiądz ciupcia, to się każdemu
należy. Niczego nie rozumieją. Głupcy.
Pozwalam, żeby na chwilę zapanowała cisza. Napięcie
rośnie. Lucynka drapie się po nadgarstku. Oczekiwanie. Tajemnica. W modlitewnym
skupieniu patrzę na mały krucyfiks nad drzwiami.
— Za chwilę wspólnie odmówimy litanię do Serca
Jezusowego — mówię powoli, głos dobywam z głębi. — Ale najpierw jeszcze
zapytam, z ciekawości: jechaliście w pięć osób?
— Siostra ma dwie dziewczynki — odpowiada Alina z
ochotą taką, jak by od dawna czekała tylko na to, żeby móc się pochwalić
rodziną. — Drugi tydzień ferii spędziły u nas. Tak się czasami dzielimy opieką
nad dziećmi. Raz my wysyłamy Lucynkę i Karolka do siostry, potem ona do nas
przywozi dziewczynki. Miejsca na szczęście mamy w domu dosyć.
— Rozumiem. — Kiwam głową. — To bardzo dobra
tradycja. I całkowicie w duchu Ewangelii. Bo rzekł Pan w Kanie galilejskiej:
musimy sobie pomagać!
Odmawiam litanię. Tak, jak pamiętam. W połowie po
łacinie, w połowie po polsku. Kropię. Przechodzę do kazania:
— Przechodzimy teraz tę tragedię związaną z wirusem.
Media nas mamią coraz to nową informacją. Mówią, że musimy przyjąć preparat. Że
jak nie damy sobie wstrzyknąć, to umrzemy. To zabijemy bliskich. Zakazimy. Mamy
się wyrzec tych, którzy myślą odmiennie. Kiedyś mówili: zabierz babci dowód!
Dzisiaj: nie podawaj ręki, nie całuj... — Zawieszam głos, żeby każdy w spokoju mógł
przemyśleć moje mądre słowa.
— Amen — szepcze Alina.
— Amen — nabożnie potwierdzają dzieci.
Mówię dalej:
— Ślepi! Ślepi są i głusi na Ewangelię. Te media. Nie
mają bojaźni Bożej. I chcą, żebyśmy nie bali się i my. Żebyśmy nie bali się
grzechu. Tylko wirusa. Ufać mamy nie Słowu, nie księdzu, nie mądrym osobom,
które znamy, rodzicom. Tylko jakiemuś naukowcu z Mesaczjusec, co dostał grant
od Billa Gatesa i dlatego jest mądry, jakiemuś członkowi rady medycznej przy
prezydencie, podobno bardzo znanemu lekarzowi, ale czy ten lekarz wyleczy katar?
Nie, bo się nie zna, bo ma inną specjalizację, immunologię. Im- — biorę oddech
— munologię. Brzmi jak: im mamona! Dla nich pieniądze. Nieprzypadkowo... Nie
chcą, żebyśmy się bali Boga. Myślą, że od plagi zbawią się jakąś szczepionką.
Że człowiek może się zbawić samemu, bez Boga... Błądzą. Ślepcy! — Alina i
Lucynka stoją nieruchomo, ze splecionymi dłońmi na łonie, obie patrzą przez
otwarte buzie. Karolek przestępuje z nogi na nogę. Do niego boska prawda
dociera w mniejszym stopniu. Sceptyk. Więc mówię dalej, by wszystkich przekonać:
— Bo czyż nie powiedział Pan na Górze Oliwnej: kto się nie lęka Boga, pierwszy
poszuka ratunku w ucieczce i wróg go dopadnie od tyłu i zniszczy, a kto się
lęka Boga, ten nie straci wiary i choćby miał zginąć śmiercią męczeńską, żyć
będzie. Oto Słowo Pańskie.
— Amen — szepczą po kolei pobożna mama i oboje
dzieci.
Przyglądam im się uważnie. Ogarnia mnie uczucie dumy,
satysfakcji z dobrze wykonanego zadania. Tych troje nie zboczy z właściwej
ścieżki. Zdołałem natchnąć ich wiarą.
— Amen, moi kochani. — Zwilżam językiem usta
spierzchnięte od natchnionego mówienia. Pora na zasłużone ciupcianie. —
Chciałbym teraz zamienić słowo z każdym z was na osobności. Od kogo zaczniemy?
Może od mężczyzny?
Zeszyt ma, na mszę świętą chodzi, do komunii przystępuje.
Nie będziemy tracić czasu na rzeczy drugorzędne. Szybko przechodzę do sedna:
— Karolu, pogadajmy jak mężczyzna z mężczyzną: Co
słychać z płcią przeciwną?
Młodzik pąsowieje.
— No, nie wiem.
— Wolisz chłopców, mężczyzn, dojrzałe kobiety? Nie
bój się mówić. Jesteśmy na spowiedzi.
— No nie.
— Mów pełnymi zdaniami, proszę. Pan Jezus tego
wymaga. Pamiętasz, co przed chwilą mówił na Górze Oliwnej: że wystarczy bać się
Boga. Kto ma bojaźń przed Panem, i księdzem, ten się nie będzie lękał. Ani
ludzi ani swoich słabości... No, Karol, nie pękaj! Ruchanie było?
— Nie. — Kręci głową jak buddysta kołowrotkiem.
— Podglądasz siostrę? — Nie ma czasu, żeby owijać w
bawełnę.
— Nie! To znaczy... — A jednak. W grę w statki byłem
kiedyś dobry. Trafiony! — Ale skąd ksiądz wiedział?
— Ja też byłem kiedyś młody. Co widziałeś? Piersi,
cipkę?
— Wszystko, ale tylko na telefonie.
— Karolku, nie pytam o grzechy przez Internet. Z
nich się na pewno spowiadasz w konfesjonale. Dzisiaj jest spowiedź szczególna.
Musisz wyznać te grzechy, które dotąd zatajasz. Podglądałeś, jak uprawia seks z
narzeczonym?
— Nie!
Okazuje się, że młody zostawia włączony telefon w
łazience. Z włączonym nagrywaniem. Potem wycina na komputerze udane fragmenty i
zapisuje. Ogląda potem na tablecie.
— Siostra wie o tym?
— Nie! Czasami przynosi mi telefon do pokoju. Myśli,
że zostawiłem przez przypadek. Ale wtedy wiadomo, że nic się nie nagrało.
— Sprytny jesteś. Gdzie trzymasz te filmiki?
— Na tablecie i w chmurze.
— Musisz mi je przynieść.
— Aa, ale proszę księdza... — Zapomina języka. Jest
autentycznie przerażony.
— Muszę obejrzeć przynajmniej z grubsza, żeby ocenić
sromotę grzechu. Przyniesiesz mi na plebanię. Tylko zadzwoń wcześniej, żebyśmy
się nie minęli. Podniecają cię te nagrania?
— Yy, tak, proszę księdza. Ale tam jest nie tylko
Lucyna.
— Kto jeszcze? Mama?
— Kuzynki. — O, to trafiony i zatopiony!
— Te od wujka Marka? — Coś czuję, że ksiądz biskup
będzie zadowolony. Sponsor-minister, z tego co mówią, lubi popatrzeć.
Posłuchać też lubi.
— Tak.
— No, dobrze. Zostań w zakrystii po mszy w
niedzielę. Porozmawiamy sobie.
Błogosławię, kropię, wręczam obrazek ze świętym Pawłem i
świętą Teklą. Mówię, że to patroni dobrej miłości. W zeszycie do religii
zostawiam wpis: „Za wizytę duszpasterską ocena celująca. Ksiądz proboszcz”.
Czas na Lucynkę.
— Laptop włączony? Widać, że pilna uczennica. — Na
wstępie chwalę, tembrem wzniosłym.
— Dziękuję, księże proboszczu.
Podchodzę bliżej. Odkładam teczkę i kajet. Patrzę dziewoi
głęboko w oczy. Czekam. Kózka nic nie mówi. Przymruża powieki i głośno przełyka
ślinę.
— Nie lękaj się — mówię półszeptem i przenoszę
spojrzenie na dekolt. Pióro twardnieje jeszcze bardziej. Teraz to już solidne
kropidło. — Od naszego ostatniego spotkania, dwa lata temu, seks był?
Buzia dziewczyny w mgnieniu oka przemienia się w semafor
kolejowy. Poliki świecą na czerwono. Wie doskonale, że zaraz wyświadczy
przysługę staremu proboszczowi. Czeka.
I ja czekam na odpowiedź. W końcu dziewoja kiwa głową.
— Ile razy?
— Dwa. Nie licząc tego, co wtedy z księdzem... — dodaje.
Nie ma pojęcia, jak nazwać nasze ówczesne zbliżenie. — Ale to nie był tak
całkiem seks, to znaczy nie do końca — mówi chaotycznie. Nie jest przygotowana
do spowiedzi. Na razie jednak nie będę ciągnąć za język, prostować zawiłości.
Czasu jest niewiele.
— Mama wie?
— Nie.
— Jak się nazywa narzeczony?
— Nie mam narzeczonego.
— Przygodny seks? Za pieniądze? — Gładzę ją po
policzku.
— Nie! — Dziewoja dygoce.
— Zrobimy jak poprzednio. Zdejmij — wskazuję na
koszulę — powieś na krześle, żeby się nie pomięła.
— Ale?
— Lucynko! — Robię groźną minę.
— Powieś na krześle! A w międzyczasie, kiedy się
będziesz rozbierać, powiedz, co to za wujek Marek.
Guziki rozpina, ociągając się niemiłosiernie. Mówi o
wujku trzy po trzy. Mataczy. Biustonosz za to zdejmuje już siłą rozpędu.
— Nie chciał mnie rozdziewiczyć. — Wreszcie składa jakieś sensowne zeznanie. — Bo to by było nieetyczne.
— Teraz majtki.
— Nie powiedziałam mu o...
— Masz rację. Zdrada jest grzechem. Tak samo jak
pozbawienie wianka.
— Ale ja przecież nie jestem dziewicą.
— Jesteś. Dopóki nie włoży ci ktoś z rówieśników, w
wieku... — Zamyślam się, mierząc wzrokiem biust Koziołówny. — powiedzmy, dwa
razy mniej lat niż ja, dopóty nie skazisz cnoty. Osoba duchowna, Lucynko, nie
defloruje. Nie ma takiej mocy.
Niezłe z niej ziółko! Dwa lata temu jakiś nauczyciel,
teraz wujek. Widać, lubi kózka starych byków. Och, panie Jezu,
przepiękne ciało! Dziękuję!
Podwijam sutannę. Kropidło jak buława hetmańska mierzy do
celu.
— Księże proboszczu... — szepcze dziewoja. Zerka na
drzwi. Są zatrząśnięte. Przed wtargnięciem mamy lub taty chroni nas tajemnica
spowiedzi.
Obejmuję ją w pół. Przyciskam. Chwilę jeszcze droczę się z młodocianą cipką. Pocieram kropidłem.
— Powinnaś częściej dawać popatrzeć bratu.
— Słucham?!
Obracam ją plecami do łóżka. Kładę na wznak.
— Daj szerzej nogi. — Wchodzę. Jest cudownie ciepła.
Naoliwiona smarem miłości. Ciasna. Gościnna. — Nie zakrywaj piersi ręcznikiem,
jak wychodzisz z łazienki po kąpieli. Niech chłopak patrzy. Na żywo, zamiast
ślęczeć w Internecie. — Zaczynam ciupcianie. — Powiedz to samo kuzynkom.
Trzynaście lat ma chłopak. Potrzebuje wzorców. Musi się uczyć kobiet. — Posuwam
miarowo. Głęboko. Sprężyny skrzypią stanowczo za głośno.
— Ale one są z rodziny — oponuje kózka. I skacze
pode mną. Jej piersi tańczą kankana.
Przyspieszam.
Wyje:
— A! A!
— No własnie dlatego. Rodzinie nie zrobi krzywdy.
— I tak je podgląda. A!
— Niech tak robią, żeby nie musiał się starać. — Kropidło
pulsuje w nader gościnnym wnętrzu. O, Jezu nazarejski! Zaraz trafię do nieba. W
podwiniętej sutannie, z kropiącym kropidłem... Do nieba wstępować w takim
stanie nie wypada.
Lucynka chichocze, nie wiedzieć czemu.
Spocony, zdyszany kładę się na boku. Ciągnę ją za kolano na siebie i znowu wkładam. Zanurzam pióro w młodym kałamarzu. Kałamarnica znowu jęczy.
— Jezu!
— Jezuniu! Proszę księdza!
Mawiałeś, że gdzie dwoje lub troje spotka się, by czcić imię twoje, tam ty z nimi będziesz. Oto się wola twoja spełniła. Ależ babska dziołcha z tej Lucynki, Jezu!
— Karol męski chłopak. Źle im z nim nie będzie. —
Chyba już plotę głupoty. Jak stary klecha. Ale czy nie mam trochę racji? Zdrowy
ma korzeń, choć młody, wiotki. Kuzynkom dogodzi. A dla nich to będzie dyskretna
lekcja, jak z księdzem.
— A!
Wciągam Lucynkę na siebie. Obracam. Turlam. Z powrotem na
plecy.
— Czy coś się stało? — Słyszymy ode drzwi. — O,
Boże! — Alina chyba zatyka sobie buzię. Słyszymy trzaśnięcie.
— Co to? — pyta Lucynka. Cała jest mokra.
— Nic.
— Ale mama! Musimy przerwać! Proszę księdza! — Wpada
w panikę, a ja z niej nie wychodzę. Wije się pode mną jak piskorz.
— Rucham cię teraz, mała! — syczę jak nie ksiądz, zwyczajnie, po
chłopsku.
W końcu tryskam.
— Proszę księdza, a co jeśli zajdę? Nie jestem na
tabletkach.
— Zaufaj Bogu.
Tyle sie człowiek nagada o antykoncepcji. Że to narzędzie
szatana, żeby odciągnąć ludzi od wiary. Żeby pozbawić bojaźni. I wszystko jak
grochem o ścianę. Takie to owoce szkolnej katechezy.
— Ufam — zapewnia Lucynka.
Nie brzmi to szczerze.
Dokańczam ciupcianie. Liczyłem na program k+K, taki jak
poprzednim razem, ale na Alinę nie starczy mi już siły. Chyba się starzeję.
Stary kot ogon ma twardy, ale co z sercem? Trzeba uważać, żeby nie skończyć na
zawał.
Alina nie krzyczy, nie płacze. Wiedziała, że kiedy córka
dorośnie, zajmie jej miejsce. Na tym polega przemiana pokoleń. Tak sobie pan Bóg ten świat
wymyślił, tak go urządził po tym, jak poprzedni świat unicestwił potopem. Tak
jest więc dobrze, nawet jak żaden śmiertelnik tego rozumie.
— Alino — powiadam — wspaniałą masz córę! I z syna
będziesz miała pociechę. Jak Bóg da, to
i kilka pociech.
— Wiem, proszę księdza. Ale i tak mi smutno. W 1998,
pamiętam jak dzisiaj, wziął mnie ksiądz na kolana. Boziu, jak ja się trzęsłam!
— To zrozumiałe. Człowiek nieufny, bojący się ludzi
bardziej niż Boga, z trwogą podchodzi do wszystkiego nowego. Ale zdałaś tamten
egzamin.
— Tak ksiądz myśli?
— Tak. W przeciwnym wypadku nie byłoby mnie dziś
tutaj.
Panie Jezu, pozwól, że wezmę tę starą kobietę na kolana. Niech
też ma coś z tej wizyty.
— Ksiądz nie wie, jak ja to potem przeżywałam. Czekałam
na kolejną wizytę. A jak się bałam!
— Oddawałaś się masturbacji?
— Tak. Miałam piętnaście lat. Byłam zakochana w
trzydziestoletnim księdzu. I nie miałam się komu z tego zwierzyć. Bałam się, że ktoś
się dowie.
— Prawie czterdzieści. — Poprawiam odnośnie wieku.
— Dobrze, że się myliłam.
— Wiek nie zmienia postaci rzeczy. Twoja mama i
babcia wiedziały. Każdy, kto miał oczy, wiedział. Nie znali tylko szczegółów.
Ale co to za różnica, czy popieściłem ci cipkę od razu, czy dopiero w następnym
roku? Zdaje się, że za pierwszym razem doszedłem tylko do piersi.
— Tak. To wszystko prawda. Tylko wtedy byłam młoda i
głupia.
Sprawiedliwym byłoby dodać, że z wiekiem mało komu przybywa
mądrości. Ile kto dostał talentów, tyle ich i ma do starości. Jeśli nie zgubił po
drodze. Dziś jednak zamilczę. Tak jak ty często milczysz, panie Jezu. Albowiem,
jak jest napisane, sprawiedliwym jest nie dręczyć bliźniego nadmiarem
informacji.
— Dwadzieścia lat minęło... Boziu kochana,
dwadzieścia trzy! Jak ten czas leci.
— Spychają nas spychacze do grobu. — Głaszczę tę
niegdyś piękną, silną i zdrową, teraz zmęczoną życiem kobietę po głowie. — Mnie
ksiądz Sebastian depcze po piętach. Czeka na schedę po mnie. Ciebie popycha Lucynka.
Każdy ma swojego następcę. Sztafeta pokoleń, Alino!
— Czy to ma sens, księże proboszczu?
— Co?
— Życie.
— Nie wiem. Niech Jezus powie. — Uśmiecham się do
niej. Myśli zapewne, żem zdurniał. Ale czy mam powiedzieć prawdę o nas? I tak
nie uwierzy w nasze poranne rozmowy przy goleniu.
— A powie?
— Cały czas mówi.
Milczymy.
Po jakimś czasie ktoś puka do drzwi. Siadamy normalnie.
— Proszę!
Wchodzi Lucynka.
— Mamo, nie będziesz się gniewać? — Patrzy na mnie
spode łba. Rozchmurzże się, córko!
— Nie, skarbie.
— Przysiądź się do nas. — Pieniądze z koperty
wsunąłem jej pod biustonosz. Zasłużyła. Teraz powiem im jeszcze jedno: — Jak
Grzegorz odejdzie... Spójrzmy prawdzie w oczy. Jest poważnie chory, sakramentów
nie przyjmuje, brzemienia grzechów pozbyć się nie chce. Więc jak by odszedł,
pochowam go bez co-łaski. Grabarza, organistę, kwiaty, wszystko to parafia
weźmie na siebie. Niech choć mogę wam być pomocny, w tym wymiarze praktycznym,
niedotyczącym posługi duchowej. Poza tym czyż nie jest napisane, że nie godzi się za posługę duchową przyjmować pieniędzy, lecz tylko usługi i dzieła rąk wiernych?
— Bóg zapłać — mówi Alina.
— Bóg zapłać, księże proboszczu.
Pora już kończyć wizytę. I tak za długo tu zabawiłem. A
ludzie na wsi zawistni! Nigdy nie wiadomo kiedy i kogo wezmą na języki. I z
jakiego powodu.
— Chodźmy, córki. Pobłogosławię waszemu domowi. A ty, Lucynko, nie zapomnij, widzimy się na plebanii w przyszłym tygodniu. Tylko zadzwoń
dzień wcześniej, żebyśmy się nie minęli.
Błogosławieństwo najbardziej przeżywa Karol, blady jak
ściana. Stoi z dłońmi złożonymi do modlitwy. Patrzy na krucyfiks. Co w nim
widzi? Powtarza za mną „Ojcze nasz”, każde słowo oddzielnie, wyraźnie, głosem z
głębi, do złudzenia podobnym do głosu natchnionego. Będę musiał poruszyć ten
temat, gdy się spotkamy w zakrystii.
— A to mój samochód. — Klepię go po ojcowsku w plecy.
Ofiara spełniona. Koniec
oficjalnej wizyty. Mogę przez chwilę pobyć zwykłym człowiekiem.
***
No to taki jest stan rzeczy na dzisiaj, panie Jezu.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz