Środkowe Chiny, sierpień 2019 roku.
— Podziwiam twoją pracowitość, Lanfen.
— Dziękuję, panie doktorze Ling — odpowiedziała młoda kobieta, nie przerywając wykonywanej czynności. Na znak szacunku skinęła tylko głową, nie odwracając się jednak do rozmówcy. Miała nadzieję, że nie zauważył, jak drgnęła, usłyszawszy znienacka jego głos tuż za swoim uchem. To takie nieprofesjonalne.
— Przyszedłem w
nieodpowiedniej chwili, Lanfen?
— Nie, doktorze Ling.
Oczywiście, że nie — skłamała.
— Jest już po dwudziestej
pierwszej, Lanfen. Wszyscy doktoranci już dawno poszli. Tylko ty jedna zostałaś
w labie. — Delikatnie, na chwilę, położył dłoń na jej ramieniu.
— Wiem, panie doktorze
Ling. Przepraszam. — Odmierzyła ostatnią porcję roztworu, po czym drżącą ręką
odłożyła pipet.
W głowie czuła pustkę.
Wiedziała tylko, że nie może powiedzieć prawdy. Że błędu, jakiego się
dopuściła, naukowcom się nie wybacza. Przełożony, jaki by nie był dobry i
sympatyczny, kiedy się dowie, będzie musiał ją zwolnić. Naznaczyć publicznie hańbiącym
piętnem niestarannej pracownicy i oszustki, i z hukiem wyrzucić. Jej kariera
legnie w gruzach, jeszcze zanim zdążyła się zacząć. Studia pójdą na marne.
Inwestycja rodziców w edukację ich jedynego dziecka zostanie zmarnowana.
Rodzina narzeczonego ją przeklnie. Rodzice usuną z pamięci. Nikt się nie
zlituje.
— Według regulaminu nie
wolno pracować pojedynczo. Ale przecież ja też jeszcze jestem w labie, więc nie
pracujesz sama, Lanfen — zapewnił mężczyzna. Jednocześnie przyłożył dłoń do
talii pracowitej doktorantki. Nieśmiało, jakby ta drobna dwudziestolatka była
pierwszą w życiu dziewczyną, jaka wpadła mu w oko. Jakby nigdy wcześniej nie
dotykał jej w ten sposób.
— Dziękuję, doktorze Ling
— odpowiedziała, ukradkiem zerkając na boki. Naprawdę przy żadnym z dwudziestu
dygestoriów nikt więcej nie stał. Rozmawiała z doktorem bez świadków. Odwróciła
się twarzą do niego. — Pan też długo dziś pracuje.
— Musiałem dopisać
artykuł. Profesor wylatuje pojutrze do Stanów i chce go tam pokazać paru
osobom, zanim oficjalnie wyślemy do Science.
— Ten artykuł, w którym
będą sekwencje protez, które wyizolowały Meixiu i Jingfei? — Lanfen skorzystała
z okazji, by skierować rozmowę na temat niezwiązany bezpośrednio z jej przedmiotem
badań.
Nie ustrzegła się jednak od
obnażenia swojej słabości. Nie dało się przecież ukryć, że zazdrościła
koleżankom z zespołu, a de facto
zajadłym konkurentkom, publikacji w czasopiśmie ze znakomitym impact factorem i po prostu tego, że w
oczach profesora przestały być całkiem anonimowe. Taki artykuł to jeszcze nie
gwarancja, że się dostanie na staż podoktorski w USA, czy w ostateczności
gdzieś w Europie, ale to już jest jakaś karta przetargowa pozwalająca mieć
nadzieję. Wyjechać z Chin, zanurzyć się w środowisku mówiącym po angielsku, choćby
na tydzień: jeśli ktoś twierdzi, że o tym nie marzy, to wiadomo, że łże jak
tani rolex.
— Tak. Jedna z nich, chyba
Jingfei, ale to dopiero zobaczymy, pojedzie z nami na konferecję do Perth z
prezentacją na ten temat. — Doktor Ling cofnął rękę i na moment przestał
patrzeć w oczy swojej podwładnej.
Lanfen poczuła ucisk w krtani.
Musiała chrząknąć. Nie miała odwagi wprost o to zapytać, ale nie była taką
naiwną, jaką chciała być widzianą. Musiałaby się bardzo mocno starać, żeby się
nie domyśleć, że o tym, kto ostatecznie dostanie bilet do Australii, zadecydują
argumenty bynajmniej nie wyłącznie czysto naukowe. Studia, od pierwszego
semestru licencjatu, skutecznie pozbawiły ja złudzeń. Wiedziała, że „w okresie
formowania partii ideały komunizmu były żywe”, jak pisał bez cienia wątpienia pewien
autor podręcznika do ideologii. Że były żywe w czasach, których nikt z żywych
dzisiaj nie pamięta. Aż się zjawiła korupcja i powstawiała ideały na okazałe
pomniki.
— Pan też się wybiera na
tę konferencję, panie doktorze Ling? — zapytała Lanfen, znając odpowiedź.
— No, tak. To będzie mała
konferencja, kameralna, a nie jedna z tych na pięć tysiącu uczestników, z kilkoma
sesjami równocześnie, gdzie nikt nikogo nie zna i nie pozna, bo nie da się
nawiązać rozmowy w tłumie. Ale przyjadą praktycznie wszyscy, co się liczą w
enzymologii wirusów. Jak długo już pracujesz? Chyba już ponad rok? Też już
powinnaś myśleć o jakiejś konferencji — powiedział doktor z namysłem, powoli
wędrując wzrokiem z lateksowej rękawiczki na dłoni Lanfen, przez fartuch i
głęboki odsłonięty dekolt, na duże plastikowe okulary przesłaniające wpatrzone
w niego brązowe oczy.
O męskich fantazjach związanych
z laboratoryjnym fartuchem na ciele kobiety Lanfen dowiedziała się jeszcze
kiedy chodziła do szkoły średniej. Usłyszała wtedy rozmowę rówieśników
komentujących urodę młodych pielęgniarek. Piętnastolatkowie wyobrażali sobie, a
nawet byli o tym przekonani, że panie zakładają fartuch na gołe ciało, nie
mając na sobie nawet bielizny. Potem potwierdził to jej narzeczony. Ale tylko
raz, bo z jakiegoś powodu wolał nie poruszać więcej tego tematu, a i nie było
ku temu okazji. Zresztą wkrótce zaczęła studia, z zajęciami w laboratorium, i
nie potrzebowała więcej wyjaśnień.
Doktor Ling patrzył na nią, i
na inne kobiety, tak samo jak wszyscy. Gustował przy tym w kobietach niskich i
szczupłych. Pewnie dlatego, że sam nie należał do olbrzymów. Może z innych
powodów, ale tak właśnie by wyjaśniła jego gust Lanfen, gdyby ktoś zechciał
poznać jej zdanie.
Lubiła go. Nie miała złudzeń,
że jest w czymś lepszy od innych, ani że mogłaby w jego oczach i życiu stać się
kimś więcej niż tylko jedną z wielu przejściowych znajomych do niezobowiązującej
rozmowy w pracy i ewentualnie jeszcze mniej zobowiązującej zabawy w łóżku. Po
prostu lubiła tego człowieka. Bez wyraźnego powodu i mimo wszystko.
Uśmiechnęła się. Oczywiście
chętnie by pojechała na tydzień do Perth. Byłaby to jej pierwsza podróż za
granicę. Oczywiście potrzebowała publikacji i udziału w naukowej konferencji
dla swojej kariery. Ale uśmiechnęła się nie do tej myśli, lecz zwyczajnie do
niego.
— Niecałe cztery miesiące
— powiedziała, patrząc w jego brązowe oczy za plastikowym szkłem okularów
ochronnych z dużymi, krzykliwie żółtymi oprawkami.
— Słucham?
— Pracuję tu dopiero
niecałe cztery miesiące.
— Ach, rzeczywiście? Mnie
się wydaje, że znamy się rok, a nawet dłużej. Dużo pracujesz, Lanfen. Jesteś
bardzo pilna.
— Dziękuję.
— Za bardzo się
przemęczasz, Lanfen. — Niepozornie otarł dłonią o łokieć doktorantki. — Jest
tak późno. Co na to narzeczony? Pewnie nie może się doczekać, aż zadzwonisz.
Narzeczony? Jak się widziało
kogoś ostatni raz pięć miesięcy temu, to co można powiedzieć? Lanfen wzruszyła
ramionami.
— Nie wiem, doktorze Ling.
Ma dużo pracy. Do dziewiętnastej ma zajęcia ze studentami. Dopiero wieczorem
może się wziąć za swoje badania. Sam pan wie, jak to jest na uczelni.
Huan był młodszy od doktora
Ling, ale nie dużo. Studenci zwracali się do niego z respektem: panie doktorze
Hui. Studentki też, ale o nich Huan nigdy nie wspominał. Z jednym wyjątkiem,
kiedy Lanfen była na pierwszym roku. Od tamtej pory w ich rozmowach temat studentek,
czy to na zajęciach, czy na egzaminach, nie istniał.
Lanfen spojrzała na przełożonego
z taką miną, jakby był sprawcą wszystkich kłamstw i zdrad na świecie.
— Rozumiem, Lanfen. —
Doktor pogładził ja po drugim łokciu. — Ale, ty jeszcze chciałaś na pewno
wstawić kultury do inkubatora, a ja cię zagaduję. Chodź, wstawimy je razem. A
potem, może pójdziemy coś zjeść w barze? Zawsze przyjemniej zjeść kolację we
dwoje niż samotnie.
Lanfen odpowiedziała
wymijającym:
— No, nie wiem. — Naprawdę
nie wiedziała, jak się zachować.
Nie pierwszy raz odmawiała
doktorowi Lingowi. Jak zawsze bez przekonania. Z przymusu. Bo z jednej strony
chciałaby spędzić z nim trochę czasu poza pracą, nie zastanawiając się, czy
ktoś widzi, słyszy i co sobie myśli. Z drugiej strony nawet niewinny posiłek w
barze po drodze do akademika oznaczałby przekroczenie granicy między kontaktem
zawodowym a prywatnym, któremu już w żaden sposób nie dałoby się zaprzeczyć. A
to zawsze niesie ryzyko. W każdym razie z obserwacji Lanfen, jakie poczyniła w
czasie studiów, wynikało, że na spoufalaniu się z wykładowcami dziewczyny nie
wychodziły najlepiej. Najgorzej też nie, bo lepiej jest zaliczyć przedmiot, niż
nie zaliczyć. Ale to ona, Lanfen, dostała się do prestiżowego instytutu z listy
najbardziej kluczowych dla państwa, gdzie sprzęt i zarobki są na poziomie
światowym, czyli amerykańskim, dostała się, bo zdała trudny egzamin, a nie
dzięki znajomości czy opłaconej protekcji. Dziewczyny liczące na sympatię
wykładowców mogły po studiach co najwyżej liczyć na karierę nauczycielki.
— Rozumiem, Lanfen:
narzeczony, zazdrość — doktor Ling kolejny raz przyjął odmowę z pokorą, nie
potrafiąc tylko przestać zerkać w rozcięcie pół fartucha swojej naukowej
podopiecznej.
— Nie o to chodzi,
doktorze Ling. Ja bardzo pana lubię. — Nigdy wcześniej nie wypowiedziała do
niego tej frazy. — Muszę jeszcze uzupełnić dziennik laboratoryjny.
Skłamała w żywe oczy. O
eksperymencie, do którego właśnie pasażowała komórki, nie zamierzała napisać w
dzienniku ani słowa. Ale prawdy powiedzieć nie mogła. Ze strachu i wstydu.
Umieściwszy kolby w
inkubatorze, wróciła jednak do laboratorium. Z duszą na ramieniu, że doktor
Ling zechce jej dalej towarzyszyć i, co niewykluczone, z czystej, życzliwej
ciekawości poprosi o o pokazanie ostatnich zapisów. Nie mogłaby odmówić.
Obawy okazały się płonne.
Doktor nie należał do osób nieznających umiaru. Usłyszawszy odmowę, nie
nalegał. Pożegnał się, jak tylko doszli do pułki z rzeczami Lanfen.
— Posiedzę jeszcze w
biurze jakieś pół godziny — powiedział. — Poza tym, Lanfen, masz piękne dłonie
— Uważnie uniósł jej lewą rękę, trzymając za palce. — Zobaczymy się jutro.
— Do widzenia, panie
doktorze Ling. — Odetchnęła z ulgą.
Położyła dziennik na blat
biurka. Na stojąco zaczęła wertować. Strona po stronie. Szukała symbolu próbki,
którą dwa tygodnie wcześniej wysłała do Centralnego Laboratorium Analiz
Genetycznych, a wynik sekwencjonowania od pięciu dni spędzał jej sen z powiek.
— Dlaczego tego nie
zapisałam?! Coś musiałam pomylić, ale co? Datę wyizolowania? Skąd ja miałam tę
próbkę?! — krzyczała w myślach sama na siebie.
Wiedziała, że miała w ręku
wynik przeczący podręcznikowym twierdzeniom o kodowaniu pewnego aminokwasu. Że
trafiła na naukową lukę, którą miała szansę zapełnić i dzięki temu, kto wie,
zdobyć sławę, zostać profesorką, znaleźć pracę w Ameryce... A patrząc bardziej
realistycznie, krótkowzrocznie i przyziemnie, w zamian za odkrycie profesor
mógłby ją wysłać na zagraniczną konferencję i wyrazić zgodę na dokończenie
doktoratu. Tylko żeby to się udało, musiała znaleźć wpis w dzienniku
laboratoryjnym. Musiała mieć dane. Dlatego siedziała w pracy do późna w nocy i
powtarzała eksperymenty sprzed tygodni. Widziała przed sobą tylko dwa
scenariusze: hańbiącą karę za złamanie zasad dobrej praktyki naukowej albo
uznanie i nagrodę za dokonanie ważnego odkrycia. Miała utonąć albo przepłynąć. I
robiła wszystko, co w jej mocy, by nie skończyć na dnie, w ile i mule.
Dwa dni później sytuacja się
powtórzyła. Lanfen pracowała samotnie w bezludnym laboratorium. Jak zwykle
bezszelestnie podszedł doktor Ling.
— Dobry wieczór, Lanfen —
powiedział półszeptem, stojąc ćwierć kroku za nią.
— Dobry wieczór, doktorze
Ling. Przez szum wentylatora zupełnie nie usłyszałam pana kroków. — Obróciła
głowę na chwilę, mrużąc swędzące oczy. Chrząknęła.
— Znowu długo pracujesz.
— Niedługo skończę,
doktorze... — Kaszlnęła. Odruchowo zasłoniła usta lewym łokciem. Pożywka z
kolby, którą właśnie trzymała w dłoni, chlusnęła na szklaną osłonę dygestorium.
Lanfen kaszlnęła jeszcze raz. Aż łzy poleciały. — Przepraszam — wykrztusiła
ostatkiem siły woli i zaniosła się ciągłym, głuchym, świszczącym kaszlem.
Pipeta z kulturą komórek wylądowała na podłodze.
— Lanfen! — doktor objął
ją w pasie, obrócił do siebie i mocno przytulił. — Lanfen, musisz odpocząć. Usiądź!
— przyciągnął krzesło.
— Przepraszam, doktorze
Ling, bardzo pana przepraszam. — Nie zdołała pohamować płaczu. Skuliła się i
schowała twarz w rękaw. — Jestem do niczego!
— Lanfen, wszystko będzie
dobrze. Ja posprzątam. O nic się nie martw.
— Panie doktorze Ling, pan
nie rozumie. Ja zawiodłam...
— Rozumiem, że jesteś bardzo
zmęczona. Lanfen, posłuchaj się starszego kolegi! Ja też się kiedyś otarłem o karoshi.
— O co, doktorze Ling?
— Nie znasz tego słowa? To
z japońskiego śmierć z przepracowania; tak się kończy skrajny pracoholizm.
— Trzeba pracować, żeby
osiągnąć sukces.
— Tak. Ale trzeba też
odpoczywać, żeby móc pracować efektywnie, Lanfen. Dzisiaj nie wyjdziesz stąd
sama. Pozwól, że ja tobą pokieruję.
Lanfen nie odpowiedziała. Ale też,
nie mając siły naprężać bolącej głowy do myślenia, nie wyraziła sprzeciwu.
Doktor Ling pomógł jej zdjąć
rękawiczki, okulary i fartuch. Jak dziecku umył jej twarz i ręce. W swoim
biurze podał ibuprofen i belgijskie praliny.
— Mózg potrzebuje glukozy
— wyjaśnił.
— I amfetaminy —
odpowiedziała Lanfen studenckim żartem.
— Jeszcze nie teraz. W
akademiku masz osobny pokój, czy z kimś mieszkasz?
— Ze studentką informatyki.
— A więc dzisiejszą noc
spędzisz u mnie. Twojego narzeczonego nie będziemy prosić o pozwolenie. —
Doktor kucnął. Lekko oparł dłoń o kolano swojej podwładnej, spojrzał jej w
oczy. — Jest za daleko, żeby decydować — dodał.
Lanfen kiwnęła głową,
odpuszczając myśl, że nie będzie miała ani w co się przebrać do spania, ani
czystych ubrań na następny dzień. Pochyliła się, świadomie pozwalając
mężczyźnie zajrzeć głęboko w dekolt sukienki. Rzadko prowokowała w ten sposób.
Może dwa, może trzy razy w życiu. Nigdy, czując nóż na gardle.
— Panie doktorze Ling —
zawiesiła głos, nie mogąc znaleźć słów koniecznych do dokończenia zdania. Nawet
nie miała w głowie odpowiedniej myśli.
— Nie skrzywdzę cię. — Doktor
Ling pospieszył z odpowiedzią.
W metrze — do dzielnicy
akademików, w której umiejscowione były także apartamenty profesorskie trzeba
było przejechać tylko sześć stacji w kierunku lotniska — Lanfen oparła głowę o
ramię swego opiekuna. Zamknęła oczy. Zastanawiała się, co zrobi doktor Ling,
kiedy już będą w jego mieszkaniu i co ona powie i zrobi. To miała być jej
pierwsza noc z mężczyzną. Nigdy wcześniej z żadnym nie spała. Nawet z
narzeczonym. Rozważała ewentualne konsekwencje zdrady. Słuchała szumu wiatru
wywołanego przejazdem pociągu w tunelu i zdało jej się, że to doktor Ling
powtarza wciąż zapewnienie, że nie zrobi jej krzywdy. Wierzyła w te słowa. Nie
wiedziała tylko, jaką treść niosły. Miały znaczyć, że doktor jej nie zgwałci,
czy że nie pozbawi seksu tej wyjątkowej nocy?
— Wyniosłem twój dziennik
laboratoryjny — powiedział, gdy pociąg stanął na piątej stacji. — Rano, jak się
wyśpisz, uzupełnimy tak, żeby było dobrze.
— Doktorze Ling —
odpowiedziała, kierując głos prosto do jego ucha, z ulgą, jakby ktoś odwiązał
kamień zawieszony na szyi — dziękuję! — A w duszy podsumowała swoje położenie:
— Game is over, jak mówią Amerykanie.
Najpóźniej jutro rano zostanę nikim.
— To drobiazg, Lanfen —
uśmiechnął się wybawca, szczęśliwy, że udało mu się wzbudzić wdzięczność u atrakcyjnej
podwładnej. I, co czasami przeszkadza uwodzeniu, w coraz większym stopniu przyjaciółki,
cokolwiek to słowo znaczy.
Ból głowy stopniowo mijał. Także
kaszel i drapanie w gardle przestawały doskwierać. Rzec by można: cukier,
ibuprofen i ramię mężczyzny miłego sercu, i po chorobie. Po przejściu spacerem od
stacji metra do apartamentowca, Lanfen czuła się już zdrowa jak ryba. Jak
zmęczona zdrowa ryba, żeby określić jej stan dokładnie. W windzie ujęła doktora
Linga pod ramię. Oboje milczeli.
— Co to jest? — zapytała,
biorąc z jego ręki szklankę z pieniącą się zawiesiną.
— Kwas acetylosalicylowy.
— Nie umrę od tego?
— Nie umrzesz, Lanfen.
— Dziękuję, doktorze Ling
— wypiła duszkiem. — Czy mogę pana o coś poprosić?
— Oczywiście, Lanfen. Słucham?
Popatrzyła mu w oczy,
uśmiechnęła, nieśmiało pogładziła go po nadgarstku.
— Chciałabym się umyć —
poprosiła.
— Tak, oczywiście, pokażę
ci łazienkę — odpowiedział jak oparzony. — Przepraszam, że sam nie
zaproponowałem. Myślałem, że najpierw trochę zjemy. Po całym dniu pracy musisz
być potwornie głodna.
— Nie jestem, ale pan
jest, doktorze Ling.
— Umyj się, Lanfen, a ja
coś przygotuję. Nie będzie to nic wyszukanego, wybacz Lanfen, że nie zamówiłem
nic z restauracji, ale musimy zjeść trochę węglowodanów.
— Makaron zjem z
przyjemnością, doktorze Ling — zaśmiała się krótko. — I proszę teraz na mnie
nie patrzeć.
Drzwi do łazienki zostały
otwarte. Lanfen odkręciła wodę, z podkulonymi nogami położyła się w wannie. Przymknęła
powieki.
Kwadrans później, po tym jak
nie odpowiedziała na żadne z dziesięciu pytań gospodarza, czy czegoś nie
potrzebuje, czy jest gotowa na posiłek, i tym podobne, doktor Ling zdecydował
się wejść do łazienki.
W pierwszej chwili, ujrzawszy
wannę napełnioną po brzegi i zanurzoną po uszy Lanfen, leżącą nieruchomo, a
właściwie tylko widząc kępkę jej kruczoczarnych włosów i podkulone kolana,
doznał paniki. Rzucił się, żeby wyciągnąć nieszczęsną dziewczynę i czym prędzej
udzielić jej pomocy przedmedycznej. Zaraz się jednak okazało, że trzymała nos
wystawiony nad lustro wody, nie straciła przytomności, nie utopiła się. Za to
była naga.
Gąbką umył jej plecy, szyję i
ramiona. Dłońmi długo namydlał piersi.
— Zmieszczę się? —
zapytał.
— Aha.
Rozebrawszy się, zaczął
ponownie myć biust swojej podwładnej. Pocałował ją w usta. W końcu, umywszy jej
brzuch i krocze, ukląkł w wannie, zajmując miejsce między nogami Lanfen. Nie
powiedziała nie.
Harmonię zbliżenia zaburzył
atak kaszlu. Lanfen kurczowo złapała kochanka za szyję, żeby stłumić niezdrowe
skurcze szarpiące jej ciałem.
— Doktorze Ling — szepnęła
— Za chwilę przejdzie. Przepraszam.
Zacisnął ramiona wokół jej
talii. Kilka razy szybko poruszył biodrami. Aż, utknąwszy w niej głęboko,
naprężył wszystkie mięśnie, zesztywniał, i dokończył gardłowym westchnieniem.
Drugi raz kochali się na łóżku.
Doktor Ling snuł plany, że zwróci na nią uwagę profesora, załatwi praktyki w
San Diego, pomoże opisać wyniki jej eksperymentów tak, żeby jej publikacja
dostała priorytet. O to w zespole liczącej dziesiątki zdolnych, ambitnych i
pracowitych młodych adeptów nauki niełatwo. Zwłaszcza że, choć w świetle
ideałów sprawiedliwości i równości głoszonych przez partię, nie powinno to mieć
znaczenia, na doktorat u profesora Fu dostawały się prawie wyłącznie kobiety. A
pracowników średniego szczebla, takich jak doktor Ling, pośredników między
ludem pracującym w laboratorium a profesorem szefującym katedrze, policzyć
można było na palcach jednej dłoni. Lanfen słuchała planów doktora jak
opowieści o noworocznych smokach.
Poczuła kolanem, że jest
twardy. Skierowała tam prawą rękę. Pomyślała o konkurentkach, Meixiu i Jingfei,
wybierających się na konferencję do Australii, ale nie śmiała zapytać o
szczegóły ich starań o zauważenie przez profesora.
— Doktorze Ling, bardzo
pana lubię — powiedziała tylko, rozpoczynając masaż członka. Najpierw
niepewnie, pytając miną i wzrokiem, czy postępuje właściwie. — Mam do pana
prośbę.
— Jaką prośbę, Lanfen?
— Jak odkryje pan prawdę,
że jestem do niczego... — Przerwała wpół zdania. Zapomniała, o co chciała
powiedzieć. Chyba nie wiedziała od samego początku.
— Niczego takiego nie
odkryję — odpowiedział, kładąc dłoń na jej prawej piersi. — Nie można odkryć
czegoś, czego nie ma.
— Można odkryć błąd w
podręczniku?
— Można, Lanfen. — Gładził
sutek wierzchnią stroną dłoni.
— Ja jestem takim błędem.
— Doktor Ling zatkał jej usta namiętnym pocałunkiem. — Rano się pan przekona.
— Lanfen! — krzyknął. —
Jesteś cudowna!
— Proszę nie mówić mojemu
narzeczonemu — poprosiła, wyraźnie akcentując każde słowo. Po czym przyłożyła
rękę kochanka z powrotem do swojej piersi, objęła kolanem i ramieniem, i przyłożywszy
głowę do jego ucha, szepnęła: — Doktorze Ling, weź mnie!
Po porannym xifan z gotowaną rybą, prawda wyszła na
jaw.
— Lanfen, czy to możliwe,
że wczoraj zapomniałaś wpisać numer linii komórkowej, którą wyjęłaś do
pasażowania? — zapytał doktor Ling łagodnym głosem, nie mogąc nacieszyć oczu
nagim ciałem dwudziestoletniej kochanki siedzącej po przeciwnej stronie stołu.
— To była linia HEK 293.
Ostatnio tylko z nią eksperymentuję. I nie zapomniałam wpisać, doktorze Ling.
Specjalnie nie zapisałam, żeby nie zostawiać śladów. — Zasłoniła usta.
Kaszlnęła kilka razy.
— Lanfen, prosiłem, żebyś
mnie nazywała zwyczajnie Duyi. Zostawmy doktora Ling w pracy. — Obszedł stół,
troskliwie przytulił. — Lanfen, masz gorące czoło.
— To stres, doktorze Ling.
— Nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy. Patrzyła więc na nagi członek. Ten sam,
który w nocy dostarczył rozkoszy, a teraz wydawał się nieosiągalnym, jakby
należał do innej czasoprzestrzeni.
Duyi czule pocałował ją w
czoło.
— Opowiedz mi wszystko po
kolei, Lanfen. Nad czym pracujesz?
Opowiedziała. Wyjaśniła:
— We fragmencie genomu
tego wirusa kodującym białka strukturalne są czterdzieści dwa kodony argininy.
Z tego dwa CGG. Dwa na czterdzieści dwa to pięć procent. Normalna częstość
występowania CGG u tego typu wirusów. Nie ma się czym zadziwić. Ale, doktorze
Ling, te dwa kodony są obok siebie! Pięć procent razy pięć procent...
— Dwa i pół promila —
policzył Duyi, starając się nadążyć za ciągiem myśli swej młodszej koleżanki po
fachu.
— No właśnie!
Prawdopodobieństwo dubletu CGGCGG jest mniejsze niż jeden procent. I akurat w
dublecie siedzą wszystkie CGG naszego białka? Przecież to statystycznie
niemożliwe! Ten CGG musiał się jakoś zdublować. Selektywnie zdublować! A jeśli
dubluje się u tego wirusa, to pewnie dubluje się też u innych.
— Rozumiem, Lanfen.
Wiedziałem, że jesteś zdolna, ale teraz widzę, że cię nie doceniłem.
— Dziękuję, doktorze Ling.
— Duyi, nazywaj mnie Duyi,
Lanfen, bardzo proszę.
— Dziękuję, Duyi. —
Uśmiechnęła się pierwszy raz od chwili, gdy zaczęła wykład. Przypomniała sobie,
że jest w kuchni, u swojego bezpośredniego przełożonego, z którym się dopiero
co przespała, zdradzając narzeczonego, zaaranżowanego przez rodziców, i że jest
całkiem naga.
— Jak na to wpadłaś,
Lanfen? Przecież szukanie takiej anomalii w genomie, to jak szukanie igły w
stogu siana?
— Napisałam programik do
wyławiania unikalnych sekwencji. Jak dostaję nowy genom, ściągam z bazy danych
genomy podobne w dziewięćdziesięciu procentach i program porównuje. Zadaję
tylko poszukiwaną długość fragmentu: dziesięć unikalnych zasad, sześć,
dwadzieścia. Tak się bawię.
— A ja widziałem w tobie
zwykłą dziewczynę do seksu. Lanfen, wybacz, proszę!
— Duyi! — Zaśmiała się i
przytuliła policzkiem do jego brzucha. — Jestem przecież zwykłą dziewczyną. I
mam nadzieję, że się choć trochę nadaję do seksu — Spojrzała do góry figlarnie.
— A co do mojego odkrycia, na razie to przecież tylko spekulacje. Żeby
cokolwiek potwierdzić, trzeba najpierw zbadać struktury białek. Żeby je zbadać,
trzeba je mieć. Żeby je mieć, trzeba wyhodować wirusa, a żeby móc go wyhodować,
to trzeba wiedzieć, skąd ja go w ogóle miałam!
— Wystarczy sprawdzić w
dzienniku laboratoryjnym.
— No właśnie, Duyi, w tym
cały problem. Dostałam wynik, a nie mam w dzienniku żadnej wzmianki o próbce.
Debilka, nie zapisałam! — Lanfen znowu musiała zakasłać. — Będziesz mnie musiał
zwolnić, doktorze Ling. A ja się wtedy zabiję.
— To nie był wynik dla
twojej próbki, Lanfen — odpowiedział, głaszcząc ją po głowie. — Ktoś w CLAG się
pomylił. Tak bywa.
— I co teraz?
— Najpierw muszę cię
pocałować.
Kochali się na podłodze, na
łóżku, w wannie, na stole.
Dwa tygodnie później doktor
Ling Duyi trafił na oddział pneumologii. Etiologii zapalenia płuc lekarzom nie
udało się ustalić. Terapia się nie powiodła.
Lanfen wraz ze studentką
informatyki, z którą dzieliła pokój, relegowano z uczelni za naruszenie reguł
higieniczno-sanitarnych. Osoby wykazujące objawy przeziębienia zobowiązane są
do noszenia maseczki medycznej. Obie dziewczyny ten nakaz zlekceważyły. Żeby
nie musieć natychmiast wracać do swoich wiosek, podjęły pracę na mokrym targu.
Tam zawsze się znajdzie jakaś robota.
Potem mokry targ w Wuhan został uznany za pierwotne źródło pandemii. Jak było naprawdę, wie tylko Lanfen. I Xiuying, i Wei-Lei, i Xiaosheng, i doktor Daszek, członkowie grupy DRASTIC oraz oczywiście Wasz pokorny sługa Hyde.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz