Leopold Ritter von Sacher-Masoch (1836-1895)
"Sarolta" (oryginał jest tutaj)
Piękna Węgierka z dawien dawna odgrywa jedną z głównych ról w dziejach wiedeńskiej arystokracji. Zgodnie z naturą właściwą swej rasie i krajowi
pochodzenia łączy w sobie wszystkie te wdzięki, z których każdy jeden osobno wystarcza,
by uczynić kobietę czarującą: urodę ciała rozpalającą zmysły, dziarski intelekt
obeznany ze sprawami publicznymi we wszelkich aspektach, olśniewającą
wielkoduszność serca, amazońską zuchwałość przechodzącą w dzikość, aplomb
arystokratki oraz pikantną nonszalancję damy półświatka. Obdarzona przez
przyrodę aż z naddatkiem w talenty zarazem przynoszące szczęśliwość najwyższej
miary co i prowadzące do najgorszego zepsucia, w zależności od warunków
bytowych, urodzenia, losu i skłonności dawania wyrazu swej naturze, bywa piękna
Węgierka najlepszą, najwspanialszą albo też najpotworniejszą kobietą.
Sarolta, bohaterka naszej opowieści, niewątpliwie już od urodzenia
łączyła w sobie wszystkie elementy obojga Madonny i Asztarte. To, że ciemne
siły jej duszy wkrótce odniosły zwycięstwo nad pięknymi niebiańskimi, miało
przyczynę zapewne w pierwszym zgubnym zrządzeniu, jakie zgotowali jej rodzice.
Niespełna szesnastoletnią oddali ją staremu mężczyźnie za
żonę; mężczyźnie, którego o wiele bardziej się bała, niż poważała, i którego
nie kochała w ogóle, ale będąc tylko ubogą hrabianką, musiała zgodnie z
tradycją swojego stanu za wszelką cenę bogato wyjść za mąż. A skutek? Historia,
jakich wiele. Rodzice, którzy naprzeciw ideałów serca swojego dziecka występują
z okrutnym szyderstwem i tylko dla dobra dziecka, jak mniemają, starają się je wyplenić
do szczętu, zasieją nie ziarno pewnego, spokojnego szczęścia, co by chcieli,
lecz tylko niezadowolenie, frustrację, grzech i nierzadko katastrofalne nieszczęście.
Sarolta nie urodziła się cierpiętnicą. Z przedwcześnie
dojrzałego dziewczęcia w czczym, pozbawionym radości małżeństwie przeobraziła
się szybko w zawziętą, pewną siebie, wyrachowaną kobietę. Radości, jakie
umykały jej w domu, szukała poza nim, a przez ostrożność jaką musiała
wykształcić w obliczu cholerycznego temperamentu i zazdrości małżonka, żeby
jednym nierozsądnym ruchem nie wystawić na szwank iście azjatyckiego luksusu, w
jakim się pławiła, z każdym dniem stawała się jeszcze bardziej bezduszną,
podstępną i wyrafinowaną. Reprezentowała tę dziką rasę kobiety, typową dla
historii i legendy Węgier, co dla zachowania urody nie przebiera w środkach, co
aby wyglądać wiecznie świeżo i młodo, pławi się w krwi ludzkiej, kochanków
zaprzęga do pługa i nie żałuje bicza, albo każe się oblec w wilczą skórę, by
zaraz urządzić na niego polowanie z psami.
Była piękna jak demon. Wysoka i szczupła. Każdy jej ruch
cechowała gracja, miękkość, sprężystość i energia okrutno-delikatnej kotki. Gęste, atramentowo-czarne włosy stanowiły oprawę dla jej ponętnego lica, którego
ciemny, wpadający w delikatną czerwień koloryt nieodparcie przywodził na myśl krainy Orientu; spod tajemniczego welonu ciemnych długich rzęs pałała para dużych,
czarnych, zagadkowych oczu. Sarolta jak Amazonka odwagą i diaboliczną gracją przyciągała
powszechną uwagę nie tylko w Wiedniu, gdzie wraz z mężem spędzała zimę, ale też
w swojej ojczyźnie, gdzie przez całe lato przebywała w swoich włościach, w równym
stopniu zachwycając zarówno mężczyzn jak i kobiety. Każdemu, kto się do niej
zbliżył, kto znalazł się w jej czarodziejskim kręgu, dane było poczuć natychmiast
moc jej natury powołanej do rządzenia. I nikt nie śmiał przeciwstawić się jej
woli, każdy przyjmował ją z ochotą, nawet z zachwytem. Tak też otoczona czcią i
uwielbieniem sprawowała nieograniczoną władzę jak królowa, nieprzewidywalna i pełna okrucieństwa, dorównując najgorszym despotkom.
Oczywiście w Wiedniu musiała hamować centauriańskie pasje, gdyż oczywiście przejażdżka po Praterze czy Ringstraße nie była w
stanie zaspokoić potrzeb zapalczywej poskramiaczki koni. Teatr, gry, towarzystwo i
lektury musiały wystarczyć, wraz z namiętnością wyzwalaną przez tłum tłoczących
się wokół niej mężczyzn, tej kapryśnej kobiecie. Za to latem, rezydując w
starym magnackim zamku w środku równinnej Puszty, pędziła swą kwadrygą jak bohater
spod Troi przez niekończące się pola, albo goniła w towarzystwie wytwornych pań
i rycerskich mężczyzn za biednym lisem czy zającem, aż padł, i najprędzej ze
wszystkich brała krzewy, płoty, rowy i inne przeszkody, nie zważając, czy ktoś
z tych, co gnali jej szaleńczym śladem, przypłacił tę zabawę złamaną ręką, nogą,
albo szyją.
Jej małżonek, co jest na Węgrzech w powszechnym zwyczaju,
udzielał wsparcia uzdolnionemu chłopcu, sierocie po pewnym urzędniku. Łożył na
jego naukę. Stefan Bakotzi nazywał się ten chłopiec. Ukończywszy gimnazjum w
jakiejś mieścinie na głębokiej prowincji, przybył do Wiednia, do domu swego magnackiego
protektora, absolwować prawo na pierwszym austriackim uniwersytecie. Pierwsze
wrażenie, jakie wywarł na swym dobrodzieju i jego młodej żonie było całkiem
pozytywne, toteż został przyjęty jak syn domu i tak też traktowany. Stefan był
pięknym blondynem, dwudziestolatkiem, silnej budowy ciała, ale przy tym świeżym,
bladym i rumianym jak młode dziewczę. Z błękitnych oczu pobłyskiwała
prostoduszność i młodzieńczy romantyzm. Z początku zachowywał się nieśmiało i
nieporadnie, ale Sarolta, czując, że na jakiś czas zapewni jej to rozrywkę, osobiście
wzięła się za jego wychowanie i już po pół roku ten młody inteligentny student w
pełni przyswoił sobie subtelne maniery arystokracji.
W maju wielmożni państwo przenieśli się jak zwykle na
Węgry, zostawiwszy Stefana praktycznie samego z majordomem w pałacowej
rezydencji do końca semestru. Z początkiem wakacji także on pośpieszył do
ojczyzny.
Jakimś nieszczęśliwym zrządzeniem losu zastał Saroltę
samą w zamku. Jej małżonek, zawsze biorący aktywny udział w życiu publicznym
swego kraju, przebywał właśnie w Peszcie. Pod jego nieobecność zdobywcza pani musiała
stale mieć się na baczności, gdyż ani przez chwilę nie żywiła najmniejszego złudzenia,
że jej ślubny nie otoczył jej szpiegami. Żyła więc w samotności i nudziła się
niemiłosiernie.
Przybycie Stefana, stanowiące zapowiedź pewnej odmiany i
rozrywki, w tych warunkach miało więc dla Sarolty szczególne znaczenie.
Odebrała go osobiście z końcowej stacji kolei żelaznej i przywiozła swoją kwadrygą
do zamku. Dla młodego studenta nowa sytuacja także oznaczała wielką zmianę, narażała
na znacznie poważniejsze niebezpieczeństwa niż w Wiedniu, gdzie kontakty z
piękną magnatką były ograniczone przez wszechobecność świadków.
Sarolta nie mając innych zajęć, za wszelką cenę łaknęła rozmów;
zaczęła więc kokietować młodego mężczyznę, zdobywając go błyskawicznie i tak doszczętnie,
jak ani nie oczekiwała, ani nawet z początku nie miała zamiaru, i dopiero będąc
pewną jego czystej bezgranicznej namiętności, także ona dała ponieść się temu
obcemu jej oszałamiającemu żywiołowi. Kochać poczęła biednego studenta na swój
sposób. To znaczy wylewając na niego wszystkie swe humory zmieniające się jak w
kalejdoskopie i dręcząc na wszelkie możliwe i niemożliwe do pomyślenia sposoby.
Raz wlała mu piwo do wina i zmusiła wypić ten piekielny trunek do ostatniej
kropli. Innym razem kazała pokojówce wymościć pokrzywami jego pościel. Jeszcze
innym razem dopadła ją nagła idea, że powinien udać się z nią na przejażdżkę
konno, a że biedny uczeń Wergiliusza i Homera nigdy wcześniej w siodle nie
siedział, zabrała go do ujeżdżalni i bez pytania rozpoczęła lekcję.
Pocieszny to był i niecodzienny widok. Zlękniony student
na wysokim wierzchowcu co i rusz wypuściwszy lejce z dłoni, by kurczowo uczepić się grzywy oraz piękna szczupła pani z cygarem w ustach stojąca pośrodku maneżu i popędzająca
konia głośnymi świstami długiego pejcza.
Po tym jak biedny Stefan kolejny raz spadł z konia i ku
uciesze roześmianej dręczycielki, nie zważając na posiniaczone kolana i łokcie,
z powrotem poderwał się na nogi, w końcu straciła cierpliwość i sięgnęła po
bardziej drastyczny, na Węgrzech powszechnie stosowany, środek. Kazała
przywiązać studenta za nogi do strzemion, wskoczyła na siodło i złapawszy cugle
popędziła na zewnątrz w bezkresne pole.
Po dzikim galopie trwającym dobrą godzinę przywiozła
Stefana z powrotem do zamku, bardziej martwego niż żywego. Tam odwiązano go,
nie był w stanie jednak samodzielnie zejść z konia, musiał poczekać, aż zdejmie
go koniuszy. Sarolta nie raczyła okazać krzty współczucia dla swojej ofiary. Wręcz
przeciwnie, zaniosła się szyderczym śmiechem.
Wieczorem, leżąc na starym marnym łożu, obolały jak po
łamaniu kołem, próbował dociec, czym nagle wzbudził aż taką niechęć swej pięknej
pani, gdyż przesycony pogardą sposób, w jaki go potraktowała, mógł wynikać
tylko i wyłącznie z nienawiści. I wtedy właśnie stało się coś, czego się
najmniej spodziewał. Sarolta weszła do jego komnaty, przysiadła się i zaczęła
gawędzić, tak życzliwie, tak uprzejmie, jak jeszcze nigdy nie doświadczył.
Stefan był oczarowany, ale stało się jeszcze więcej. Nagle
piękna, dumna pani wzięła w dłonie jego ciężką głowę i złożyła pocałunek. A on?
W tej jednej sekundzie zapomniał o straszliwej galopadzie na złamanie karku, o potrzaskanych kościach i o jej szyderczym śmiechu, padł przed nią na
kolana, uplótł ją ramionami, zaczął bełkotać wyrazy zachwytu i mówił jej wszystko,
co czuł w tej chwili, a czego jeszcze parę minut wcześniej zupełnie nie wiedział.
Tej nocy Sarolta była jego, albo raczej on był jej,
bowiem ta kobieta nie oddawała się mężczyźnie; kogo kochała, tego brała w
posiadanie dziko i władczo; a kiedy go już przestała kochać, wtedy równie
bezwzględnie i wrednie odpychała od siebie.
Należał do niej, a w starym, nudnym, zapuszczonym zamku
zaroiło się od tysiąca frywolnych amorków i wesołych chochlików posypujących zewsząd
wielobarwne płatki róży.
Niemniej idylla nie trwała nazbyt długo. Stary magnat
wrócił i od tej sekundy spotkania kochanków musiały się ograniczyć do
absolutnego minimum. Sarolta jednak z natury swej nie była skłonna potulnie
ulegać nakazom. Kiedy jej małżonek grał w szachy ze studentem, długie godziny wylegiwała
się na otomanie, albo dosiadała wierzchowca i z rozwianymi włosami pędziła, dokąd
wiatr wieje, przez Pusztę, ponaglana złymi myślami jak przez demony.
Przypadek sprawił, że odkryła w końcu, czego naprawdę
pragnie, do czego pcha ją nieokiełznana tęsknota.
Stało to w czasie szczytowego rozkwitu zbójectwa nękającego
Węgry. Dzień w dzień dochodziły nowe wiadomości o zuchwałym rabunku albo krwawym
mordzie gdzieś w sąsiedztwie. Ogłoszono stan wojenny. Kolumny dragonów
przeczesywały kraj, szubienice pracowały niestrudzenie, ale plaga wciąż
przybierała na sile, zamiast wygasać.
Małżonek Sarolty, zgodnie ze zwyczajem, ułożył się z
okolicznymi zbójami. Wypłacał im sowite sumy i przyjmował na zamku jak wielmożnych
gości, kiedy tylko się wpraszali na ucztę. Za to jednak był wolny od zamachów na
swoje dobra i ludzi.
Pewnego razu zbójnicy znów zapowiedzieli przybycie.
Przygotowano więc dla nich na zamku bogaty posiłek, z piwnicy wytoczono beczki przedniego
wina, zamówiono Cyganów, by pięknie zagrali oraz dziewczęta do tańców. Przyjechali
zbójnicy, pohulali i potańczyli skocznego czardasza; i wtedy na wielkie
nieszczęście przybyli żandarmi. Zbójnicy czym prędzej wskoczyli w siodła i tyle
ich widziano, ale właściciel zamku był pewien, że poczuli się zdradzeni i zechcą
wziąć odwet. Na głos wyraził troskę.
To była ta skra, od której rozgorzał w kobiecej duszy diabelski
ogień. Jeszcze tej samej nocy porzuciła Sarolta wszelką ostrożność i złożyła
wizytę kochankowi. Odpoczywając w jego ramionach, wyjawiła swój plan; Stefan zdębiał
ze strachu, zaklinał, by raczyła porzucić zatrute myśli, ale ona, kładąc na jednej
szali siebie i zbrodnię, postawiła go przed dokonanym wyborem.
Gdy wychodziła z komnaty, był w pełni zdecydowany wykonać
jej polecenie.
Kilka dni później po południu małżonek Sarolty wybrał się
konno do sąsiada, omówić warunki sprzedaży kawałka lasu. Miał wrócić wieczorem.
Jednak wieczorem do zamku nie przybył. W nocy też nie, ani nad ranem.
Sarolta wzięła ludzi i wyjechała szukać męża. Znaleźli go
w rowie przy trakcie, leżącego w kałuży krwi, obrabowanego i zamordowanego.
Sarolta zeskoczyła z konia, podbiegła do trupa, zawyła z rozpaczy
i straciła przytomność. Przywieziono ją omdlałą do zamku.
Żandarmi na próżno przeczesywali teren, by pojmać morderców.
Cały świat był pewien, że to zbójcy, przekonani, iż małżonek Sarolty ich
zdradził, dokonali tej krwawej zbrodni. Aż pewnego dnia komisarz bezpieczeństwa publicznego otrzymał list sporządzony uderzająco niewprawną ręką, utwierdzający w imieniu rozbójników, że
żaden z nich nie ponosi winy za przelaną krew magnata i że sprawcy szukać należy
w zupełnie innych kręgach.
Komisarz przybył więc śpiesznie na zamek, by bliżej rozpoznać okoliczności i zapytać Saroltę, kogo ona mogłaby ewentualnie podejrzewać. Pani
zamku odpowiedziała spokojnie, że nie wierzy ani w akt zemsty, ani w to, że
ktokolwiek z jej ludzi i służby miałby maczać palce w tej zbrodni.
Komisarz przesłuchał więc po kolei każdego z mieszkańców
zamku. Wszystkie zeznania były zgodne co do joty z wersją młodej wdowy. Stefan
był chwilowo nieobecny. Kiedy wrócił do zamku, komisarz z pandurami właśnie
zabierał się od odjazdu. Wystarczyło przelotne spojrzenie. Młody mężczyzna
pobladł, co natychmiast wzbudziło podejrzenie w oczach stróża prawa. Wystarczyło
zaledwie kilka pytań, by młodego mężczyznę wprowadzić w zakłopotanie. Stefan
został aresztowany. Godzinę później przyznał się do winy, a że twierdził, iż nie
miał żadnych wspólników, jeszcze tego samego wieczora został skazany na śmierć
przez powieszenie.
Gdy związywano mu ręce za plecami, zaczął drżeć całym
ciałem i spojrzał mokrymi od łez oczyma ostatni raz na magnacki zamek, z
którego przez okno patrzyła na niego z góry demoniczna kobieta, czyjej
polecenie spełniając, dokonał mordu na swoim dobrodzieju.
Kilka minut później było po wszystkim.
Jeszcze tego samego dnia Sarolta opuściła swe włości, by
udać się do sławnego kurortu w Czechach. Odurzające rozrywki eleganckiego
towarzystwa pomogły jej szybko zapomnieć o cieniach małżonka i ukochanego. Zimę
spędziła w Paryżu u boku pewnego przystojnego Polaka, który, jak wielu z
absolutnym przekonaniem twierdziło, był awanturnikiem najgorszego sortu. Następnie
wróciła do Wiednia, gdzie rzuciwszy sie w wir najdzikszych orgii starała się
uśmierzyć głos sumienia.
Jeszcze kilka lat później widziano w Badenii przedwcześnie postarzałą damę z jałowym spojrzeniem zgorzkniałym, wychudzonym licem wampira, przemieszczającą się na wózku inwalidzkim. Nikt z nią nie rozmawiał, gdyż była dotknięta paraliżem, porozumiewała się tylko z trudem na migi ze starym służącym, wożącym ją po parku w tę i z powrotem. Ta to zniszczona kobieta była niegdyś piękną i pełną życia Amazonką o imieniu Sarolta.
Za krwawą zbrodnię sama ściągnęła na siebie karę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz