Śmiertelne perwersje (2021)

1. Nieżycia Ludwika dzień pierwszy 

Pętla zacisnęła się na szyi. Grdyka chrząsnęła. Panika zajrzała w oczy. Ludwik pomyślał jeszcze o sadzonce mandragory, którą postawił sobie na biurku, i kurczowo złapał za prześcieradło. Spróbował wbić palce między materiał i własne ciało, żeby choć trochę poluzować uścisk. Lecz nadaremnie. Zamachał stopami w poszukiwaniu przewróconego taboretu. Nadaremnie. Poczuł ból i zasnął. Błyskawicznie, jak nie zasypiał żadnej nocy. I nie czuł już bólu w jądrach. Niczego nie czuł.

Nie tak miał się skończyć ten eksperyment.

Spojrzał na swoje ciało:

— O Jezu, co to! — wrzasnął na całe gardło. Aż się żyrandol zatrząsł. Żyrandol, przez który przewieszona była pętla z prześcieradła. Pętla zaciśnięta na szyi martwego ciała. Ciała, które do przed chwili było Franciszkiem. — Do diabła! Czy ja nie żyję?

— Nie żyjesz.

— Co?! Chyba zwariowałem. — W końcu nie co dzień widzi się swoje własne ciało dyndające na żyrandolu i słyszy cudze głosy w pustym pokoju.

— Nie zwariowałeś, tylko nie żyjesz.

Franciszek obejrzał się za siebie. Tam, skąd doszedł głos mężczyzny. W stronę drzwi. Nawet pomyślał, że to przecież logiczne, że ktoś wszedł do pokoju przez drzwi, a nie przez sufit czy ścianę.

— A ty kim jesteś?! — zapytał, zapoznawszy się z fizjonomią nieznajomego.

Lewitował przed nim łysy, chudy facet. Ze zmarszczkami na policzkach i czole. Ciemnej karnacji: Hiszpan, Irańczyk, a może Turek. Idealnie pozbawiony zarostu. Mile uśmiechnięty. Na oko pięćdziesięciolatek, ale z szacowaniem wieku na podstawie wyglądu lepiej być ostrożnym. Przezroczysty pięćdziesięciolatek, a do tego całkiem goły i nieposiadający genitaliów.

— A co ci do tego?

— Jesteś w moim domu. To chyba normalne, że chcę wiedzieć, z kim mam przyjemność.

— Do niczego ci się ta wiedza nie przyda.

— Ale...

— Ale spójrz na siebie. Co ja mam z tobą zrobić?!

— Ale patrzę. No, wiszę sobie i co z tego?

— Nie ty wisisz, tylko twoje truchło, to po pierwsze. A po drugie spójrz, co ty tam masz między nogami!

— Jakie truchło?

— No, truchło, trup, ciało, zwłoki. To coś przywiązane do żyrandola. Różowym prześcieradłem! Nie mogłeś znaleźć lepszego sznura? Przecież na tej szmacie nie da się nawet powiesić.

— A jednak. — Franciszek spuścił głowę, ze wstydu.

— No tak, tobie się udało. To co mam z tym zrobić? — Łysy zamrugał obiema powiekami.

— Z czym?

— Z tym, co ci dynda między nogami.

Franciszek spojrzał na krocze trupa. Zobaczył namiot i mokrą plamę, skutek wytrysku. Spojrzał też na siebie. Był przezroczysty tak samo jak przybysz. I w odróżnieniu od niego miał penisa. Ba, żeby to był tylko zwykły penis. Ale nie, to był penis we wzwodzie. Napuchnięty jak balon, co ma zaraz pęknąć. Do bólu, do utraty świadomości.

— No, mam erekcję. — Franciszek przyznał z dumą. — To chyba normalne?

— Normalne, powiedzmy. Ale nie w twojej sytuacji.

— Dlaczego?

— Dlaczego? Nie wiem, dlaczego dusze nie mają fiutów. Pewnie dlatego, że są nam już niepotrzebne.

— Aha. Ale ja mam. Więc nie umarłem?

— Umarłeś. Sam się zabiłeś. Dokładnie dwanaście minut i trzydzieści pięć sekund temu. Ale nie mogę cię zabrać w tym stanie.

— Chcesz, żeby mi opadł?

— Nic nie rozumiesz. — Łysy duch wzruszył ramionami. — I nie mamy czasu, żeby ci wszystko tłumaczyć. Inni czekają.

— No, nie rozumiem. Powiesz mi chociaż, kim jesteś?

— Trzy jeden cztery jeden pięć dziewięć i tak dalej.

— Słucham?

— Pi.

— Jakie pi?

— Tak możesz mnie nazywać, jeśli już musisz. Pi.

— Pi?

— Pi. Trzy przecinek jeden cztery jeden pięć dziewięć dwa sześć pięć... Chodziłeś kiedyś do szkoły.

— Ach, pi. Rozumiem.

— No, nareszcie.

— I co tu robisz?

— Mam cię wyłączyć i przesłać twoje dane.

— Jak to wyłączyć?

— Normalnie. Jak ty nic o życiu nie wiesz! Jak człowiek umiera, to przyjeżdża pogotowie duchowe i wyłącza delikwenta. Taki jest porządek rzeczy. Ale ciebie wyłączyć nie mogę. 

— Dlaczego?

— Z kutasem?

— Co w nim złego?

— Bo byś zapaćkał cały kontener. No, nie bierze się do recyklingu duszy z kutasem. A innych opcji niż przeróbka nie ma. Dawniej wrzuciliby takiego jak ty do piekła albo do limbusa i byłoby po problemie. Ale teraz? Ekologia, ochrona klimatu, niedobór surowców. Rozumiesz chyba. Nie ma piekła, nie ma dzikich wysypisk. Każdą drobinkę pneumy trzeba przerobić. Recykling, kurwa!

— Chyba rozumiem.

— Chyba rozumiesz, kurwa! Tylko co ja mam z tym fantem zrobić?! Przepraszam za uniesienie.

— Nie szkodzi, Pi. Nawet mi przykro.

— Ty to akurat nie musisz się przejmować. Coś się wymyśli. Tylko wiesz, ja tu jestem dopiero na praktyce. Okres próbny. Zostało mi tylko pięć wyłączeń, a tu taki przypadek. Szefostwo krzywo patrzy, jak zgłaszasz komplikacje. Rozumiesz? Wolałbym tego uniknąć.

— Przykro mi, Pi. Pomógłbym, gdybym umiał.

— Spoko, Franciszku. Zaraz przybędzie wspólniczka i coś się wspólnie wymyśli. A powiesz mi chociaż, jak do tego doszło? Co żeś ty właściwie kombinował? Bo, na samobójcę to ty nie wyglądasz.

— Wolałbym nie mówić.

— Już i tak jesteś martwy, więc co ci zależy?

— To delikatna sprawa, Pi. Troszeczkę wstydliwa. Naprawdę wolę to przemilczeć.

— Co tu się dzieje? Dlaczego mnie wzywasz do mężczyzny?! Nie wiesz, ile mam teraz roboty? — Nagle zjawiła się kobieta. Na parapecie. Siedziała ze skrzyżowanymi ramionami i nogą założoną na nogę. Tak samo jak Pi przezroczysta i łysa. Tylko młodsza na oko o lat dwadzieścia z okładem. Miała łagodne rysy twarzy, wąskie szpary oczne i grube powieki, silnie wystające kości policzkowe. Typowa Chinka lub Mongołka. I była najwyraźniej wściekła. Albo tylko grała taką rolę. — O la la! — przywitała Franciszka.

— No właśnie. Nie wezmą go do recyklingu. — Pi spokojnym tonem wyjaśnił przyczynę zamieszania.

— To przez to zielsko? — kobieta wskazała na biurko i leżącą na nim sadzonkę mandragory.

— Nie wiem — przyznał pi. — Co to właściwie jest? — zapytał Franciszka.

— Kwiat wisielców.

— Ha ha! — Kobieta zeskoczyła z parapetu. Franciszek od razu skorzystał z okazji, by sprawdzić jej cechy płciowe. Nie miała cipki. Ale biust i talia były całkiem niczego sobie. — Kiedyś wierzono, że rośnie pod szubienicą. Tam, gdzie skapnęła sperma wisielca. Ha ha! Ale numer!

— Jaki numer?

— Oj, Pi, biedaku! Od razu widać, że w życiu nie miałeś kompleksów. Ha ha!

— Jakieś tam chyba miałem. Każdy ma kompleksy. Za życia.

— A jemu zostały i ma je też po śmierci — wyjaśniła przezroczysta Azjatka. Cóż, doświadczenie zdobyte za życia, a pracowała jako psycholożka, przydaje się też potem. Spojrzała na penisa i ze zrozumieniem pokiwała głową. — Chcesz o tym porozmawiać, Franciszku?

— Sigma, mówiłaś, że się spieszysz — Pi nieśmiało objął ją ramieniem.

— Śpieszę się, Pi? Ach, tak. Spieszyłam. Kolejka się robi. Ale toto tutaj to szczególny przypadek. Musimy to dobrze rozwiązać.

— Tylko jak? Zgłaszamy wyższej instancji?

— Poczekaj, Pi. Jeszcze zdążymy zgłosić. Najpierw niech nam Franciszek wszystko opowie.

— Sigma, nie mamy czasu.

— Ty nie masz, Pi. Leć, pozałatwiaj, co możesz. A ja się zajmę problemem Franciszka.

Pi zniknął bez słowa.

— Dusza z penisem! — Sigma wskazała palcem na przyczynę zamieszania i przedmiot dumy mężczyzny trapionego kompleksem małego członka. — Tego to tu jeszcze nie grali, ha ha! To co, zabiłeś się niechcący, Franciszku?

— Nie inaczej. Głupio wyszło.

— Myślałeś, że jak odetniesz na chwilę powietrze, zwiększysz we krwi stężenie wodorowęglanu, to dostaniesz erekcji? Erectio permanens penis jak u Priaposa? Biedaku, czegoś ty się naczytał?

Franciszek nie zdołał sobie przypomnieć tytułu powieści. Mimowolnym ruchem głowy zdradził tylko, że o erekcjach wisielców czytał na tablecie spoczywającym akurat na podłodze tuż obok łóżka. Powieść fantastyczna nie była jednak jedynym źródłem informacji. Franciszek zawsze potwierdzał interesujące go fakty w Wikipedii i w publikacjach stricte naukowych. Ze spokojem duszy powiedział Sigmie:

— Różne rzeczy czytałem. W tablecie mam Encyklopedię Medycyny i dwa albo trzy podręczniki medycyny sądowej.

— Kupiłeś?

— Nie — zawahał się Franciszek. — Pirackie.

— Ach, ty piracie! Lubię cię — uśmiechnęła się Sigma, mrużąc jedno oko. — Fajny jest — wskazała palcem na penisa.

— Szkoda tylko, że do niczego się już nie przyda.

— Używałeś go za życia?

Franciszek pokręcił głową.

— Nie tak, jak należy. — Popatrzył na podbrzusze żeńskiego ducha. Tęsknie i pytająco.

— Może jeszcze poużywasz — Sigma zwilżyła usta swym przezroczystym językiem. — Co on ci powiedział?

— Pi?

— Pi. Nie rozmawiałeś chyba z nikim innym. Jak byś rozmawiał, to by cię już nie było.

— Że z penisem się nie nadaję. Nie wezmą mnie do recyklingu.

— Ha ha! Głupi Pi. Głupot ci naopowiadał. Jak tylko rzeczywista sytuacja troszeczkę odbiega od normy, to się urzędas gubi. Wymyśla przeszkody. Franciszku, uwierz mi, penis to pikuś. Nie takie felerne egzemplarze się utylizuje i nikt niczego nie sprawdza. Nikt za nic nie odpowiada.

— Ale Pi mówił, że bym zabrudził...

— Pi nic nie wie o recyklingu. Zmyślał, żeby nie brać na barki odpowiedzialności. Typowa mentalność urzędnicza. A przepis mówi jasno, Franciszku: kasować duszę bezzwłocznie po ustaniu życia. Bezzwłocznie znaczy natychmiast, a nie dywagować, czy dusza się nadaje, czy nie nadaje.

— Słowo niezwłocznie można różnie interpretować — zażartował Franciszek, przypomniawszy sobie polską dyskusję wokół obowiązku niezwłocznego publikowania pewnych dokumentów.

— Można, ale my nie jesteśmy politykami. Kto z tobą mieszka?

Franciszek pokrótce nakreślił swoją sytuację rodzinną i towarzyską. Że miał wieczorem iść na kolację ze znajomymi i wyobrażał sobie, marzył, że po kolacji odprowadzi do domu pewną Edytę. No i że, być może, jak się szczęście uśmiechnie i los nie kopnie w zadek, wspomniana Edyta zaprosi go do środka.

— Z takim penisem? To całkiem prawdopodobne. — zaśmiała się Sigma.

— Co masz na myśli?

— To, co powiedziałeś. Że cię zaprosi do środka. — Sigma wskazała palcem na miejsce, gdzie żywe kobiety mają wargi sromowe. — No, ale w twoim obecnym stanie to zaproszenie ciebie już raczej nie dotyczy.

Franciszek wyjaśnił ponadto, że jego rodzice mieli wrócić z wakacji dopiero we wtorek późnym wieczorem. A była dopiero sobota, przed południem.

— Wcześniej nikt nie przyjdzie?

— Raczej nie. Nikt inny nie ma klucza.

— To masz jeszcze trzy dni, Franciszku! Możesz się cieszyć życiem, ha ha!

— Co masz na myśli? — popatrzył na biust ducha. Z lubością wymalowaną na jego duchowej twarzy.

— Nie wyłączę cię jeszcze. Tak jak powiedziałeś, nie trzeba przesadzać z niezwłocznością. — Podeszła bliżej. — Chcesz? — musnęła niematerialną dłonią niematerialnego penisa.

Franciszek niczego nie poczuł.

— Czy chcę co?

— Chcesz się zantypneumatyzować?

— Słucham?

— Zantypneumatyzować. No, zamienić się z pneumy w materię. Na chwilę. Pokażę ci, jak to się robi. Tylko pod warunkiem, że nikomu nie powiesz.

— Zantypneu co?

— Zantypneumatyzować. To skomplikowane. Później ci wyjaśnię. Albo poczytasz w internecie.

— Ale co to jest?

— No, jak ci powiedzieć? Składamy się z pneumy, tak jak ciała z materii. Ale możemy na chwilę przejść w wymiar cielesny. Czyli zamienić pneumę w antypneumę, czyli w materię. No, zmaterializować się możemy. Tak, to właściwe słowo.

— Można tak? 

— Oczywiście, że można. Tylko nie wolno, bo to zakazane. Tylko niektórym wolno i tylko w  wyjątkowej sytuacji. Twój penis się do takich wyjątkowych sytuacji się nie zalicza. No i każdy przypadek antypneumatyzacji trzeba zgłosić w odpowiednim urzędzie, uzasadnić konieczność, opisać przebieg, wskazać wszystkich świadków, wypełnić tysiąc formularzy i wystąpić z prośbą o zgodę ze skutkiem wstecznym. Nikt normalny tego nie robi.

— Rozumiem. Ale jeśli coś można, to po co tego czegoś zakazywać?

— Żeby nie robił tego każdy, bo ma akurat ochotę. To tak jak z seksem wśród żywych. Można, ale... nie w miejscu publicznym, nie  z członkiem rodziny, nie bez zgody partnera, tylko po ślubie, tylko z celem prokreacji, albo tylko bez prokreacji. Znasz bardziej uregulowaną część życia? Bo ja nie.

— Prawda, mamy dużo zakazów odnośnie seksu.

— Tu chodzi o coś jeszcze. W świecie materialnym mamy prawo zachowania masy. Chodziłeś do szkoły, to wiesz. W świecie duchowym też mamy takie prawo: prawo zachowania pneumy. Rzecz w tym, że jak się zantypneumatyzowujemy, ubytek pneumy i przyrost materii musi być czymś skompensowany. Krótko mówiąc, na czas naszej materializacji ktoś żywy musi się zantymaterializować. Przejść w stan pneumy. A to nie jest dobre dla psychiki. I w ogóle robi się zamieszanie. Dlatego nie wolno... O więcej się mnie nie pytaj, bo sama nie wiem, jak to działa. Humanistką jestem. To co, chcesz?

— Chcę! — zawołał Franciszek, patrząc wielkimi oczami na nagą Sigmę i czując już w ustach przedsmak szczęścia.

— Tylko nikomu ani słowa! — Zmaterializowała się w mgnieniu oka. — Teraz ty.

— Ale jak mam to zrobić? — zapytał, bezskutecznie duchowymi dłońmi łapiąc za cielesne piersi.

— Po prostu zrób. — Sigma objęła ducha za szyję i pocałowała w usta.

— Nie umiem.

— Odpręż się, zamknij oczy i zrób.

Odprężył się, zamknął oczy i poczuł wargami język kobiety. Pomacał pierś. Złapał za biodra i przyparł penisem do łona. Do bezkształtnego łona, bez płci.

Sigma objęła członek dłonią. Pomasowała chwilę.

— Coś czujesz? — spytała.

— Coś czuję — odpowiedział. — Fajnie czuję.

Sigma przykucnęła.

— A teraz co czujesz? — Wzięła górną część penisa do buzi. Zacisnęła wargi. Zassała.

— Ach! Teraz jest super — odpowiedział Franciszek, ledwie stojąc.

— Ale maczuga! — Sigma złapała tylko powietrza i znów zacisnęła wargi, jakby płynęła pod wodą. — Co czujesz?

— Ciepło, przyjemnie, ciśnie od środka.

Sigma jeszcze parę razy dała nura. W końcu jednak wróciła na powierzchnię. Stanęła naprzeciw Franciszka.

— Ile miałeś lat, mój piracie?

— Dwadzieścia.

— A ja pięćdziesiąt cztery. Rak piersi mnie wykończył.

— Nie wyglądasz na tyle — odpowiedział Franciszek, trąc kamienną maczugą o elestyczne łono.

— Mogę wyglądać na sto, lub na piętnaście, jak ci się podoba. Poczeka, zrobię sobie cipkę.

Franciszek natychmiast skorzystał z zaproszenia.

— O Jezu! — jęknął z wrażenia.

— Studiowałeś?

— Matematykę.

— Tak myślałam. Mój pierwszy chłopak też studiował matematykę, i też tak jęknął, jak mnie rozdziewiczył. Znasz liczby zespolone?

— Znam — potwierdził Franciszek z lubością wsuwając się do wnętrza zmaterializowanej duchini.

— Były moją zmorą w liceum. A ten nikczemny student to wykorzystał. Całkiem umiejętnie zresztą. Och! Mocniej, Franciszku! O, tak, głęboko... W wakacje po maturach całymi dniami ze mnie nie wychodził. Och, to były dobre czasy.

Zwierzywszy się z pierwszej miłości, Sigma zmieniła wygląd. Na jej głowie zjawiły się bujne rude włosy, na policzkach i nosie piegi, stała się niższa, piersi zmalały.

— Tak wtedy wyglądałam. Taka brzydka.

— Piękna, wspaniała... i cudownie ciasna.

— On też tak zapewniał. — Sigma stanęła na palcach, żeby ustami dosięgnąć do ucha Franciszka. — Ruchaj mnie teraz. Nic nie mów, tylko ruchaj.

Franciszek posłusznie spełnił prośbę duchowej kochanki. Przyparł ją plecami do szafy i ruchał. Ruchał na stojąco.

Sigma tymczasem zmieniła wygląd z powrotem przyjmując postać Azjatki. Potem, poprosiwszy o przerwę dla zaczerpnięcia oddechu, stała się blondynką. Chudą piętnastolatką.

— Zrób sobie twarz wilka — poprosiła. Jej tajemniczy uśmiech zdradzał, że miała plan na dalsze igraszki.

— Wilka? — zdziwił się Franciszek, ale spełnił prośbę, nie zadając dodatkowych pytań. Lubieżnie polizał szorstkim językiem dziewczynę po twarzy.

— Ile lat może mieć Czerwony Kapturek?

— Nie wiem. Może dziewięć — odpowiedział Franciszek, nie domyśliwszy się celu pytania.

— Jak sobie życzysz, mój wilku, ha ha!

Franciszek pobladł oniemiały. Wyciągnął dłoń, żeby dotknąć płaskiego biustu, lecz cofnął ją natychmiast. Patrzył na dziewczynkę z niedowierzaniem, pytająco, wątpiąco.

— Nie chcesz? To może Zuluska ci się spodoba. — Sigma w przeciągu kilku sekund zmieniła kolor skóry. W miejsce prostych jasnych włosów wyrosły kruczoczarne, kędzierzawe. — Ile lat? Dwanaście? — Urosła do metra i czterdziestu centymetrów. Biust uwypuklił. — Piętnaście? — Przed Franciszkiem stanęła w pełni ukształtowana młoda kobieta. — Osiemnaście? — Sutki powiększyły średnicę i stały się jeszcze bardziej wyraziste.

Franciszek kiwnął głową. Ostrożnie wsunął się do wilgotnego wnętrza. Zaczął całować mięsiste usta. Coraz bardziej namiętnie.

Na głowie Zuluski pojawiła się czerwona chustka.

— Wilku, poproszę o wilcze łapy i wilczego kutasa.

— Dlaczego?

— Zrób to, proszę.

Franciszek spełnił i tę prośbę. Zaczął penetrować murzynkę jak dzikie zwierzę. Bez refleksji, bez wytchnienia.

— Aa! Aa! — krzyczała Zuluska.

Franciszek ruchał.

Lecz zaraz znowu Sigma zmieniła postać. Zmniejszyła się, schudła, spłaszczyła, zrobiła jeszcze bardziej ciasna.

— Guten Tag, Herr Wolf! Wirst du mich ficken? — zaszczebiotała w języku Grimmów.

Wilk ledwie otworzył paszczę ze zdumienia, a ona już się od niego odpychała słabymi rękoma:

— Nein! Nein, Herr Wolf! Ich bin noch zu jung, ich bin noch Jungfrau, lass mich in Ruhe, bitte!

Franciszek o mało nie zemdlał, co duchom nie przydarza się często. Ściśle mówiąc, historia nie zna takiego przypadku. Wystraszył się nie na żarty. Spróbował wyciągnąć członka z gwałconego dziewczęcia. Szarpał biodrami, ciągnął, lecz nie mógł wyjąć.

— Sigma! — szepnął na cały głos, w panice.

— Jestem z tobą, mój wilczku, piracie — odpowiedziała Chinka, śmiejąc się od ucha do ucha.  — Psy mają specjalną chrząstkę w penisie. Nie wiedziałeś o tym? Ta chrząstka działa jak kotwica. Suka może się szarpać, skakać, biegać, uciekać. Nic jej to nie da. Jak pies jej wsadzi, to już nie wyjmie do końca kopulacji. — Och, ale mi dobrze zrobiłeś, panie wilku. Jeszcze tylko o jedno poproszę. O wytrysk.

— Jak? Naprawdę?

— Zrób sobie trochę spermy. A ja... A ja zmienię oblicze. — Przygryzła dolną wargę. W kilka sekund na jej twarzy pojawiły się zmarszczki, włosy spłowiały, w buzi zostały tylko dwa zęby. — Ruchaj babulę, wilku! Ruchaj!

Franciszek zamknął oczy. Odchylił paszczę do góry, jak by chciał spojrzeć w niebo, rozluźnił mięśnie, zrelaksował umysł.

— Oo! — jęknął. Trysnął i było po wszystkim. Zantymaterializował.

W tej samej chwili także Sigma wróciła do swej normalnej, duchowej postaci.

— Teraz już wiesz, jak to działa. Tylko nie mów nikomu. Pst! — Przyłożyła palec do ust i znikła.

***


2. Dzień drugi, epizod pierwszy

— Dziewczynko, zwolnij! Nie odwracaj się. Mam nóż — wyrecytował kwestię przygotowaną podczas swej pierwszej nieżywej nocy.

Blondynka przyspieszyła, głośniej stukając niskimi obcasami o chodnik.

— Zwolnij! — rozkazał Ludwik. Przystawił chłodne ostrze do szyi młodej mieszkanki sąsiedniego bloku. Nie musiał w tym celu ani zwiększać tempa, ani podbiegać do ofiary. Wystarczyło mu wydłużyć ramię. Dodatkowe półtora metra dla zantypneumatyzowanego to nawet nie wyzwanie, to mały pikuś.

Blondynka w czarnej spódnicy i także czarnej dzierganej kamizelce narzuconej na jasną koszulę z długim rękawem zatrzymała się przerażona. Podobnie jak jej oddech.

— Nie odwracaj się, dziewczynko. Idź dalej, spokojnie, pomału. Powiem ci, kiedy stanąć. — Nie odwracaj się! — napomniał, jak tylko jej głowa obróciła się o kilka stopni. — Nie możesz zobaczyć mojej twarzy. Dla własnego dobra, dziewczynko, nie patrz. Bo będę musiał cię zabić.

Blondynka w odświętnym stroju skinieniem głowy dała znać, że rozumie powagę sytuacji. Z duszą na ramieniu, jak to się mówi, a co tym razem nie było tylko przenośnią — dusza kroczyła, co prawda nie dosłownie na jej ramieniu, ale blisko, tuż za plecami — na chwiejących nogach, nie oglądając się za siebie, ruszyła dalej.

— A teraz stop, dziewczynko. Zejdziemy na trawnik — poinstruował Ludwik osiem i pół kroku później.

Posłusznie zeszła z chodnika, nie odwracając głowy. Ludwik stanął za nią.

Znaleźli się w ciasnym mniej więcej kwadratowym zakamarku, którego krawędzie stanowiły: ściana rozdzielni elektrycznej, ściana bloku i łączący obydwa budynki półtorametrowy murek. Miejsce to oddzielał od chodnika szpaler krzewów, z gęstym listowiem o tej porze roku. Od góry zasłaniał je spad dachu rozdzielni i balkon jednego z mieszkań na pierwszym piętrze. Miejsce idealne dla zbrodni. Agata nigdy wcześniej tam nie była. Mimo że mieszkała od urodzenia po przeciwnej stronie podwórka, nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia.

— Boję się — mruknęła blondynka, niechcący wyrażając trapiącą ją myśl znacznie głośniej, niż pozwalała jej duma i rozum.

— Czego się boisz?

— Nie wiem — skłamała w żywe uszy. O ile uszy nieboszczyka można nazwać żywymi.

— Nie masz się czego bać. Skąd wracasz?

— Z kościoła.

— Dlaczego sama? Bez koleżanki, bez chłopaka?

— Nie mam chłopaka.

— To dobrze, dziewczynko. Jak masz na imię?

— Agata.

— Zgwałcę cię, Agatko.

Serce podskoczyło jej do gardła, blokując oddech i struny głosowe. Zamknęła powieki w odruchu obronnym. Skrzyżowała ramiona. Zadrgały jej kolana.

— Nie bój się. Od dawna chciałem to zrobić.

— Ale dlaczego?

— Dlaczego ty, czy dlaczego muszę to zrobić?

— Dlaczego ja?

— Bo mi się podobasz. Wiem, w którym oknie mieszkasz. Wiem, że masz różową piżamę i że wieczorami lubisz siedzieć przy biurku. Jak cię obserwuję z góry, przez balkon, podniecają mnie twoje jasne włosy. Jak się mijamy na chodniku, chcę dotknąć twoich piersi, pod kurtką, pod bluzką. Dlatego. — Prawdę powiedział. Od dawna fantazjował o nieznajomej dziewczynie z bloku na przeciwko.

— Ale my się nie znamy — jęknęła Agata, bez nadziei na ratunek.

— Znamy z widzenia. No a teraz mi stoi. Tak mocno, że aż boli. I tylko twoja cipka może mi ulżyć. Więc ściągnij majtki.

— Ale!

— Ale mam nóż. Jak nie dasz cipki, to sam wezmę. Tylko najpierw poderżnę ci gardło, żebyś się nie wierciła.

— Proszę, nie.

— Agatko, nie masz wyboru. Ściągaj natychmiast i się pochyl.

— Jak?

— W rozkroku. Stopy pół metra od siebie, ugięte kolana, ręce oparte o murek, plecy równolegle do ziemi. Ściągaj majtki, Agato. Już!

Chcąc nie chcąc, posłuchała. Podwinął sukienkę.

— Płaczesz? — zapytał.

— Nie — odpowiedziała, przyznając w duszy, z poczuciem winy, że powinna zapłakać. Lecz jej oczy jak na złość były akurat suche.

— Do której klasy teraz chodzisz? — Lewą ręką chwycił ją w talii, prawą pomógł sobie penisem rozewrzeć wargi jej sromu.

— Do drugiej liceum. Kim jesteś właściwie?

— Duchem.

— Proszę, nie rób mi tego.

— Muszę — Potarł penisem jej czułe miejsce. — Daj rękę. Połóż na moim. Czujesz go?

— Tak — odpowiedziała lękliwie.

— Podpowiedz mu, gdzie masz łechtaczkę.

— Słucham?

— Teraz zrobimy ci spowiedź. Zadam pytanie, odpowiesz, i będziesz nim głaskać cipkę, tak jak lubisz najbardziej.

— Ale!

— Ale? Ktoś ruchał już twoją cipkę?

— Nie — skłamała. Ale tylko trochę, bo jak powiadał pan Einstein, Einmal ist Keinmal.

— To dobrze. A myślałaś o seksie z kimś starszym?

— Tak.

— Z kim? Kim on jest dla ciebie?

— Kolegą.

— O ile starszy?

— O rok. Bo powtarzał jedną klasę.

— Jak ma na imię?

— Patryk. — Posłusznie trzymała penisa w garści. Coraz odważniej ocierała się o niego łechtaczką.

— Tylko o nim myślałaś seksualnie?

— Nie.

— No to już. Spowiadaj się, Agatko. O kim jeszcze?

— O wujku i o instruktorze na koloniach.

— I masturbowałaś się, myśląc o nich?

— Tak.

— Zrób sobie teraz dobrze. Tak jak lubisz, kiedy jesteś sama.

— Ale?

— Nie ma żadnego ale. Masuj cipkę! A ja ci zaraz wsadzę.

— Ale ja tego nie robię na stojąco — wydukała Agata.

— To masuj się penisem. — Złapał ją za oba biodra i zaczął szurać grzbietem członka wzdłuż całego podbrzusza. W przód i w tył, w przód i w tył... Agata złapała go za żołądź i pomogła dociskać do miejsc, które innymi razy, masturbując się, stymulowała palcami.

— A o mnie nie marzyłaś jeszcze? — zapytał Ludwik.

— Nie wiem. Nawet nie wiem, kim jesteś. Ani jak wyglądasz.

— Tym lepiej dla ciebie. Widzisz, jak cię lubię, Agatko? Mogłem cię ruchnąć na sucho. Ale poczekałem, żeby tobie też było przyjemnie. — Wbił się do środka.

— Aa! — Agata nie mogła powstrzymać jęku. Odruch okazał się silniejszy od woli i wstydu.

Przy lewym ramieniu Ludwika stanął Pi. Popatrzył na jęczącą dziewczynę z odsłoniętą pupą, z maksymalnym wysiłkiem odpychającą się rękami od murku. I na zmaterializowanego Ludwika, trzymającego ją kurczowo w talii i z cykliczną regularnością pchającego od tyłu.

— O la la! — zawołał przerażony i zniknął.

— Po coś się tu zjawił? — warknął Ludwik.

— Słucham? — odpowiedziała Agata.

— To nie do ciebie. Próbował nas podejrzeć taki jeden zboczeniec. Ale już go nie ma.

— Kto?

— Taki jeden. Nie znasz. Chyba pomyślał, że zarucham cię na śmierć. Tak głośno jęczysz.

— Już nie mogę. Nie mam siły.

— Ach, śmiertelna. — Ludwik przerwał pchnięcia. Wyszedł z pochwy. Puścił biodra Agaty, lecz natychmiast chwycił z powrotem. Żeby nie upadła na ziemię.

— To jest ponad moje siły — wymamrotała wymęczona dziewczyna.

— Ale ja dopiero z tobą zaczynam.

— Och, nie. Proszę. Zostawmy to na kiedy indziej.

— Żadnego kiedy indziej nie będzie, Agato. Musimy się naruchać teraz. Zamknij oczy.

— Proszę.

— Zamknij oczy — powtórzył. — Wezmę cię teraz od przodu. Lżej ci będzie. Tylko zdejmij koszulę i kamizelkę.

Ponownie przywarł do kobiecego ciała. Wszedł, mocno trzymając za pośladki. Na torsie poczuł nagie piersi.

— Co ty wyprawiasz?! — wrzasnął wściekły Pi, tym razem z prawego boku. — I skąd ty w ogóle wiesz o antypneumatyzacji?!

— Zamknij się, Pi! Nie widzisz, że rucham?

— Widzę. I to jest problem! Skąd się dowiedziałeś o antypneumatyzacji?

— Nie twój interes.

— Właśnie że mój. To jest tak tajna tajemnica, że nawet ja nie wiedziałem. Dopiero teraz mi Lambda powiedział i to za podpisem, że po wykonaniu zadania zapomnę i nikomu nie powiem. Więc skąd wiesz o antypneumatyzacji, Ludwiku! Mów, bo cię wyłączę!

— Nie wyłączysz, bo jestem ciałem. Poza tym rucham. Przeszkadzasz.

— Mów, draniu! Mów, póki jeszcze możesz.

— Spadaj, głupi duchu!

— Aa! Aa! — Agata jękami orgazmu przypomniała o swoim istnieniu.

— Zatrzesz ją, durniu! Przestań! — Pi potrząsnął Ludwika za ramię. Nie wywarł jednak żadnego wrażenia, bo będąc z pneumy, nie mógł poruszyć materialnego ciała.

— Sam jesteś durniem. Wal się, duchu!

— Co tu się wyprawia! — interweniowała Sigma.

— O, ty też tutaj? — zdziwił się Ludwik.

— Tak myślałam, że to ty. A nawet nie wiem, jak masz na imię — powiedziała wymęczona dziewczyna, ostatkiem sił wisząc na gwałcicielu, oplatając go rękami i nogami. W ferworze kopulacji zapomniała o zakazie patrzenia. — A z kim ty właściwie rozmawiasz?

— A, przypętał się podglądacz, zbok jeden i moralizuje — odpowiedział Ludwik Sigmie.

— Nie przyszedł bez powodu, Ludwiku. System go przysłał.

— Jaki system?

To nie był odpowiedni czas ani miejsce żeby tłumaczyć, jak działa logistyka zbierania zużytych duszy. Ani jak są doskonalone procedury, żeby oszczędzić duszom oczekiwania na przybycie pogotowia. Sigma nie mogła nawet powiedzieć, że system stale analizuje dane z monitoringu i przewiduje wystąpienie zgonu, najczęściej skutecznie i z odpowiednim wyprzedzeniem. Ale czasami bieg zdarzeń zaskakuje. Informacja o umieraniu dochodzi bez wyprzedzenia. Wtedy włącza się alarm. Pogotowie gna do delikwenta na złamanie karku, ryzykując, że inna dusza, planowa, nie zostanie w porę wyłączona i że misterny plan recyklingu się zawali. Tak właśnie było w wypadku Agaty gwałconej przez Ludwika. System, nie posiadając wiedzy o ni stąd ni zowąd zmaterializowanym duchu, ani o jego zamierzeniach, nie był w stanie przewidzieć groźby zawału.

— Pi jest tu służbowo. Kończ już te zabawy! — syknęła Sigma.

— Hej! — Agata poruszyła biodrami, żeby obudzić tkwiącego w niej penisa. — Do kogo mówisz? — zaśmiała się, diagnozując pochopnie schizofrenię.

— Nie podglądacz, tylko urzędnik, ty chuju! — Gniew Pi sięgał zenitu. Dalsza eskalacja groziła wybuchem z tragicznymi skutkami trudnymi do przewidzenia.

— Przewidziało ci się — odpowiedział Ludwik Agacie i zmienił twarz ze swojej dwudziestoletniej na taką, jaką miał jego łysy adwersarz.

— A! — wrzasnęła Agata wniebogłosy.

Ludwik, nie myśląc już ani trochę, przybrał postać wilka. Spłoszony zaczął jebać na oślepep swym wilczym penisem, zawył do słońca i ugryzł dziewczynę w szyję.

— Cholera jasna! — zaklęła Sigma.

Pi wycelował smartfon w czoło konającej dziewczyny. Zeskanował kod mikrozmarszczkowy między oczami. Włączył tryb przesyłania danych.

— Dobra robota — pochwaliła go Sigma. — A ty — zwróciła się do Ludwika — nie musiałeś jej zabijać. Po coś to zrobił?

— Nie wiem. Samo wyszło. No i żeby nie zapamiętała mojej twarzy. — Zlizał lepką krew z pyska.

— To się załatwi. — Sigma mrugnęła okiem. — Ile jeszcze zostało? — zapytała współpracownika.

— Przeszło na razie dwadzieścia procent życia — odpowiedział Pi, w pełni nieświadomy zamiarów ducha-kobiety.

— Pi przesyła historię życia denatki do archiwum — Sigma wyjaśniła istotę odbywającego się procederu. — Jak dojdziesz do dziewięćdziesięciu pięciu procent, to powiedz — zwróciła się z powrotem do Pi. — Gówniany tu mają internet.

— Nienajgorszy — zaoponował Ludwik, wróciwszy do swojej normalnej postaci. Wciąż jednak, z ostrożności, w formie zantypnaumatyzowanej, cielesnej. — Czy wasze komórki obsługują standard 5G?

— Nie korzystamy z niepewnej infrastruktury. Jeszcze tego brakowało, żeby nasze dane przechwycili Chińczycy — odpowiedziała Sigma, nie spuszczając Pi z oczu. — Ile procent?

— Siedemdziesiąt jeden.

— Dobrze. Powiedz, jak będzie dziewięćdziesiąt siedem.

— Dobrze... Dziewięćdziesiąt trzy, dziewięćdziesiąt cztery, dziewięćdziesiąt pięć.

— Dziękuję — powiedziała Sigma i znienacka smartfonem wyłączyła kolegę. Jednocześnie z prędkością błyskawicy wyrwała takie samo urządzenie z jego ręki. Odczekała, aż wskaźnik pokazał wartość dziewięćdziesiąt dziewięć procent, i przerwała transfer danych. — Głupi urzędas. Takim jak on nie można ufać.

— Co teraz? — zapytał Ludwik.

— Nic. Jego już nie ma. Ostatnich dni życia tej twojej panny nie będzie w archiwum. Lambda, jak usłyszy, że Pi znowu narobił bałaganu i trzeba go było było pilnie wyłączyć, tylko poczuje ulgę. Też miała go po uszy. O nic nie będzie pytać. Więc możesz sobie teraz spokojnie odpocząć, Ludwiku. Mnie została jeszcze doba dyżuru.

— Zobaczymy się jeszcze?

— Obyśmy nie musieli, kiedy jestem w pracy. Ale jak byś się miał nudzić jutro w nocy, możemy coś razem przedsięwziąć.

— Dopiero jutro? A ile czasu mi jeszcze zostało?

— Ha ha! Twój czas już minął. Wczoraj przed południem. Ha ha ha! — Śmiejąc się do rozpuku, Sigma znikła.

Ludwik też się zantymaterializował. Z oddali dochodziło już wycie radiowozu. Nie było więc rozsądnym w ludzkiej postaci czekać na kontakt z policją.

***

  

3. Dzień drugi, epizod drugi

Sprawa z Edytą obeszła się, dla odmiany, bez interwencji pogotowia. Ludwik zadzwonił, jak przystało na dżentelmena, zapytał, „jak leci” i czy może ją odwiedzić wieczorem, bo musi o czymś bardzo ważnym pilnie porozmawiać. Zantypneumatyzował się punktualnie o dwudziestej przed drzwiami mieszkania koleżanki ze studiów.

Otworzył starszy brat. Zlustrował przybysza bardziej lodowato niż chłodno, ale Edyta wnet ociepliła klimat, wołając od progu swojego pokoju:

— Ludwik, cześć! Fajnie, że wpadłeś. Chodź do środka.

Odpowiedział żartem, że przynajmniej z jego strony o żadnej wpadce nie może być mowy:

— Nie chcę być seksistą, ale wpadki to raczej domena kobiet.

— Taką pełnimy zaszczytną funkcję społeczną. To pochodna naszej biologii.

— Lubię tę waszą biologię.

— Naprawdę? Czy to jest ta ważna rzecz, o której chcesz mi powiedzieć?

— Właściwie tak. W pewnym sensie.

Ludwik pamiętał swoją kwestię. Ćwiczył to zdanie kilka godzin. Ale nie przeszedł do sedna od razu. Najpierw zapytał o wrażenia z niedawnej imprezy. Tej, na którą nie zdążył dotrzeć, bo uległ nieszczęśliwemu wypadkowi.

— Szkoda, że cię nie było. Dzwoniliśmy do ciebie, ale nikt nie odbierał telefonu. Co się stało?

— Głupia historia. Naprawdę bardzo głupia.

— Byłeś z jakąś panią!? Oj, Ludwik, naprawdę?! Już sobie wyobrażam: czułe słówka, intymne zbliżenia, a może hm to i owo, a tu telefon. Dzwoni Bianka. Ludwik nerwowo naciska czerwony guzik. Pani nabiera pierwszego podejrzenia. Ale ciągnie Ludwika do łóżka. A tu znowu dzwonek. Edyta. Ojej, to byłam ja! Ludwik, przepraszam.

— Nie, Edytko, to nie tak było — odpowiedział szczerze zadowolony, że koleżanka jednak przyznała, że widzi w nim materiał na samca do rui. Co wcale nie było dla niego takie oczywiste.

— Ale byłeś z kobietą?

— Oj, żeby z tylko jedną.

Przyjrzał się koleżance. Szczególnie na nieduży biust odznaczający się pod cienkim materiałem nieco obcisłej bluzki. Nie spodziewał się, że Edyta na spotkanie z nim nie założy stanika.

— Darek mnie odprowadził — zeznała, zanim Ludwik odważył się zadać pytanie. Jak gdyby czytała w myślach.

— I zaprosiłaś go do środka?

— No tak — przyznała Edyta z lekkim wahaniem. Domyśliła się, o jakim środku pomyślał jej rozmówca, i domyśliła się, że on się domyślił, że ona się domyśla.

Na kilka sekund zaległa martwa cisza. Przerwała ją Edyta”

— Zawsze zapraszam na górę, jak mnie ktoś odprowadzi.

— I długo był Darek w środku?

Edyta zaśmiała się scenicznie. Głośno.

— Wyszedł po jakichś dwóch godzinach.

— Co tak szybko?

— No wiesz. Wiesz, co by sobie mogli pomyśleć rodzice, gdyby chłopak został do rana.

— A tak, to nie myślą?

— Chyba nie. Zresztą nieważne. Ludwik, a ty co myślisz? Lepiej, żebym go nie zaprosiła?

— Nie wiem. — Nieśmiało, swym starym zwyczajem, kiedy jeszcze żył, wzruszył ramionami. — I co robiliście tyle czasu?

— No, żeby nie skłamać, rozmawialiśmy.

— Tak jak my teraz rozmawiamy?

— Mniej więcej... Ludwik?

— Hm?

— Nie jesteś chyba zazdrosny?

— Nie no, skąd? — skłamał wyjątkowo nieudolnie.

— Jeśli mam być szczera, to właściwie myślałam, że to ty mnie odprowadzisz w sobotę.

— Ja też miałem takie plany.

— Ludwik? Mogę usiąść bliżej? — Tym razem Edyta sprawiła wrażenie nieśmiałej.

— No jasne — przesunął się na fotelu, zwalniając miejsce obok siebie.

Jednak Edyta, ku zaskoczeniu gościa, usiadła mu na kolanach. Ją z kolei zaskoczył wzwód jego członka. A raczej siła wzwodu.

— Ludwik, to co mi chciałeś powiedzieć? — Edyta pokręciła się, żeby przyjąć wygodną pozycję.

— O biologii. — W tym momencie nadeszła odpowiednia pora, aby wyrecytować przygotowane zwierzenia: — Kiedy zaczynam o tobie myśleć, dostaję erekcji. I taki mam z nią problem, że ona nie mija. Wiem, że to nie twoja wina, Edytko — położył rękę na jej piersi — ale tylko ty możesz mi pomóc.

Powiedział jeszcze trzy zdania z przygotowanych w sumie piętnastu, kiedy studentka zaczęła go namiętnie całować.

Chwilę potem objęła go w biodrach nogami i wyszeptała:

— Jeśli naprawdę uważasz, że to pomoże — miała na myśli tezę, że jedynym skutecznym lekarstwem na uciążliwy wzwód Ludwika jest jej cipka — to chcę cię poczuć w sobie. Ludwiku, chcesz?

— Chcę.

Zaczęli się kochać.

— A co na to twoi rodzice?

— Zostaniesz do rana. Nie ma mowy, żebym cię wypuściła tej nocy.

— A twój brat? Odniosłem wrażenie, że mnie nie lubi.

— Zazdrosny jest.

— O siostrę?

— Nie. O chłopaka siostry — Edyta mrugnęła okiem, ściągając przez głowę bluzkę. — Mamy z nim bardzo podobny gust.

Franciszek został do rana. I nie dał żywej dziewczynie zmrużyć oka. Ani na sekundę.

***

 

4. Duch wymierza sprawiedliwość

Za to z Darkiem rozprawił się szybko i bez skrupułów. Odwiedził go, antypneumatyzując się w kształcie Edyty. Jako że nie potrafił regulować głosu, wystąpił milcząco. Zjawił się w pokoju konkurenta dokładnie w chwili, gdy ten miał się zaraz obudzić. Tak się po prostu mu poszczęściło.

Podrapał Darka po nosie i stanął w pewnej odległości od łóżka, zaczynając taniec. Kręcił biodrami, czekając, aż zostanie zauważony.

Darek zapewne pomyślał, że to jeszcze sen, bo zamiast z trwogą wyskoczyć spod kołdry, zaczął się onanizować. A Ludwik nie zamierzał od razu wyprowadzać go z błędu. Powoli unosił rąbek sukienki, aż się obnażyło biodro, po to tylko, by je błyskawicznie zasłonić. Tańcząc, pokazał lewą pierś, i też szybko zasłonił, pociągając za dół bluzki. Tak samo z prawą piersią. Wreszcie bezwstydnie i szyko rozebrał się do naga.

Wbrew temu, co myślał, sterczący kutas, którego przy antypneumatyzowaniu się nie potrafił zastąpić cipką, na pół śpiącym Darku nie wywarł otrzeźwiającego wrażenia. Ludwik pokazał więc palcem, by Darek podszedł do niego. Palec wskazujący drugiej dłoni przyłożył do ust, na znak, że prosi o zachowanie milczenia. Pogładził Darka po członku, maksymalnie wczuwając się w rolę uwodzicielskiej striptizerki i starając się nie myśleć, co nastąpi lada moment. Żeby promieniowaniem myślowym nie zaalarmować systemu antycypowania zgonów. Pocałował nic nie podejrzewającego rywala w szyję i przystąpił do właściwej zemsty.

Nadepnął końskim kopytem na stopę Darka. Zmieniwszy twarz w twarz strusia, wymierzył cios dziobem prosto w to miejsce, gdzie kończy się nos i zaczyna czoło. Krew trysnęła spomiędzy zaskoczonych oczu. W mózgu ogłuszonego studenta zawył pierwiastek z liczby minus jeden, niczym syrena alarmu przeciwogniowego. A napastnik, nie tracąc ani sekundy, przyjął postać rysia i jak to dziki kot wskoczył na firanki, podrapał człowieka bezwładnie leżącego na podłodze, ugryzł go po złośliwości, zarażając wścieklizną, tężcem i tyfusem, i jeszcze nasrał mu na członek.

Zdążył opuścić mieszkanie dosłownie pół sekundy przed przybyciem pogotowia. Kolega Sigmy popatrzył na pobojowisko i stwierdził, że w takich warunkach nie godzi się duchowi czekać na wystąpienie zgonu. Tym bardziej, że system wcześniej nie przewidywał zejścia. W razie czego można się więc było zasłaniać uzasadnionym podejrzeniem, że alarm wynikał z jakiegoś błędu. Ostatecznie duszę Darka wyłączył ktoś inny dwa miesiące później, po długim, bolesnym i w ostatecznym rachunku nieskutecznym szpitalnym leczeniu pod kroplówką i respiratorem.

Tak czy owak po spotkaniu z Ludwikiem Darek nie zaznał seksu. Nie tylko z Edytą, nie tylko z jej bratem, ale w ogóle z nikim. Nawet na seks z samym sobą nie miał już ani siły, ani ochoty.

***


 

5. Noc w Polsce, poranek w Chinach.

— To jak tam, Ludwiku, wyleczyłeś kompleksy? — zapytała Sigma, pojawiwszy się jak zwykle nagle i bez uprzedzenia. — Chodź, pokażę ci, jak ja lubię się bawić.

Zabrała go parku wodnego pod Kantonem.

Zantypneumatyzowali się w strojach kąpielowych w ogromnym jacuzzi pod dwudziestometrowymi palmami.

— Tylko zmień twarz, zrób się na Chińczyka.

Ludwik przypatrzył się przechodzącemu obok pięćdziesięciolatkowi, z szerokimi policzkami, tłustym podbródkiem i grubym brzuchem — biznesmenowi albo urzędnikowi, któremu się dobrze powodzi — i natychmiast skopiował jego wygląd. W ten sposób przestał odróżniać się od miejscowych.

— Doskonały wybór — zaśmiała się Sigma. — Powiększ tylko zakola i posiwiej. Będzie zabawniej... A twój kompleks nadal w formie. — Pogładziła Ludwika po penisie przez kąpielowe bokserki. — To dobrze.

— Co planujesz? — zapytał po polsku. Nie przychodziło mu do głowy, żeby w innym kraju użyć innego języka niż ojczysty.

— Kiedyś tu się pasły krowy. — Sigma zaczęła krótką opowieść o historii miejsca, w które zabrała swojego duchowego gościa. Mówiła po kantońsku, co nie wiedzieć czemu, w ogóle nie zdziwiło Ludwika. Ani to, że rozumie. — Za mojej młodości spółdzielnia rolnicza postanowiła się przebranżowić. Mieliśmy tu ogromną plantację liczi. Sady i tłocznię soku. Oj, żebyś wiedział, co się tu wyprawiało między drzewami! A teraz jest basen. Spółdzielnia zamiast z rolnictwa żyje z wynajmu mieszkań w blokach, które dostała w ramach rekompensaty. — Słuchał z szeroko otwartymi uszami, rozumiejąc słowa, lecz nie potrafiąc przyporządkować treści do posiadanej wiedzy, opartej na doświadczeniach z Polski. Zadałby wiele pytań, gdyby czas pozwolił. Tymczasem Sigma przerwała zwierzenia. — Wracając do twojego pytania, Ludwiku: co zamierzam — powiedziała. — Trochę perwersji, demoralizacji, wywołać mały skandal. Nic wyjątkowego... Wszędzie tu mają kamery. Monitorują każdego. Kontrolują wszystko. Nawet myśli. Pilnują, żeby wszystko było jak należy, obyczajnie i przyzwoicie. Zgorszymy troszkę komunistów?

— Jasne. Co tylko zechcesz.

— Połóż się, oprzyj wygodnie — wskazała miejsce wyprofilowane jak leżak do opalania, tylko zaopatrzone w miniaturowe bicze wodne i oczywiście w całości przykryte wodą. Usiadła na nim okrakiem. Wsunęła dłoń w kąpielówki. — Patrz, wycieczka szkolna — powiedziała, jednocześnie obejmując palcami permanentnie nabrzmiałą żołądź i kierując wzrok ku zbliżającej się grupie młodzieży. — Idą zwartym szykiem dwadzieścia metrów za tym tłustym pingwinem, którego zbiźniaczyłeś. To musi być ich pryncypał. Bardzo dobrze się składa. — Lubieżnie oblizała usta i zanurzyła głowę. Przystąpiła do pieszczoty francuskiej, czyli, mówiąc nieco bardziej oględnie, robienia łaski.

— Kobieto, zwolnij! — zawołał Ludwik po kantońsku. Rozejrzał się nerwowo, żeby się upewnić, że nikt nie usłyszał, i w tej chwili zrozumiał zamiary Sigmy. Ona naprawdę chciała wywołać skandal.

Złapał ją za włosy i zaczął poruszać jej głową, wbijając penisa aż do przełyku. Takie przynajmniej odnosił wrażenie. Zacharczał z podniecenia. Obserwujący go dyspozytor monitoringu musiał zapewne odejść od komputera i pilnie szukać ulgi w toalecie dla personelu. Odległość dzieląca parę duchów od szkolnej klasy była jednak zbyt duża, by ktoś z uczniów lub sprawująca opiekę nauczycielka zauważyła szczegóły demaskujące zachowania antyspołeczne.

— To dopiero przygrywka — powiedziała Sigma, wyłoniwszy się spod wody. Ku zaskoczeniu Ludwika miała twarz nastolatki. Piersi nieproporcjonalnie obfite w stosunku do filigranowej postury rozdymały strój do kąpieli jak podwójny balon. — Daj mi go poczuć. — Pościła oczko i położyła się na Ludwiku. Zaczęła całować go po torsie i szyi.

— Och, Sigmo, ty to potrafisz rozgrzać starego morsa. — Ludwik z uznaniem szepnął jej do ucha. Złapał za oba pośladki i docisnął, jednocześnie napierając penisem na cipkę.

— Zaraz mnie rozdziewiczysz, pryncypałku. Patrz, zatrzymali się. Już widzą.

— A ochrona? Nie zamkną nas za to?

— To debile. Zrobimy ich w trąbkę.

— Skoro tak mówisz.

— Mówię, że odsuwam na bok ten cholerny plastik — powiedziała, pociągnąwszy za elastyczny materiał i odsłoniwszy krocze. — Dziura jest twoja. — Uśmiechnęła się chytrze. — O, Mao, ale jesteś twardy! O, tak, pieprz mnie. — A zaliczywszy dziesiąte pchnięcie, wrzasnęła na całe gardło: — Nie, tato! Mówiłam, że nie, kiedy mam okres. — I płacząc, dała nura do wody.

Ludwik zacisnął powieki, spodziewając się najgorszego. A gdy po chwili je jednak otworzył, żeby się zorientować w nowej sytuacji, naliczył co najmniej dziesięć par oczu otępiałych od szoku wpatrzonych prosto w niego. Więc zacisnął powieki ponownie i jak struś schował głowę pod wodę.

Gdy się wynurzył, kucała nad nim nieznajoma Chinka. Z przestrachem zarysowanym na twarzy, który niekiedy łatwo pomylić z respektem, patrzyła na niego, jak by próbując odgadnąć myśli. Ludwik uznał, że jest bezsprzecznie ładna.

— Panie dyrektorze — zapiszczała, oczywiście po kantońsku. — Tamta dziewczynka insynuuje, że jest pan jej ojcem.

Ludwik popatrzył na rzeczoną dziewczynkę stojącą po pas w wodzie jakieś dziesięć metrów dalej. Rozpoznał w niej Sigmę. Przy czym nie była sama. Szeptała coś jakiemuś piętnastoletniemu chłopakowi.

— To delikatna sprawa —odpowiedział Ludwik dyplomatycznie, niepewnie ważąc słowa. — Ale nie stój tak na brzegu. Usiądź obok mnie — powiedział do nauczycielki, szybko wczuwszy się w rolę apodyktycznego dyrektora. Gdy zrobiła, co kazał, bez skrupułów objął ją ramieniem. — Ile masz lat?

— Dwadzieścia pięć —zapiszczała potulnie podwładna.

— To jest moja córka. Z trzeciego małżeństwa. No, wiesz, nie wszystkie związki rejestruje się w urzędzie.

— Rozumiem, panie dyrektorze.

— Zobacz, jak mi stoi. Zrób coś z tym, proszę.

— Ale co mam zrobić, panie dyrektorze?

— Każ im pływać, czy cokolwiek — Ludwik machnął ramieniem, wskazując na grupę młodzieży — i wróć do mnie. Nie pożałujesz.

Wróciła do klasy. Drżącym głosem zarządziła czas wolny i zbiórkę za czterdzieści pięć minut pod widocznym z daleka wodospadem umiejscowionym w centrum kompleksu, oddalonym od jacuzzi o kilkaset metrów.

Prasa, ani lokalna, ani ogólnokrajowa, ani żadne portale w chińskim i tym bardziej światowym internecie, nie zająknęła się ani słowem o szkolnym skandalu. Nikt się nie dowiedział o niecnych czynach hiperjurnego dyrektora, zasłużonego członka naczelnego komitetu partii prowincji Guangdong, pana Xi. Ani o niespodziewanym spotkaniu pana Xi z bratem bliźniakiem, o którego istnieniu pan Xi nie miał najmniejszego pojęcia. Ani o zawale serca i akcji ratunkowej pogotowia medycznego, utrudnionej przez nieodpowiedzialne zachowanie pewnej gołej kobiety. Ani że jej tożsamości nie udało się ustalić pomimo monitoringu i użycia najnowszych zdobyczy technologii automatycznego rozpoznawania twarzy. Gdzie nie ma danych, tam nawet chińska sztuczna inteligencja nie pomoże.

Trzy czwarte roku później pani Zhang, już dwudziestosześcioletnia, rejestrując w oddziale położniczym narodziny swojego pierwszego syna, powtórzyła zdanie wypowiedziane przez biologicznego i w pewnym sensie też duchowego ojca dziecka:

— Nie wszystkie związki rejestruje się w urzędzie.

Chłopak rozprawiczony przez Sigmę na basenie, prywatnie jej bezpośredni potomek w trzecim pokoleniu, za pięć lat napisze, a za kolejnych osiem przetłumaczy i wyda w Ameryce swą pierwszą powieść fantastyczną. Potem dostanie za nią literackiego nobla i umrze.

***


 

6. Koniec

— I jak ci się podobało, Ludwiku — zapytała Sigma.

— Jesteś niesamowita. Często odwiedzasz rodzinne strony?

— Raz na dwa lata — odpowiedziała i nacisnęła ekran smartfona. — Dusza przyjęta — przeczytała na głos nowy komunikat. — Czy potwierdzasz rozpoczęcie transmisji danych? Uwaga: przed naciśnięciem pola ‘Shì de’ upewnij się, że twoje łącze jest stabilne i zapewnia dostateczną przepustowość. Przerwanie połączenia grozi bezpowrotną utratą danych. Shì de — potwierdziła.

Tak oto został przywrócony porządek w pneumatycznym świecie.

***


Rysunek wzięty z www.freeimages.com/de/photo/hanged-man-1435302

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz