Miłość w czasie apokalipsy 6/6 - Staszek i czerwonoarmiści (2017)

Wrzesień 1944. Niedaleko Dęblina. Czwarta po południu.
- Mówię ci, do zimy wojna się skończy. Ruskie już raz zrobili nalot na Berlin. Teraz już będą ciągle bombardować, aż się Hitler podda... Zobaczysz, Stalin powiesi Hitlera. A jak się skończy wojna, będą rozdawać ziemię. Po dwadzieścia mórg na człowieka, słyszałem, tak w radio mówili. I krowy dostaniecie od Sowietów, po dwie za każdą, co wam Niemcy zabrali.
- Mój ojciec mówi, żeby nie wierzyć Ruskim.
- Mój też. Maryśce nie pozwala wychodzić z domu. Nawet do wychodka za widoku nie puszcza. Ale co oni tam wiedzą?
- Dlaczego?
- Nie wiem. Gada, że Ruskie to swołocz i żeby sołdatom się na oczy nie pokazywała. Jak Niemcy przyszli, zabronił nam wychodzić na drogę, jakby to miało w czymś pomóc. Przyszli jajek kupić i było po sprawie. Pamiętasz? Możesz nie pamiętać, mały byłeś. Teraz Ruskie są we wsi. Ojciec z paroma rozmawiał; wiesz, z tymi co zajęli gospodarkę Glajwiców; i jeszcze nie ochłonął. Powiem ci, jak Maryśka chciała wczoraj iść do was, zobaczyć co słychać u dziewczyn, to ją ojciec zlał pasem. Wrzeszczał, że jak tylko wyściubi nos przez okno bez jego pozwolenia, to ją zabije. To nienormalne!  
- Ale ona ma już osiemnaście lat.
- No właśnie. Nigdy jej nie bił, a teraz wlał i Maryśka szlocha. Codziennie płacze. Twoi ojce też dziewczyn trzymają w domu. To dlatego teraz ty pilnujesz Krasuli, a nie Baśka i Pelka.
Bolek i Staszek – chłopcy z sąsiednich domów rozmawiali od dobrych dwóch godzin. Młodszy Bolek pilnował ostatniej krowy w gospodarstwie, cudem ocalałej od rekwizycji, prawdziwy skarb w te niepewne dni, zaraz po wyzwoleniu spod niemieckiej okupacji. Bez krowy trudno by było wyżywić pięcioosobową rodzinę. Staszek, starszy o dwa lata, przyszedł na łąkę potowarzyszyć koledze. Jego rodzice jedyni we wsi nie uprawiali roli i nie hodowali zwierząt. Oprócz ogródka przy domu, nie posiadali ziemi. Ojciec pracował na kolei, matka zajmowała się domem, szyła, haftowała.
- Patrz, żołnierze. – Bolek pierwszy zobaczył czerwonoarmistów.
Wieś, ulicówka, rozlokowana wzdłuż ulicy wybrukowanej krótko przed inwazją niemiecką. Od szosy odchodziło kilka dróg gruntowych prowadzących przez pola do lasu. Przy jednej z nich, po prawej stronie patrząc od głównej ulicy, rozlokowane było gospodarstwo Jóźwiaków, rodziny Bolka. Naprzeciwko mieszkał pan Waldemar Trzeciak z żoną, córką Marią Pelagią i synem, czternastoletnim Stanisławem Waldemarem. Pierwsze imię zgodnie z tradycją Trzeciaków po dziadku, drugie po ojcu. Dom był nowy, z cegły, otynkowany, ukończony w trzydziestym ósmym roku. Oprócz Jóźwiaków i Trzeciaków w tej części wsi, na uboczu, mieszkali jeszcze Wiśnie i Chojniaki.
Bolek spostrzegł żołnierzy, kiedy ci mijali dom Trzeciaków. Z daleka widać było zaledwie trzy niewyraźne sylwetki, z których jedna, z prawego boku, odznaczała się wysokim wzrostem. Idący w środku i z lewa byli niscy, zwłaszcza w zestawieniu z tym cienkim dryblasem.
Przybysze niespiesznie zbliżali się do polany, na której pasła się Krasula pod nadzorem dwunastoletniego Bolka i jego kolegi. Krowa od niechcenia odganiała ogonem brzęczące muchy. Chłopcy przerwali poważną rozmowę, skupiwszy uwagę na czerwonoarmistach. Nigdy jeszcze nie widzieli wyzwolicieli z bliska. Nie wiedzieli nawet, jak wyglądają partyzanci, mimo że przez dwa lata bandyci, jak o nich pisali Niemcy na groźnych plakatach: »Kto ukrywa bandytów, daje jedzenie, albo w jakikolwiek inny sposób pomaga, zostanie ukarany śmiercią; Kto zna ukrycie bandytów, a nie zgłosi Policji ani władzom, zostanie ukarany śmiercią.« byli aktywni w pobliskich lasach. Dwa razy wysadzali tory, wykolejając transporty wojskowe – podczas tych zamachów zginął palacz zaprzyjaźniony z Waldemarem Trzeciakiem. Stoczyli kilka potyczek, zabijając lub raniąc wielu wehrmachtowców i granatowych policjantów.
Idący drogą żołnierze ubrani byli, inaczej niż przedwojenni polscy piechurzy i Niemcy rozmaitych formacji, widziani w olbrzymiej ilości w trzydziestym dziewiątym, czterdziestym pierwszym i całkiem niedawno, wiosną czterdziestego czwartego. Mieli na sobie luźne zielone bluzy sięgające do połowy uda zapinane pod szyją na kilka guzików, spodnie tego samego koloru i buty z cholewami do kolan. Na głowach furażerki ukraszone czerwoną gwiazdą w żółtej obwolucie z sowieckim sierpem i młotem – ostatnich detali chłopcy nie widzieli z daleka, ale przypatrzyli im się z wielką uwagą kilka minut później. Wojacy nie byli uzbrojeni. Rozmawiali wesoło. Raz po raz wybuchając śmiechem. Sprawiali całkiem przyjazne pierwsze wrażenie.
- Dzień dobry, chłopcy! – przywitał się po polsku, choć z obco brzmiącym akcentem, idący w środku szczupły mężczyzna.
- Dzień dobry – ostrożnie, nieufnie odpowiedział Staszek.
Nie patrząc na chłodne przyjęcie, żołnierze przeskoczyli przez rów, zatrzymując się dwa kroki od chłopców. Wszyscy trzej kucnęli, zachęcając Bolka i Staszka do tego samego. Twarz wojaka mówiącego po polsku była idealnie gładka, pozbawiona zarostu. Należała do młodzieńca, z wyglądu maksymalnie dwudziestoletniego. Szeroki uśmiech przylepiony do niej na stałe miał w sobie coś dziecięco naiwnego. Całościowo młody żołnierz prezentował sobą złudny obraz chłopczyka w za dużym mundurze.
- Dzień dobry – powtórzył. – Co robicie?
Jego kompani wyglądali groźniej. Wysoki, może na dwa metry, jeszcze chudszy od Polaka uśmiechał się, ale jego oczy wcale nie były wesołe. Raczej mętne, jakby wpatrzone w obraz widoczny tylko ich właścicielowi. Jakiś straszny obraz. Wspomnienie bitwy? Przerażona twarz Niemca widzącego niosącą mu śmierć sowiecką kulę? Oczy nieobecne. Niski, barczysty sołdat, uśmiechnięty w jeszcze inny sposób, szyderczo, wzrokiem przenikający przez skórę i kości do szpiku mózgu, był najstraszniejszy. Przerażał szeroką szramą w poprzek czoła i wszechobecnymi krostami po przebytej ospie.
- U nas rower, niemiecki, dobry.– odezwał się Polak, zwracając się do Staszka, starszego, bardziej odpowiedniego do zawierania umów handlowych. – U was korowa, u nas rower. Przyda się wam. Co nie, chłopcy? Machniom? Po naszemu, wymienimy?
- Krasula nie moja, tylko Jóźwiaków. – odpowiedział czternastolatek, pytającym wzrokiem spoglądając na młodszego przyjaciela. Ten wzruszył ramionami. – Im krowa potrzebna. Na pewno się nie zgodzą.
- Dlaczego? – zainteresował się Polak.
- Czto on goworit? – odezwał się dziobaty.
- To ich ostatnia krowa. Mieli jeszcze świnie i konia. Niemcy im wszystko pozabierali. Rekwiracje.
- A to swołocz faszystska! – zaklęli krasnoarmiejcy jeden po drugim.
- S otcom nado pogoworit. Misza, smożesz? – dziobaty zwrócił się do wyglądającego najmłodziej Polaka.
We trzech ruszyli do domu Jóźwiaków: Misza, wysoki żołnierz o nieobecnym spojrzeniu oraz Bolek. Staszek w towarzystwie Rosjanina ze szramą na czole został pilnować ostatniej krowy.
- Kak tiebia zowut? – spytał żołnierz, zdjąwszy czapkę. – Choczesz primierit?
Powtórzył pytanie kilka razy, aż chłopak domyślił się, o co chodzi. Kak zowut – Ja zwą, choczesz – chcesz, primierit – przymierzyć. Pierwszy kontakt z językiem rosyjskim na żywo został nawiązany.
- Stanisław czyli Staszek. – chłopiec wziął czapkę z ręki żołnierza. Obejrzał uważnie gwiazdę. Przymierzył i oddał właścicielowi.
- Mienia zowut Dima, Polaka Misza, Michaił, a tot mołczun eto Sierioża, Siergiej. Oba mołodcy! Mo-łod-cy, ty ponimajesz mienia, parień? Mo-łod-cy. No, wiżu, czto ponimajesz. – przybysz z ojczyzny światowego proletariatu przedstawił siebie i obydwu towarzyszy.
- Parień to kto? Co to znaczy? – spytał Staszek zaintrygowany zagraniczną mową.
- Parień, eto parień. Mołodoj mużczina. Ty parień, twoj drug parień, ja parień, my wsie parni. A mołodiec eto silnyj parień, udaliec, umnica. No, Staszek, u tiebia umnyj wzgliad. Ruskij bystro wyuczisz! A kak zowot etogo parniszku, twojego druga?
Rosjanin znów musiał powtórzyć pytanie kilka razy, aż „parień” domyślił się znaczenia i zapamiętał brzmienie poszczególnych słów.
- Bolek. – odpowiedział pewnie.
- I skolko wam liet?
- Hm. – czternastolatek zastanowił się przez chwilę – Mnie czternaście a Bolkowi dwanaście. – odpowiedział, intuitywnie dobierając formę gramatyczną właściwą dla rosyjskiego.
- Czietyrnadcat i dwienadcat – powtórzył nowy znajomy w mundurze.
- Czietyrnadcat i dwienadcat – powtórzył Staszek, starając się zapamiętać brzmienie liczb w języku wyzwolicieli.
- Po waszemu eto nawierniaka budziet czternaszie i dwanaszie?
- Czternaście i dwanaście. – Staszek poprawił fonetykę Rosjanina. Szczęśliwy, że także mógł podzielić się wiedzą.
- No, mołodiec! Nrawiszsa mnie, Staszek! – żołnierz sojuszniczej armii poklepał nastolatka po ramieniu jak przyjaciela.
- Yhy. – Staszek dumnie kiwnął głową.
Nie zapomniał oczywiście o ojcowskich przykazaniach bycia ostrożnym i nieufnym wobec Ruskich, ale tego Ruskiego lubił, jak też młodego Sowieta-Polaka.
- A wam skolko liet? I skąd przyjechaliście? – pointeresował się Staszek.
- Otkuda ja? Iz Sibirii. A liet mnie dwadcat czietyrie. Miszy i Sierioże stolko że. My wsie iz za Urała.
- Słucham? Co? Czto?
Dima powtórzył powoli, a widząc zdziwienie czy też niedowierzanie młodego rozmówcy, dodał:
- Wsie dwadcatogo goda rożdienia. Siejczas nam dwadcat czietyrie.
Z uwagi na szramę i ślady po ospie chłopiec dałby mu o dziesięć lat więcej, ale musiał przyjąć do wiadomośći, że Dima i Misza byli równolatkami. Kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Na co Dima wyciągnął z kieszeni kajet i ołówek.
- Smotri. – powiedział i napisał cyframi liczby 1920, 14, 12 i 24, jedną pod drugą. Następnie obok każdej z nich tę samą liczbę słownie. Cyrylicą. Zaczął literować: - t, y, es, ja, cze, a; tysiacza... – Przez kilka minut trenował ze Staszkiem alfabet.
- Mogę wziąć tę kartkę? Dima, dasz mi ją? – poprosił chłopiec, rwąc się do nauki.
- Kartku? List choczesz. Bumażku? Da, konieczno, Staszek. Pożałusta. – Wojak wyrwał kartkę z kajetu i wręczył uczniowi. – A s kiem żiwiosz? Mama, papa, jest brat ili siestra?
- Siostra. – odpowiedział Staszek bez zastanowienia. Po czym odruchowo przyłożył dłoń do ust, przypomniawszy sobie o postawie ojca.
- Tolko odna siestra? – zdziwił się Dima dobrodusznie. Udał, że nie dostrzegł zmieszania czternastolatka. – U mienia było na primier piat siest i dwa brata.
- Aha.
- A skolko liet twojej siestrionkie i kak jejo zowut?
Staszek zawahał się, ale skoro powiedział A, nie mógł już nie powiedzieć B.
- Osiemnaście, Marysia.
- Ach! Marusia. Nawiernoje krasawica. – sołdat uśmiechnął się porozumiewawczo. – Grudzki jest? – przystawiwszy obie dłonie do klatki piersiowej, symbolicznie przedstawił biust kobiety. Puścił oko.
Staszek, nie wiedząc jak zareagować, wzruszył ramionami. Po chwili kłopotliwego milczenia przytaknął niepewnie, wywołując długą i bardzo głośną salwę żołnierskiego śmiechu.
Pytanie, zbyt bezpośrednie, by można je było uznać za przyzwoite, nieoczekiwanie przywołało obraz z przeszłości. Staszek wspomniał jak kilka lat wcześniej, krótko przed wybuchem wojny, ganiał się z Marysią po domu, oboje na golasa. Zapytał się wtedy starszej siostry, po co jej rosną piersi. Posadziła go koło siebie i wytłumaczyła, że do karmienia dzieci, jak będzie jakieś miała w przyszłości. Trzynastolatka wydawała mu się wtedy prawie dorosłą. »Masz tam mleko?« - zapytał naiwnie. »Jeszcze nie. Dopiero jak będę dorosłą.« »A skąd będziesz wiedziała, że masz mleko?« Na to pytanie siostra nie potrafiła udzielić odpowiedzi. »Może jak dziecko ssie, to się robi?« - przyszło jej na myśl całkiem rozsądne wyjaśnienie. »Daj, sprawdzę.« Marysia przygryzła wargę i, nasłuchując, czy nie wracają rodzice, pozwoliła braciszkowi przystawić buzię do sutka. Possał, a nawet ugryzł, i nic. Nie pociekła ani kropelka. Tylko siostra się wystraszyła i kazała mu natychmiast się odsunąć. Czerwona na policzkach. Dwa lata później, tez w lato, niemieccy żołnierze pogwizdywali na nią. Jeden, mówiący po polsku z bardzo dziwnym akcentem, wołał, żeby do nich podeszła porozmawiać, że mają dla niej prezent. Ale ona czym prędzej czmychnęła do domu. Jej biust zdążył do tego czasu rozkwitnąć w pełni. Nie biegała już nago po domu.
- Cziort wozmi, poł czasa proszło, a ich jeszczo niet. Gdzie oni izczezli? – Ciekawski Dima wyraził niecierpliwość, jakby się stęsknił za kamratami, albo dokądś spieszył. – Dawaj, pokażu tiebie koje-czto.
Nie czekając na odpowiedź młodego mieszkańca wioski, którego siostra miała osiemnaście lat i duże piersi, jeszcze raz wyjął kajet z kieszeni. Przysiadł na trawie i zerkając raz po raz na krowę, zaczął rysować. Po kilku chwilach i kilkunastu kreskach pokazał Staszkowi owoc swojej pracy. Na kartce stała krowa. I to nie byle jaka krowa, lecz Krasula, z dużą łatą na boku w dokładnie takim kształcie, jak w rzeczywistości.
- Nrawitsa? – spytał, nie kryjąc dumy z wrażenia, jakie jego rysunek wywarł na czternastolatku. – Pokażu tiebie jeszczo koje-czto. – zapowiedział ściszając głos, jakby w obawie, że ktoś mógłby go podsłuchać jakąś pilnie strzeżoną tajemnicę. Otworzył zeszyt na innej stronie i podsunął Staszkowi przed oczy.
Oczy chłopca w przeciągu jednego uderzenia serca przemieniły się w srebrne jednorublówki. Przed nim siedziała ołówkowa dziewczyna. Buzia foremna, okrągła jak talerz. Dwa warkocze, zawinięte wokół głowy jak aureola świętej. Kolana zgięte. Ręce wyprostowane w łokciach, oparte o ziemię tuż za plecami. Dziewczyna smutna i właśnie w tym smutku piękna. A co najciekawsze, goła. Pierś narysowana z boku, jak połowa półksiężyca zakończona ciemną lekko wypukłą plamką. Patrząc na ten obrazek, Staszek poczuł na policzkach niewidzialne jęzory płomieni.
Narysowany biust nieznajomej podziałał na jego wyobraźnię o wiele silniej niż jakikolwiek biust widziany na co dzień. Czy to własnej siostry, czy sióstr przyjaciela z przeciwnej strony drogi, czy całkiem dorosłych kobiet. Widok piersi wyglądającej spod halki, czy siostry zakładającej nocną przez uniesione do góry ręce był całkowicie naturalny. Nie wart szczególnej uwagi. Za to dziewczyna pozująca nago miała w sobie coś prowokującego, magicznie grzesznego. Wystarczyło na nią raz spojrzeć, by jej postać na długo wryła się w pamięć. Do tego jeszcze świadomość, że ta naga piękność nie była produktem wyobraźni. Że siedziała przed żołnierzem-rysownikiem, kusząc powabnym ciałem, że być może oddała mu się, albo obiecała oddanie, kiedy mężczyzna powróci z wojny. Summa summarum, od patrzenia w kajet chłopcu zrobiło się ciasno w spodniach.
Obok rysunku znajdowały się jeszcze jakieś zapiski. Niestety oprócz liczb zapisanych cyframi, Staszek nie był w stanie niczego odczytać. 17; 24 i ’44 rozdzielone wyrazem składającym się z pięciu liter, nazwą miesiąca.
- Siski mść! – Dima przyłożył do ust palce prawej dłoni i cmoknął, dając wyraz zachwytu nad kobiecą naturą. Znaczenia słowa siski nie musiał tłumaczyć. Nawet mieszkaniec najczarniejszego zakątka Afryki by zrozumiał, o który szczegół chodzi.
Wtem zza kępy krzewów w odległości nie więcej niż czterdziestu kroków zamajaczyły dwie sylwetki dziewcząt.
- Psst! – Wojak błyskawicznie zamknął dłonią usta Staszka, jednocześnie drugą ręką przyłożoną do pleców popychając go do przodu plecy i w okamgnieniu powalając go na ziemię. – Mołczi! – szeptem nakazał ciszę. Położył chłopca i siebie w trawie tak nisko, że stali się zupełnie niewidoczni dla nadchodzących dziewcząt nie obeznanych ze sztuką kamuflażu.
Jasnowłose dziewczyny z jednakowymi długimi warkoczami, różniące się wzrostem o pół głowy, szły, a właściwie biegły szybkim truchtem przez pole, łukiem omijając drogę. Co i rusz oglądając się nerwowo na boki i za siebie. Staszkowi przeszło przez myśl, że stary Jóźwiak upadł na głowę, wysyłając córki po krowę, ale nie decyzja sąsiada nie wzbudziła w nim wielkiego zdziwienia. Po pierwsze ojciec Bolka, Baśki i Pelki nie widział zeszytu Rosjanina, a po drugie nigdy nie grzeszył intelektem. Prosty chłop. Nawet się porządnie podpisać nie potrafił.
- Poniatno, nie chotiat prodawat korowu. – Dima odezwał się, gdy siostry odwiązały powróz i pognały zwierzę do domu. – Skażi mnie, pożałusta, skolko im liet.
- Basia dziewiętnaście, Pelka piętnaście. – chłopiec posłusznie podał dane sąsiadek.
- Basia, dziewiatnadcat. Pełka... Jejo zowut Pełka, ja choroszo poniał? Pełka, czietyrnadcat. – mężczyzna ze szramą na czole skrupulatnie zanotował w żołnierskim kajecie. – Mść! – cmoknął na głos, przykładając do ust palce prawej dłoni.
Wkrótce nadeszli kompani Dimy i Bolek. Zdali relację z niedobitego targu, Misza po rosyjsku, Bolek po polsku. Pertraktacje miały być długie i bezowocne. Oferent i oblat powtarzali w kółko te same kwestie, jak dobry jest rower i jak wielką wartością w te trudne czasy jest mleczna krowa, nieprzekładalną na pieniądze ani przedmioty użytkowe. W czasie gdy mężczyźni dyskutowali za kuchennym stołem, popijając samogon i zagryzając ogórkiem świeżo przyniesionym z grządki, pani Jóźwiakowa wysłała córki w tajną misję ratowania krowy. Tak więc to nie Jóźwiak wystawił córki na niebezpieczeństwo, lecz jego krótkowzroczna żona.
Wkrótce chłopcy i żołnierze zawsze zwycięskiej Armii Czerwonej rozeszli się każdy w swoją stronę. Bolek na podwórko po lewej stronie drogi, Staszek do domu naprzeciwko, sołdaci prosto do głównej szosy i dalej do prowizorycznych koszar rozlokowanych w majątku rodziny Glajwic, przybyłej w te strony z Niemiec dawnym dawno, jeszcze przed pierwszą Wielką Wojną.
Taki scenariusz byłby w każdym wypadku logiczny. Faktycznie zaś jedynie Dima udał się bezpośrednio do koszar. Polak Misza i milczący Sierioża, przeszedłszy szosą kilkanaście kroków, odbili w pole. Pod osłoną krzaków i łanu zboża szybko dotarli do gospodarstwa Jóźwiaków. Kucnęli pod płotem w pewnej odległości od siebie i z dwóch różnych miejsc jednocześnie podjęli obserwację domu i budynków gospodarczych.
Najpierw z domu wyszedł pan Jóźwiak. Chwiejnym krokiem, zataczając meandry jak leniwa równinna rzeka. Zniknął w komórce, skąd wnet zaczął wydobywać się metaliczny stukot. Widać, po zakończonych pertraktacjach gospodarz opróżnił baniak samogonu, dopijając to, co zostało po gościach, po czym zdecydował się wyklepać kosę tudzież zreperować inne narzędzia polowe, które czekały na remont od poprzedniego lata albo i dłużej.
Następnie na podwórze wysypali się pozostali domownicy – pani Jóźwiakowa i troje dzieci, Basia, Pelka i Bolek. Wszyscy czworo udali się do ogrodu, pielić grządki z warzywami. Dom stał otworem. Bezludny.
Misza i Sierioża znali już ustawienie mebli w sieni i kuchni. Pozostało im zrobić rekonesans w pokojach. Niezauważeni przez nikogo cichcem podbiegli do drzwi i jednego z okiem. Wniknęli do budynku, spenetrowali każdą izbę, zajrzeli do szaf i pod łóżka, zapamiętali, gdzie co stoi i leży. Po czym bezszelestnie wrócili na poprzednie posterunki pod płotem, po drodze zaglądając do chlewu i stodoły. Dobry wojak nie podejmuje akcji, nie przeprowadziwszy zwiadu. Misza i Sierioża, obejrzawszy dom i zabudowania, zgromadzili właśnie niezbędne informacje. Byli gotowi uderzyć, gdy tylko sytuacja dojrzeje.
Na odpowiedni moment nie czekali długo. Może godzinę. Jóźwiak wciąż siedział w komórce. Z tą różnicą, że nie produkował już huku. Starsza z córek wróciła z ogrodu. Nabrała wody ze studni, ochlapała twarz i ręce, przyniosła z sieni dwa wiadra. Oczyściwszy je, niespiesznie udała się do stodoły. Sołdaci mieli pół godziny na to, by nawiedzić dziewczynę podczas dojenia.
Podbiegli do wrót, jednocześnie zerknęli do wewnątrz. W głębi, w zacienionym miejscu, Jóźwiakówna kończyła myć wymiona krowy. Zabierała się do dojenia. Żołnierze na migi uzgodnili plan działania. Profesjonalni w każdym calu. Idealnie zgrana para, obojętnie czy trzeba było zlikwidować niemieckiego wartownika, czy zaskoczyć wiejską dziewkę. Zawsze skuteczni, cisi, bezszelestni.
Wniknęli do budynku, ani na centymetr nie oddalając się od ściany. Sunęli od belki do belki, znajdując ukrycie za stogami siana. Skradali się jak koty do nieświadomej niebezpieczeństwa myszy pochłoniętej pracą, pogrążoną w myślach o mszy w niedzielę i kawalerach, którzy mogłaby poznać przed kościołem, lecz nie spotka, bo zła wojna porwała ich w swoje szpony i jeszcze nie wypuściła. Roboty w „Rajchu”, partyzantka, strach przed wcieleniem do armii Sowietów. Siurp, siurp: głośno spływało mleko do blaszanego wiadra.
Wtem cztery łapy chwyciły dziewczynę, w jednej chwili blokując jej ręce i buzię. Dojarka nie zdołała wydać z siebie nawet krótkiego pisku, tak szybcy okazali się napastnicy. Leżała na boku, przygnieciona silnymi ramionami, nie widząc twarzy drapieżników.
- Ci-cho, Basiu! – usłyszała wyraźny szept tuż za uchem.
- Nie Ruski. Polak. Ale kto? Ktoś ze wsi? – pytała się niemo samą siebie, próbując zgadnąć, kto się ośmielił podnieść na nią rękę i czego się mogła spodziewać po nikczemniku. Czekało ją zamążpójście czy hańba?
- Nie zrobimy ci krzywdy. Tylko nie krzycz. – Silna dłoń pomału zmniejszała ucisk buzi. Podczas gdy druga dłoń należąca do głosu przesuwała się na gardło.
Usłyszawszy kilka słów, dziewczyna rozpoznała wreszcie wschodni akcent.
- A więc nikt z naszych. – pomyślała i przeraziła się, rozumiejąc, że ten napastnik na pewno nie powiedzie jej przed ołtarze.
- Będziesz cicho, Basiu?
- Yhy. – Jakżeby mogła krzyczeć, mając jego dłoń na gardle, gotową udusić ją, nim ktokolwiek przybiegłby na pomoc. I niby kto miałby ja uratować? Ojciec zmorzony samogonem? Dwunastoleni braciszek, dziecko? A może mama, czy siostra? Zwabione wołaniem o pomoc same zostałyby zgwałcone. – Czego chcecie?
- Mleka i ciebie.
- O, nie! – Starsza Jóźwiakówna jęknęła, godząc się z losem szybciej, niżby kiedykolwiek podejrzewała, że tak szybko można ulec przemocy.
- Zdejmiesz jubku. Chcemy tylko popatrzeć. – wyjaśnił wschodni głos, owiewając ciepłym oddechem szyję przestraszonej dziewczyny.
- Tylko patrzeć?
- Tak.
- Da. – dodał drugi napastnik, atakując piersi.
- A... – Basia stłumiła odruchowy krzyk, zanim wydostał się z jej gardła. – Tylko patrzeć! – wystrzeliła, wierzgając i wijąc się na ziemi. Dostrzegła wreszcie nieznajome twarze: chłopięcą i męską.
- Tak. – potwierdził rodak z dalekiego kraju, przeganiając dłonie kamrata. – Rozbierz się, a nic ci nie zrobimy.
- Dobrze. – Basia odpowiedziała cicho, zerkając nerwowo na wrota.
Przysiadła. Zaczęła pomału podciągać sukienkę. Odsłoniła kolana, uda. Zatrzymała się tuż pod biodrami. Pytającym wzrokiem popatrzyła na zaciekawione twarze sołdatów.
- Nu, dawaj, dawaj! – ponaglił wysoki brunet, o włosach czarnych jak kruk w bezgwiezdną noc.
Niższy blondyn pochłaniał dziewczynę wzrokiem. Jóźwiakówna zacisnęła zęby.
- Dam radę, dam radę, dam radę. – pomyślała.
Za jednym zamachem przesadziła sukienkę przez głowę, obnażając się całkowicie. I pozbawiając rosłego bruneta pretekstu do udzielenia jej pomocy.
Ach! – Obydwaj mężczyźni westchnęli głośno z zachwytu.
- Wstań. Pokaż się cała. – Blondynek podał dziewczynie rękę, jakby prosił do tańca.
Po chwili Basia prezentowała swe wdzięki stojąc, wyprostowana, z rękami złożonymi pod boki albo uniesionymi do czoła i skroni. Odgarniała włosy za ramiona, poprawiała grzywkę zmierzwioną nieco w wyniku niedawnej szarpaniny. Dryblas ustawił się tak, by widzieć ją od przodu. W jego wiecznie mętnych oczach zapaliły się ogniki pożądania, dając dziewczynie do myślenia. Gapił się z otwartą buzią na jej pękate piersi. Niski żołnierzyk położył dłonie na jej biodrach. W razie potrzeby mogłaby się oprzeć o niego plecami. Mówił do niej powoli i wyraźnie, słowami penetrując umysł:
- Powiedz swoim, żeby przez trzy dni nie prowadzać korowy na wypas. Po wsi będzie chodził oficer. Jak zobaczy zwierzaka, zarekwiruje. Tylko nie mów, że my ostrzegli, bo uduszę... Dostali my prikaz, żeby zdobyć korowu, ale ty lepsza, Basia.
- Mmm. – mruknął wielkolud i złapał obie piersi od dołu, z własnych dłoni robiąc szalki wagi. – Mmm. Choroszeńkije.
Serce podskoczyło Basi do gardła. Ugięły się kolana.
- Dam radę. Dasz radę! – próbowała dodać sobie otuchy, nie otwierając buzi. – To dla Krasuli, dla Pełki, dla nas. – w myślach heroizowała uległość. I tak nijak nie mogła poprawić swego położenia. Próba ucieczki oznaczała powalenie na ziemię i gwałt. Wołanie o pomoc gwarantowało zgwałcenie mamy i siostry. – Niech sobie pomaca. Niech maca do woli. Byle nie chciał nic więcej – kołatało jej się w głowie.
- Chwatit, Sierioża. Trachniom jejo zawtra ili poslie zawtra. Skoro sama zachoczet. – Polak odgonił ręce kolegi, zastępując je na moment swoimi. – Ciężkie, dobre. – zwrócił się do Jóźwiakówny. – Jutro wrócimy.
Napastnicy odeszli, zostawiając Basię gołą, ale z nienaruszonym wiankiem. Dotrzymali słowa. Nic złego nie zrobili poza patrzeniem i dotykaniem. Poza wzbudzeniem wyobraźni.
Następnego dnia wrócili. Dwa razy. Najpierw zasiedli za stołem z głową rodziny. Umówili się na kupno czterech wiader kartofli i paru butelek samogonu. Wieczorem wrócili po odbiór zamówionego towaru, wykopanego w ciągu dnia przez gospodynię i córki, by pod osłoną nocy przenieść pełne wiadra do namiotu. Zapłacili zegarkiem niewiadomego pochodzenia. Po drodze w stodole odebrali gratis do kartofli: pościskali piersi i pupę starszej Jóźwiakówny. Mało rozmowny Siergiej zamruczał kilka razy z zachwytu. Misza, dla Basi Michał, zaciągnął języka odnośnie sąsiedzkich domów, gdzie mieszka kto, z kim się przyjaźni, kogo nienawidzi, z czego się utrzymuje.
Dima natomiast dobił targu z sąsiadem Jóźwiaków i Trzeciaków, panem Wiśnią. Pięć królików i mendel jajek miały przekonać dowódcę, że przymykanie oczu na samowolkę zwiadowców się opłacało. Miały pokazać, że nieregulaminowe przepustki przyniosą jeszcze większe zdobycze, że pomogą wyżywić rotę.
Staszek odebrał drugą lekcję rosyjskiego i zobaczył jeszcze jeden rysunek w kajecie Rosjanina.
- Smotri, kakije tiołki u nas żiwut! – powiedział Dima, otwierając zeszyt na stronie, gdzie narysowana była czuwaszska krasawica. Wysokie czoło, skośne oczy, pucułowata buzia. – Galija. Mołodeńkaja. Wot, a eto jejo mama. – nauczyciel pochwalił się rysunkiem na następnej stronie. – cełyj miesiac ja ich trachał. 
– Trachał? – Początkujący uczeń nie wszystkie słowa rozumiał, bazując na podobieństwie języków słowiańskich.
– No, kak tiebie objasnit? – zaśmiał się Dima. Złączył kciuk i palec wskazujący, tworząc koło. Co znaczy trachać, zobrazował, umieszczając w środku tej figury kciuk drugiej dłoni.
Zmysłowe rysunki i prostolinijne objaśnienia nie mogły nie podziałać na wyobraźnię czternastoletniego podrostka. Poczuł jak dwie kolumny mrówek przemaszerowały od kolan do pachwin, gromadząc się w kroczu w tak wielkiej ilości, że zrobiło się ciasno w kroczu.
– Aha. – przytaknął chłopiec, uśmiechając się w taki sposób, jakby jego twarz stanowiła lustro odzwierciedlające szelmowski grymas nauczyciela, jakby on sam posiadł obydwie Czuwaszki, matkę i córkę.
– Mołodiec, Staszek, ty poniał: kogda wojna, wsie tiołki nasze! Ha, ha, ha. – Dima zaintonował bezczelny żołdacki śmiech, do którego dołączył się Staszek.
– Ha, ha! Ha, ha! – jeszcze kilka chwil grzmiał rubaszny duet.
Niedługo potem Staszek odebrał praktyczną lekcję zniewalania kobiet. Dima zabrał go na akcję, powierzając rolę szpicy i przewodnika. W środku dnia zakradli się pod dom Wiśniów. Przez okno weszli do środka, kiedy wszyscy domownicy przebywali w ogrodzie. Sołdat, który jadł zupę z niejednej menażki, był pewien, że gospodyni szybko wróci do domu, by przygotować posiłek, czy zabrać nóż z kuchni potrzebny do obierania kartofli. Kobiety już tak mają, że nie usiedzą w jednym miejscu. Co innego mężczyźni i dzieci. Pan Wiśnia mógł pracować do nocy, dopóki żona go nie oderwie od pasjonarnej czynności. Podobnie jak kilkuletnie brzdące ćwiczące się w chodzeniu po drzewach.
Tak też się stało. Wiśniowa wpadła w zasadzkę. Żelazna dłoń zalepiła buzię kobiety, udaremniając dowolną próbę krzyku. Jednocześnie coś pochwyciło ją za sukienkę, ciągnąc przez kuchnię do pokoju sypialnego. Praktykantowi Staszkowi pozostało wypełnić powierzone przez instruktora zadanie i zamknąć drzwi za panią Wiśniową, szybko i cicho.
– Dzień dobry, pani Wiśniowa. – przywitał się z wrodzoną grzecznością, napawając sąsiadkę przerażeniem, jeszcze większym niż to, które wynikało z bycia napadniętą.
Dima, wykorzystując paraliż ofiary wynikający z zaskoczenia, podwinął kieckę. Zmiętosił gęstą szczecinę i bezceremonialnie wbił palec w otwór zarezerwowany dla jej męża. Przestał dusić usta, dopiero gdy na dole poczuł wilgoć. Wtedy to zamiast ręką zatkał buzię pani Wiśniowej wargami i językiem, tęgim pocałunkiem. Staszek gapił się jak zahipnotyzowany. Z zapartym tchem słuchał mlaskania, podziwiał sprawność, z jaką żylasta ręka tarła krocze kobiety, z rosnącym podnieceniem przyglądał się, jak trzydziestoletnia sąsiadka pada ofiarą gwałtu. Wiedział, że jeśli nie zrobi nic, żeby powstrzymać napastnika, będzie współwinnym. Już był. Że jego życie wkroczy na nowe tory, jakże odmienne od tych, po których toczyło się do tego momentu.
Najbardziej zdziwiło chłopca, że oczy kobiety były cały czas zamknięte. Usta rozdziawione jak do komunii – Wiśniowa spowiadała się regularnie co niedzielę – ale powieki ani drgnęły. Nie przyszło mu na myśl, że mogła nie chcieć wiedzieć, kto ją molestował. Wolała myśleć, że to diabeł. Z sierścią w miejscu bokobrodów, z rogami na czole. W każdym wypadku jego język i ręce były diabelskie. Jego determinacja i siła woli zniewalały prostą kobietę. Nikt wcześniej jej tak nie brał. Mąż w łożu był zawsze łagodny, spełniał swój obowiązek po cichu, po ciemku, z największą ostrożnością. Wstydliwie, jak Bóg przykazał. A ten diabeł... bezecnik przywlókł jeszcze młodego sąsiada, prawie dziecko, choć nie pozbawione cech męskich, przywlekających uwagę kobiety, Staszka, by dopełnić sromoty grzechu. Ten Ruski – chciała wierzyć pani Genowefa Wiśniowa z domu Gruszka – jeden z tych, których widywała od niedawna przechadzających się drogą do lasu, to szatan.
Diabeł nie tracił czasu na zbędne domysły, co o nim sądzi krucha blondynka, matka dwojga chłopaczków, dziesięcio- i ośmioletniego. Nacisnął tu i tam, powodując, że ciało kobiety posłusznie zgięło się w pół, wyciągnął z portek diabelski instrument, który każdy nazywa po swojemu, na przykład fujarą. Jednym ruchem obrócił Wiśniową tyłem do siebie, pociągną za gołe biodra, kolanem rozkraczył jej nogi.
– Jezusie Maryjo, Jezusie Maryjo... – mamrotała kobieta, ofiarowując Niebu swoje upokorzenie.
Staszek stał jak skamieniały – nie tylko w przenośnym sensie. Wpatrywał się w usta pani Gieni układające się w szybko następujące po sobie głoski najprostszej z modlitw.
– I to wszystko? Tylko tyle potrzeba, żeby mieć kobietę? – dziwił się w myślach.
– Co się dziwisz? »Wsie tiołki nasze,« śmialiśmy się przecież. Wszystkie piczki nasze. – odpowiedział mu Dima, nie używając słów, pakując diabelską fujarę w pobożny futerał.
– Jezu! – Genowefa Wiśniowa nie przestała wołać Boga o pomoc tudzież wybaczenie. – Jezuniu, Józefie, Jezuniu... – jęczała po, a może przed każdym pchnięciem szatana.
Nauczyciel, gdyby poprzestał na pokazie własnej sprawności, nie dając uczniowi możliwości samodzielnego ćwiczenia, byłby klaunem a nie nauczycielem.
– Snimaj sztany. – Dima zwrócił się do Staszka po dosłownie kilkunastu Jezusach i Józefach. – Snimaj sztany. – powtórzył, słowem i gestem, ponaglając młodzieńca.
Przerwał świdrowanie. Ukłuwszy palcem w bok we właściwym miejscu między biodrem a żebrem, wyprostował plecy żony pana Wiśni, bez uciekania się do ciągania za włosy, jak by to zrobił mniej wyrafinowany gwałciciel. Ściągnął z niej sukienkę, w czym Wiśniowa pomogła, bez zastanowienia w odpowiedniej chwili unosząc ramiona, i przesunął obnażoną kobietę ku Staszkowi. Ustawił ją na wprost niego.
– Tiepier twoja oczieried, Staszek. Trachaj! – wydał komandę zza wąskich pleców kobiety, uwalniając jej biodra.
Genowefa Wiśnia odzyskała swobodę ruchu. Mogła prosić o litość, wołać o pomoc, uciekać. Otworzyła oczy. Tuż przed nią, na odległość oddechu, stał młody sąsiad, gołowąs, o którym, odkąd mu się zmienił głos z dziecięcego na dorosły, miewała takie myśli, że ksiądz proboszcz zmuszony był wyznaczać zmówienie do pięciu litanii, co stanowczo nie było niskim wymiarem spowiedzi. Stał Staszek i jego fujarka.
– Jezu. – jęknęła.
Naprzeciw Staszka stała pani Gienia. Jej nieduże piersi prawie dotykały jego klatki piersiowej. Strach spojrzeć jak blisko siebie byli tam na dole. Chłopiec spojrzał, uciekając wzrokiem od spojrzenia kobiety.
– Pani Wiśniowa, ja nie chciałem, nie wiedziałem – stęknął niepewnym głosem, purpurowy na twarzy, z fujarką jak nos Pinokia wydłużający się za karę za każde kłamstwo.
– Trachaj. Potom pogoworitie.
– Staszek – pani Gienia zwróciła się do sąsiada niebiańsko spokojnym głosem. Lewą dłoń delikatnie przytknęła do jego torsu, jakby dotykała samego Ukrzyżowanego na krzyżu obok bramy kościoła. Prawą dłoń skierowała na dół, nie patrząc tam jednak, lecz bez przerwy obserwując wyraz twarzy Pinokia. Objęła palcami fujarkę. – Tylko nikomu ani słowa, Staszku. – szepnęła, odczekała, aż sąsiad zwiedziony przez Szatana przytaknie skinieniem głowy, i zrobiła to, o czym żaden dobrze wychowany młodzieniec nawet nie pomarzy, bo nie wie, że można mieć takie marzenia.
Staszek spojrzał przez ramię pani Gieni na nauczyciela.
– Mołodiec! – odpowiedział Rosjanin, po czym uchylił drzwi i bezszelestnie wyszedł z pokoju, przez okno kuchenne sprawdzić sytuację w ogrodzie.
Gdy wrócił po minucie, Staszek i Gienia stali na środku izby, jak ich zostawił. Z tą tylko różnicą, że kobieta objęła chłopca za szyję, przytulając się do niego piersiami, a ich biodra tańczyły jakiś bardzo wolny taniec, poruszając się nieznacznie do przodu i do tyłu. Danina już dawno złożona. Nie tyle w łonie, co na nim. Staszek pospieszył się tak samo jak Zenon Wiśnia, kiedy Gienia nazywała się Gruszka i nie była jeszcze jego żoną. Tak jak wówczas nie chciała jednak kończyć zbliżenia, zanim poczuje Staszka w sobie. Nie wypada kończyć zbyt wcześnie i nie godzi się pozbawiać chłopca świdrowania.
– Dziękuję. – szepnął Pinokio, wdzięczny za udzielenie gościny jego długiej i twardej ale jeszcze nie rozegranej piszczałce.
– Proszę, Staszku. – Gienia objęła sąsiada i przylgnęła do niego z całej siły, domyślając się, co za chwilę ją czeka. Wiedziała, że diabeł jeszcze z nią nie skończył.
– Potrachał? – spytał mistrz dzieł szatańskich bezceremonialnie.
– Da. – odpowiedział czeladnik.
– No, ty mołodiec! Poka chwatit. – diabeł pochwalił ucznia, równocześnie porywając ich wspólną zdobycz w ramiona.
Tym razem oczy Genowefy Wiśni się nie zamknęły. Kobieta ujrzała szramę przez całe czoło, lekceważący uśmiech i pogardliwe spojrzenie.
– Jezu Nazareński! – krzyknęła z przerażenia, pewna, że śmierć dosięgnie ją lada chwila, że święty Piotr nie przepuści jej przez bramę Nieba. Powie: »Trzeba się było, dziecko, wyspowiadać,« a ona na to: »Nie zdążyłam, święty Piotrze. Szatan mnie zmusił do grzechu, a zaraz potem zabił, przez co nie mogłam iść do księdza proboszcza.« »Trzeba było przekonać szatana, żeby nie zabijał.« - usłyszała podpowiedź świętego Piotra, tudzież dobrego anioła.
Opiekę świętych i aniołów sowiecki diabeł miał jednak za nic. Tam, skąd przybył, od ćwierci wieku nie było już ani Boga ani jego kościołów. Liczyła się wola człowieka, spryt i szybkość. Kto pierwszy naciśnie cyngiel, kto pierwszy złoży donos. Kto miał skrupuły, ten przegrywał.
Diabeł wcielony w Sowieta bez mrugnięcia okiem przyparł zlękniętą kobietę plecami do ściany. Łokcie przygwoździł żelaznymi rękami na wysokości ramion i wszedł w tak unieruchomioną swym diabelskim świdrem.
– Jezusie Maryjo! – jęknęła Genowefa Wiśnia z domu Gruszka. – O, ja grzeszna. – pomyślała. – Staszek, nie patrz. – posłała bezsilne błagalne spojrzenie chłopcu z sąsiedztwa. – Jezus Maria! Jezus Maria! – stękała tak długo, aż bezbożnik dopiął celu.
Nie zabił jednak. Żona pana Wiśni zdążyła się wyspowiadać, pożałować za grzechy i odprawić pokutę. Przeżyła jeszcze pięćdziesiąt lat. Dzieciom i wnukom wpoiła wiarę rzymską katolicką, wychowała na prawdziwych Polaków. Jej dusza szybuje teraz w Niebie, wolna od trosk i lęków, szczęśliwa. Wspomina swoje życie, albo nie wspomina, bo po tamtej stronie jest jej wszystko jedno.
Więc pewnie nie wspomina, jak w dzień po gwałcie, Dima i Staszek nawiedzili ją ponownie. I nie ważne, że jej portret znalazł się w kajecie obok rysunków innych kobiet. Że rysownik utrwalił, jeszcze kiedy indziej, moment, jak Gienia siedzi okrakiem na leżącym na wznak czternastoletnim sąsiedzie, nago, z uniesionymi nad głowę ramionami i wyprężoną piersią, i że na rysunku nie widać, że tkwiła w niej fujarka sąsiada, ale można się domyśleć po zadowolonych minach, też nie ma znaczenia.
Waldemar Trzeciak, którego stosunek do Sowietów był, delikatnie mówiąc, co najmniej sceptyczny, dostrzegał też pozytywne strony konszachtów syna z obcymi żołnierzami. Przede wszystkim jednak ostrzegał:
– Możesz się z nimi zadawać, Staszku, słuchaj, co mówią, miej oczy i uszy otwarte, ucz się języka. Ale pamiętaj, że obcy to zaraza, plaga. Zlezą się, narobią nie wiadomo czego i pójdą dalej, a nam przyjdzie żyć z tym, co po sobie zostawią. Najważniejsze, synku, skoro już się z nimi zadajesz, to dbać, żeby nam nie wleźli do domu. Pod żadnym pozorem masz ich nie zapraszać, a jakby który się uparł na odwiedziny, masz najpierw ostrzec mnie, swoją mamę i siostrę. I broń Panie Boże mówić im, co mamy na strychu, w piwnicy, czy w komórkach. To nie ich zasrany interes. Nie mamy co jeść i klepiemy biedę, tyle mogą wiedzieć twoi ruscy przyjaciele. Uważaj, bo Ruski to Ruski, dziś przyjaciel, jutro wróg. Możesz mi obiecać, że będziesz ostrożny i nie zapomnisz o siostrze? O nią się boję najbardziej.
– Obiecuję. – Staszek przystał na warunki ojca. W końcu to ojciec jest głową rodziny i to on, nie syn, rządzi w domu. Ale obiekcji i lęków nie rozumiał i bynajmniej nie podzielał. Poza jednym. Przykład pani Wiśniowej potwierdzał, że jeśli Marysia poważnie myślała o zachowaniu wianka do ślubu, lepiej jej było nie pokazywać się Ruskim na oczy.  
Trzeciak senior za grosz nie ufał już synowi. W tajemnicy przed nim podjął własne przygotowania na wypadek najścia nieproszonych gości. Córce przekazał naganta, który kupił w czasie okupacji, płacąc węglem kradzionym z parowozowni. Wyjaśnił Marysi jak użyć broni i że najpierw ma strzelać, a dopiero potem się zastanawiać czy słusznie i czy we właściwą osobę. Miała nie rozstawać się z rewolwerem ani na chwilę. Nawet do wychodka miała chodzić z bronią, naładowaną i odbezpieczoną. Tym bardziej, że ojciec otrzymał już powiestkę od nowego rządu w Lublinie. Lada dzień miał zgłosić się do służby. Dla siebie przyszykował broń białą – widły na krótkim trzonku, które kładł sobie co noc pod poduszkę. W całym domu, w sobie tylko wiadomych miejscach porozkładał tez noże i pogrzebacz przerobiony na szpikulec. Rodziny i dobytku był gotów bronić do upadłego. Ewentualnego intruza czekała trudna przeprawa.
W przeciwieństwie do kolejarza Trzeciaka, sąsiad zza drogi nie wykazał się należytą ostrożnością. I nie upilnował ani starszej córki, Barbary, ani jej młodszej siostry Pelagii, ani żony. Zabawa w rozbieranie podczas dojenia Krasuli stała się rytuałem. Jefrejter Dima cztery razy szkicował akt młodej kobiety. Do trzech różnych kajetów i jeden na osobnej kartce, dla polskiego przyjaciela będącego sąsiadem modelki, Stanisława Trzeciaka. Portret, który namalował dla siebie, przedstawiał roznegliżowaną dojarkę, lewą ręką zasłaniająca pierś, a prawą przymierzającą się do ściągania mleka z wymienia. Patrzyła niepewnie na kogoś stojącego obok uwieczniającego ją artysty. Człowiekiem tym mógł być Staszek lub polskojęzyczny czerwonoarmista. Obaj patrzyli Dimie przez ramię.
Najpierw pojawiło się imię, Barbara, pisane drukowanymi rosyjskimi literami, oraz wiek dziewczyny: „19 liet”. W kolejnej linii nazwa miejscowości i niepełna data: „sientiabr 1944”, z luką w miejscu numeru dnia. Akt zajął tylko mniej więcej połowę kartki, pozostały obszar rysownik pozostawił wolny, planując później dodać właściwy opis.
Na koniec spotkania, dziewczyna poczęstowała czterech gości mlekiem prosto z wiadra. Pozwoliła każdemu pomacać piersi. Jak co wieczór. Jedyną nowością był udział Staszka w tym procederze.
– Jasne, że nikomu nie powiem. – zapewnił, trzymając w dłoniach ludzkie wymiona. – Ty też nie mów Bolkowi ani Pełce. Ruchałaś się już? – spytał, jakby chodziło o opielenie grządki.
W innym okolicznościach dziewczyna uderzyłaby smarkacza w twarz za takie pytanie, aż by się przekręcił, i nie pożałowałaby mu okładania pięściami i kopniaków. Tym razem nie był czas i miejsce na wyrazy oburzenia. Pobladła ze wstydu i strachu.
– Nie. I nie mam zamiaru. – odpowiedziała szeptem, jakby się łudziła, że nikt nie zrozumiał beztroskiego pytania i nikt nie usłyszy zlęknionej odpowiedzi. – Staszek, nie powiesz nikomu?
– Nie powiem.
Bardziej niż Basia interesowała go Pełka, bliższa wiekiem i w jego mniemaniu ładniejsza sąsiadka.
Staszek siedział właśnie z Bolkiem pod topolą przy rowie. Opowiadał młodszemu koledze, któremu ojciec powierzył zadanie pilnowania krowy, o losie Warszawy i o sytuacji na frontach wojny światowej, powtarzał, co usłyszał w radio i od Dimy oraz polemiczne komentarze ojca. Przekonywał o wyższości socjalizmu nad innymi systemami i o rychłym zwycięstwie. Jasno określił też swoje plany i marzenia:
– Też dojdę do Berlina. Zobaczysz. Jak Bóg da, przygnam nie trzy a trzydzieści trzy krowy. Zrobimy naprawdę wielką gospodarkę.
Koło południa przyszła Pełka. Przyniosła bratu menażkę zsiadłego mleka, w podwiniętej sukience jak w torbie niosąc też trochę kartofli do uprażenia w małym ognisku na polu. Zaraz po niej zjawili się Dima, Sierioża i Misza, jakby się umówili.
Pełka, zobaczywszy szramę na czole i dziobatą twarz jefrajtera, zlękła się, schroniła się za plecami brata i kolegi. Zapragnęła, żeby obcy poszli sobie natychmiast tam, skąd przybyli i nigdy nie wracali. Dmitrij Wasiliewicz, uśmiechnął się do niej krzywo, nic nie mówiąc, wyciągnął ołówek i zeszyt, kucnął i zaczął sobie właściwy rytuał przełamywania lodów. Już po chwili mógł wręczyć gotowy portret.
– Pożałusta.
– Dziękuję. – ostrożnie przyjęła prezent. Zobaczywszy siebie na bumadze i usmiechnięte miny kolegi i żołnierzy, nabrała trochę ufności. Lęk zmalał.
Mimo to towarzystwo nieznajomych mężczyzn nie napawało ją radością. Zaproponowała Staszkowi przejść się na polanę nazbierać jeżyn.
Jeśli chciała się uwolnić od ciekawskich spojrzeń strasznego Ruskiego, wybrany przez nią sposób nie był najlepszy. O tym, że Ruscy są straszni, mówił każdy, kto się nie lenił, ksiądz, wujkowie i sąsiedzi, że swołocz, że kradną, gwałcą, mordują. Młoda dziewczyna nie dawała wiary tym opowieściom, które stawały się tym głośniejsze, im więcej wypito samogonu. Uważała jej za wyolbrzymione i nie przywiązywała do nich wielkiej wagi. Dima jednak naprawdę był straszny. Przerażał wyglądem. I tenże właśnie wojskowy, nie pytając o pozwolenie, ruszył z Pełką i Staszkiem na wspomnianą polanę.
– Dawajtie, ja was narysuju. – zaproponował, gdy trochę już podjedli jeżyn.
Ustawił Staszka i Pełkę do pozowania, sadzając ich na ziemi. Dziewczyna miała się oprzeć plecami o tors chłopca. Dziewczyna przez moment się zawahała, nieprzywykła do bliskości z chłopcem innej niż przepychanki i poszturchiwania, siedzieć nieruchomo objętą przez sąsiada, w dodatku przy kimś obcym, wydało jej się dziwnym. Zgodziła się jednak, Usiadła, jak polecił Dima i poczuła nawet miłe mrowienie w brzuchu.
Staszek, ulegając porywowi emocji, nie poprzestał na przytuleniu. Obejmując Pełkę, od razu skierował dłoń na jej klatkę piersiową. Przez lnianą sukienkę i halkę nie mógł poczuć aksamitu skóry, ani poznać dokładnie kształtu piersi, ale dziewczyna wrażliwym sutkiem odebrała sygnał zainteresowania. I nie odgoniła śmiałej dłoni.
– Wot, tak i nado! – zawołał rysownik, podbiegł do pary i osobiście ustawił obydwie dłonie Staszka na biuście Pełki, zawstydzając dziewczynę absolutnie.
Następnie przeciągał szkicowanie w nieskończoność, obserwując, jak jego uczeń obmacuje modelkę.
– Ładna jesteś. Ładniejsza od Baśki. Chociaż masz mniejsze cycki. Ale fajne. Mógłbym tak z tobą siedzieć całą wieczność. – Staszek szeptał co kilka chwil krótkie zdanie. W praktyce realizował rady nauczyciela, by zmiękczać serce „dziewuszki” słowami. By wchodzić w nią po kolei, najpierw przez ucho, potem przez usta, a na koniec spić śmietankę, wchodząc chujem w piczkę.
– Trachat choczetsia. Ha, ha. – Dima zaśmiał się rubasznie, szturchnąwczy Staszka w bok, kiedy wracali z polany.
– Co on powiedział? – spytała Pełka, nie zrozumiawszy jednego słowa.
– Że jesteś ładna.
– Da, oczień krasiwaja. Ty sczstliwczik, Staszek!
Później, jak tylko dziewczyna odeszła na kilka kroków, Dima szepnął, że sam chce „potrachat diewuszku”. Że mu się należy, ale że ze względu na przyjaźń zrobi to później. Dopiero po tym, jak dziewczyna „da” Staszkowi. Chłopiec ma się tylko pospieszyć, bo front lada dzień ruszy i trzeba będzie opuścić wioskę.
Na pastwisku zastali samego Bolka. Dokładał gałęzi do ogniska. Natomiast Misza i Sierioża, zapytawszy o to i owo, poszli z powrotem do polowych koszar. Po drodze mieli tylko zajrzeć do Jóźwiaków, odebrać obiecane kartofle. Dima pożegnał się, udając złość, że kompani nie zaczekali, i szybkim marszem też się oddalił.
Przy następnym spotkaniu, Pełka powiedziała Staszkowi, że jak wróciła do domu, zastała Basię w pokoju. Smutną, nieskorą do rozmowy.
– Widziałam, że płakała, ale nie chce mi powiedzieć, dlaczego. Co jej się stało?
– Nie wiem. Może się zakochała.
– W kim? Przecież nikt do niej nie chodzi.
– A skąd ja to mogę wiedzieć?
Skąd? Od Dimy. Gdyby Staszek był szczery, powiedziałbym dziewczynie, że tym razem żołnierze zabrali nie tylko kartofle. Że starsza siostra Pełki opłakiwała cnotę. Właściwie nie samą utratę dziewictwa, lecz to w jaki sposób to nastąpiło i przede wszystkim, że nie ten, kogo sobie upatrzyła, zerwał jej wianek. Nie ładny Michał, Polak z Syberii, z którym po wojnie ksiądz mógłby udzielić jej ślubu, tylko Sierioża. I że Michał patrzył spokojnie na jej tragedię i nie w żaden sposób spróbował powstrzymać kolegi. Bezdusznie zostawili ją na sianie, zapowiadając, że wrócą wieczorem na mleko od Krasuli.
– I nie chciała, żebym jej pomogła w dojeniu. Wrzasnęła, że nie potrzebuje łaski, że da radę sama.
Staszek wzruszył ramionami.
Tego dnia nie zostawał długo z Bolkiem. Odprowadził siostrę kolegi do domu. Po drodze, zza płota, zaczepiła go pani Wiśniowa. Uśmiechając się tajemniczo do niego i do Pełki, ze zrozumieniem kiwając głową, poprosiła, by przekazał rodzicom, że wieczorem przyjdzie na chwilę, przynieść trochę jajek. Spytała, czy pan Waldemar będzie w domu. Jakoby miała do sąsiada jakąś sprawę. Życzyła miłego dnia i dodała:
– Ładnie razem wyglądacie.
Uwadze Pełki nie uszło, że chłopiec, na widok sąsiadki struchlał, jakby się czegoś wstydził, lub obawiał. Nie męczyła go jednak pytaniami. Sama też odczuwała tremę. Wiedziała, że kto ją zobaczy spacerującą z sąsiadem, powie, że młodzi mają się ku sobie. Zaczną się plotki i dwuznaczne pytania o datę ślubu. Sympatyczne nawet.
Kilka minut później, stwierdziwszy, że wszyscy byli zajęci pracą w polu, zgodziła się wejść ze Staszkiem do stodoły. Wdrapała się wraz z nim, ciągnięta za rękę, na szczyt stogu siana. Pod dachem usiadła mu na kolanach i z sercem kołatającym jak młocarnia oddała się pocałunkom.
– Staszku, będziemy się z tego spowiadać? – spytała.
– Ja nie powiem księdzu.
– Nawet jak będzie pytał o szóste przykazanie?
– Nawet wtedy. – odpowiedział Staszek i zaczął rozwiązywać sznurówki sukienki pod szyją. – A ciebie się pleban dopytuje o takie rzeczy?
– Tak, pyta, ale też nic nie powiem. Co robisz?
– Chcę zobaczyć, co masz pod spodem.
– O, nie! Hi, hi. – dziewczyna złapała Staszka za ręce.
– No, pokaż. Co ci szkodzi?
– Nie. Hi, hi.
Poszamotali się chwilę, poturlali z boku na bok, pocałowali.
Staszek poluzował sznurek wiążący jego spodnie. Sprawnym ruchem uwolnił Pinokia, zadarł sukienkę wraz z halką i legł na dziewczynie.
– Staszku, dobrze już, pokażę, ha, ha, tylko zejdź ze mnie. Ciężki jesteś. – powiedziała Pełka na jednym wydechu, nie zdając sobie w pełni sprawy z powagi sytuacji.
– Zaraz. – burknął Staszek, pewny siebie.
Zamiast zejść z dziewczyny i poczekać cierpliwie, aż zsunie z ramion sukienkę i, zapewne dopiero po dodatkowych namowach, pokaże piersi, wcisnął się wygodnie między nogi. Wszedł w Pełkę bez ostrzeżenia.
– Ałć! Boli. Zejdź ze mnie! – zaskoczona dziewczyna zaczęła się wyrywać.
Staszek i na to znał sposób. Zatkał jej buzię ręką i dalej brał, co najlepsze.
– Wiem. Zaraz przestanie. – zluzował uścisk.
– A ożenisz się ze mną? – Szok minął. Po sforsowaniu wrót, obrona twierdzy była bezcelowa. Pełka oddała się całkowicie.
– Ożenię.
Pokazywanie piersi wypadło z programu. Dziewczyna pospiesznie poprawiła ubrania, nie odzywając się, a tylko patrząc na kawalera ze złością zmieszaną z satysfakcją. Z duszą na ramieniu wyszła na podwórze. Chyłkiem weszła do sieni. Musiała się podmyć, uspokoić i jak gdyby nigdy nic dołączyć do siostry i mamy pracujących w polu.
Wieczorem stodoła była świadkiem jeszcze jednego chędożenia. Tym razem Basię wziął Michał. Od tej pory jej ciało miało należeć codziennie do kogoś innego. Czego nikt jej nie powiedział wprost, ale się domyślała. Po Sierioży i Michale, przypadała kolej Dimy, następnie Staszka, a potem znów Sierioży i tak w kółko, z przerwą podczas miesiączki.
Pani Wiśniowa zgodnie z zapowiedzią przyniosła tuzin jajek. Dziękowała w ten sposób za sąsiedzką pomoc w ukryciu i ocaleniu części drobiu przed kradzieżą. Staszek odprowadził ją do domu.
– Dziękuję, że pani nie poskarżyła ojcu. – odezwał się Staszek, jak tylko wyszli na zewnątrz.
– Ha, ha, Staszku, co ty? Szkoda tylko że nie przyszedłeś do mnie bez towarzystwa.
– Nie rozumiem. – Chłopiec poczuł napięcie w spodniach. Przyparł więc sąsiadkę do ściany budynku, przyzwyczajony, że z nią wszystko mu wolno robić.
Pocałowali się. Złączyli ciała.
– Staszku, jak chciałeś się dowiedzieć, jak jest z kobietą, wystarczyło poprosić. Od tego są sąsiedzi, żeby uczyć młodych. Tylko się nie zapomnij wyspowiadać. Ksiądz proboszcz na ciebie czeka.
– Nie będę się spowiadać.
– Staszku, trzeba. Och, mocniej! O, ja grzeszna... Z Pełką jak ci idzie? Jesteście już parą?
– Od dzisiaj.
– To dobrze. Dziś tylko tak można ocalić Polskę. Słyszałeś, co ksiądz proboszcz mówił. Żeby w każdej Polce kiełkowało polskie nasienie, a nie obce, bisurmańskie. Trzeba zasiewać jak najwięcej.
Staszek słyszał na pewno, ale nie zapamiętał, bo nie zrozumiał kazania. Dopiero tłumaczenie pani Wiśniowej sprawiło, że pojął głębię słów plebana, pokazując jednocześnie, że kobiety bywają potrzebne do czegoś więcej niż robienie, rodzenie i karmienie dzieci. Młody sąsiad dopowiedział sobie jeszcze, że siać trzeba nie tylko w polskich kobietach. Niemki też się nadają do posiewania. I jest ich więcej niż Polek.
Dokładnie w ten sam sposób słusznie rozumował towarzysz Stalin, wydając rozkaz inwazji Prus Wschodnich. Genialny wódz nieomylnie wiodący swój naród robotniczo-chłopski do zwycięstwa nad burżuazyjnym faszyzmem. Doszedłszy do wniosku, że nauki księdza proboszcza, niekwestionowanego autorytetu we wsi, są niczym innym niż nieudolnie przekształconym nauczaniem Józefa Wissarionowicza, Staszek w jednej chwili, w chwili składania nasienia w żyznej glebie Genowefy Wiśniowej z domu Gruszki, został stalinistą. Już nic i nikt nie mógł go powstrzymać przed zgłoszeniem się w szeregi Armii Czerwonej.
Trzech wiarygodnych świadków przysięgło, że Trzeciak Stanisław Waldemarowicz był pełnoletni. Pierwszego listopada rota pułk opuścił wieś w kierunku zachodnim, zmieniając miejsce dyslokacji. Dopiero dzień później Waldemar Trzeciak dowiedział się o decyzji syna.
– A niech go diabli porwą! – zaklął najgłośniej, jak umiał, żeby jego głos dotarł do sąsiadów: Jóźwiaka Bartosza, Wiśni Zenona i Chojniaka Antoniego. – Dobry był z niego synek – dodał po cichu – nie przyprowadził do domu swołoczy.
Cicha pochwała może dziwić, ale w obliczu losu, jaki spotkał Jóźwiaków, Chojniaków i niejedną inną rodzinę we wsi, jest całkiem zrozumiała. O nocnych kradzieżach mówili wszyscy, o gwałtach nikt. Zbyt wielka była bariera wstydu. Tylko skok liczby urodzeń w połowie czterdziestego piątego roku, dzieci „z ojcem” i dzieci „bez ojca” świadczył o niebagatelnych rozmiarach zjawiska.
Krótko przed Świętem Zmarłych Dima, Sierioża i Misza zasiedli z Bartoszem Jóźwiakiem do stołu. Odmówili pić samogonu. Wymienili za to listę przedmiotów, jakie gospodarz był im jakoby dłużny: rower marki Vaterland, dziesięć noży Solingen, maszynę do szycia Singera, pięć zegarków, dwie srebrne monety. Słuchając żądań, z każdym przedmiotem czuł się coraz bardziej martwy.
– Nie mam. Sprzedałem. Wymieniłem na bronę. – odpowiadał, aż zaniemówił przy srebrnych rublach.
– Piej! – Misza nalał mu pierwszy stakan bimbru, Dima pomógł przełknąć. – Do dna! – trzymając za ręce, wlali w niego całą flaszkę i jeszcze jedną.
– Wołaj córkę. – Misza wyraził życzenie Dmitrija Wasiliewicza.
– Którą?
– Ładniejszą.
– Nie! Co chcecie zrobić?
– Wiesz co. Piej! – na siłę wlali mu do gardła trzecią butelkę.
– Wołaj żonę.
– Maryla! Cho no tutaj.
Do kuchni weszła kobieta.
– Gdzie Singer? – spytał Dima.
– Tu. – wskazała palcem maszynę stojąca w rogu pomieszczenia.
– Wot, łgał cziort. Pojdziom. – Dima zwrócił się do Jóźwiaka spokojnym głosem pana śmierci i życia.
Misza i Sierioża chwycili mężczyznę pod ramiona i bez zdania racji wyprowadzili przerażonego Jóźwiaka na zewnątrz. Pijany, modląc się po raz pierwszy od bardzo dawna, żegnał się z życiem. Za wcześnie, bo zamiast rozstrzelać, sołdaci zamknęli go w komórce, w ulubionym miejscu drzemki.
Wróciwszy zadali Jóźwiakowej pytanie, na które doskonale znali odpowiedź.
– Gdzie dzieci?
– W polu – odpowiedziała kobieta, przeczuwając najgorsze.
– Wsie?
– Wszystkie.
– Prowierim – spokojnie powiedział Dima, nie odrywając wzroku od oczu gospodyni. Napawał się jej strachem z każdym uderzeniem zegara nabierającym siły.
Nagle skoczył jej do gardła. Zacisnął kleszcze stalowej dłoni na grdyce. Słowny nakaz milczenia był zbyteczny. Dla uniknięcia hałasu trzeba było raczej przytrzymać słabnącą kobietę, by nie osunęła się z hukiem na podłogę. Jednocześnie Sierioża z impetem otworzył drzwi do izby, z której weszła pani Jóźwiakowa.
– Obie zdies!
– Ty łgała, suka. – syknął Dima. – Piej!
Misza nalał jej pełen stakan samogonu. Wypiła duszkiem. Prowadzona pod ręce przez obu gości, weszła do pokoju, gdzie na łóżku siedziały jej córki, kurczowo obejmując się drżącymi ramionami. Spełniła posłusznie wszystkie polecenia jefrajtera, wydawane bez słów, gestami. Położywszy się na drugim łóżku, poprosiła żołnierzy, zwracając się do Polaka Miszy i Rosjanina Dimy:
– Tylko dziewczynkom nic nie róbcie! Basiu, Pełko, idźcie na pastwisko. Powiedzcie Bolkowi, żeby na razie nie wracał. – W ostatnim porywie nadziei spróbowała oszczędzić córkom przykrego widoku.
Basia i Pełka nie ruszyły się z miejsca. Wolały nie ryzykować przejścia obok żołnierzy blokujących wyjście. Zobaczyły w najdrobniejszych szczegółach, jak żołdak gwałci ich matkę. Następnie same zostały zgwałcone. Po kolei, najpierw starsza Basia, następnie Pełka. Tylko ona próbowała się bronić. Krzyczała, drapała, gryzła. Spróbowała wydziobać Siergiejowi oko, ale jej opór i tak skazany był na porażkę. Żołdak posiadł ją na oczach siostry i mamy.
Wieczorem sołdaci polecili Bolkowi spać razem z krową w stodole. Pilnować jej przed złodziejami. Zamknęli się w domu z kobietami i przeprowadzili jeszcze jedną serię gwałtów. Przespali się i powtórzyli zabawę w środku nocy, następnie nad ranem tuż po wschodzie słońca. Cały czas towarzyszył im Staszek, jurny młodzieniec z sąsiedztwa. W pełni uczestniczył w bestialstwie. Kurtyna tajemnic, pozorów i niedomówień została podniesiona. Gra w ciuciubabkę definitywnie się skończyła. Staszek definitywnie przekroczył Rubikon. Od tej pory nie miał już dokąd wracać po wojnie.
Szlak bojowy Trzeciaka Stanisława Waldemarowicza zakończył się pod miejscowością Bautzen w szeregach wojska polskiego w randze chorążego. Od stycznia do maja, cztery miesiące nieprzerwanej jatki. Huk dział, bieg na hura, świst kul, „kolejno odlicz”. Dwie trzecie „sostawu” zostaje na polu. Nowi rekruci, atak, pośmiertne awanse i medale. Na zdobywanie Niemek nie starczyło czasu.
Po wojnie na zachodzie Staszek zgłosił się do walk na wschodzie. Likwidował bandy. Poczuł smak masowych przesiedleń - ludzi nie różniących się niczym poza religią i – trochę – językiem, mieszkających w domach takich samych, jakie można spotkać w rodzinnej wsi Staszka. Z wojska trafił do Milicji Obywatelskiej, gdzie przesłużył sześć lat. Gdy już utrwalił władzę ludową, zmienił pracę na spokojniejszą. Został konduktorem w PKP. W mundurze służbowym i czapce z daszkiem. Zacna profesja, potrzebna i ważna.
Ożenił się, dostał mieszkanie w bloku i działkę. W stanie wojennym był za Jaruzelskim, po Okrągłym Stole za Mazowieckim, potem popierał Kwaśniewskiego. Umarł z nazwiskiem Kaczyński w sercu i na ustach. Leczył się u onkologa noszącego nazwisko Chojniak. Zaprzeczył, jakoby znał dziadków lekarza. Przedstawił się jako repatriant z Syberii, spokrewniony z Trietiakiem – słynnym hokeistą, człowiekiem tysiąca rąk.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz