Siedział lump nad
rzeczką. Kij moczył, pił piwo, grał na komórce, szukał spokoju od gderającej
żony, nie ważne, co tam robił, siedział i już.
Nagle zobaczył
złotą rybkę. Rybak plask łapę w wodę, zamajtał, zamącił. Muł się podniósł z dna,
rybka przestała cokolwiek widzieć, straciła orientację w przestrzeni. Rybak cap
ją za ogon i jak nie pociągnie do góry! Rybka wije się i miota, próbuje
wyśliznąć, ale nic nie może zrobić. Chętnie oderwałaby ogon, by się ratować
ucieczką, ale nie jest jaszczurką. Zawisła, ściśnięta w kleszczach grubego kciuka
i fuck-palca rybaka, tuż nad taflą zmąconej wody. Ostatkim sił, ostatnią kroplą
wody w skrzelach, prosi:
- Wypuść mnie dobry
człowieku, nie zabijaj. Niczym ci żem ja przecie nie zawiniła. Po cóż więc mnie
męczyć?
Powietrze wdziera
się w skrzela, mordka zasycha, rybka zaczyna się dusić. Nic więcej nie powie.
Rybak patrzy na owoc
połowu, zagląda w wielkie oczy bez powiek, przedrzeźnia nieme ruchy pyska,
proszące o wodę, i cieszy się, jak głupi do sera, wietrzy dobrą zmianę. Wie
już, co zrobić.
- Bardzo ci
współczuję, rybeńko miła. Drogę zgubiłaś? Jak mogę ci pomóc?
- Puść mnie wolno,
rybaku. – udaje jej się wyszeptać.
Lecz lump ma watę w
uszach, na szept nie zwraca uwagi.
- Oh, jakby mi dali
pięć set, na pewno by mi się słuch poprawił.– myśli na głos, biedaczek, i
dodaje:
- Pomysłów miałbym
więcej. Na pewno bym odgadł, co mi powiedzieć chciałaś, rybeńko miła!
Nagle trzask! Z
nieba prask! Pięć set dali! Rybak z radości unosi ręce, eoła pod niebiosa:
- Ach, rybko! Czy
to widziałaś?! Cód! Cód prawdziwy!
A rybka zwinnie,
siłą grawitacji, plum do rzeczki, jak tylko uścisk szczypiec zelżał.
W bajce były trzy życzenia.
Idiemy dalej.
Następnego dnia,
znów złapał lump rybkę, tę samą wariatkę, co poprzednio. W brudnej wodzie mózg
jej trochę zamuliło – nie pomyślała na czas o emigracji z niebezpiecznego
akwenu. Tym razem, rybak jest mniej delikatny. Nie bawiąc się w dyplomację,
mówi otwartym tekstem:
- Daj mi stały kurs
franka po trzy złote.
- A żebyś się udławił
tym frankiem, bandyto, a żeby cię żona przegnała razem z całą tą twoją hipoteką,
a żeby cię reumatyzm pogiął, capie, a żeby ci wypadły wszystkie włosy i zęby, ty
sępie, pokrako, kulfonie! – Rybka złorzeczy, jak może.
Lecz gdy wody brak w
skrzelach, lamele się sklejają, na nic lamenty, na nic próżne żale.
Trzask, prask, jest
frank po trzy złote, dla tych rybaków, którym tak wygodnie.
Naiwna rybka myśli,
że pięć set i kredyt za darmo, to szczyt żądań rybarskiego proletariatu, że skoro
zapłaciła haracz, to może swobodnie pływać i nikt jej już za ogon nie będzie
łapać. Trzeciego dnia, nawet, wita się złota rybka ze swoim oprawcą:
- Dzień dobry,
rybaku!
O,
ichtio-naiwności! Lump bezwstydny, co grama pokory w sercu nie miał, a apetyt,
odwrotnie, iście królewski, cap za rybę za ogon. I jej nie wyciągnie wysoko na
palące słońce, jek jej w ślipia nie zajrzy, jak nie chuchnie piwnym oddechem –
a ryby, wszelako, pozbawione są dehydrogenazy alkoholowej, nie metabolizują toksycznych
oparów piwa – jak zębów nie pokaże w cynicznym uśmiechu!
- Emeryturę mi daj
rybko od pięćdziesiątki piątki, żebym grzbietu nie musiał schylać i wądy mącić
w rzece aż do śmierci.
Rybka juz nie
psioczy, już nie złorzeczy. Wie, że na słowa, choćby najmąrdzejsze, lump jest odporny.
Ma chyba specjalne limfocyty, broniące przed empatią i głosem rozsądku. Bez
prób negocjacji, spuszcza deszcz wcześniejszych emerytur.
- Co mi tam. –
myśli.
- Tej rzeczki już
nic nie uratuje. A niech wysycha w czortu! Jutro spakuję płetwy. Spływam do
innego akwenu. – podejmuje solenną rybią decyzję.
Czwartego dnia
bajka się kończy. Zobaczywszy złotą rybkę, ocierającą złote łzy, żegnającą się
na zawsze z rakiem i stonogą, rybak-wredota cap ją za ogon! I znów na
powietrze! Kolejne żądania:
- Wyjeżdżasz
dokądś? Jaka szkoda! Ha, ha! Daj mi jeszcze podwyżkę, dwa dni świąt i trzy dni
urlopu, bo takie są moje prawa, bo taka jest sprawiedliwość. I żeby jeszcze
wszyscy w świecie znali, że rybak nie dupa, że o swoje walczy. Nie będzie żaden
niemy ryb, jemu tłumaczył, że skromność i rozsądek to cnota. Na chuj obce gadanie!
Rybaczy my naród, rybaczy lud, swojskie nas wiedzie kwakanie.
I rybka się
wkurwiła:
- Ty lumpie, ty
kwacza mordo, ty dupiszonie, ty wodo brzozowa, macioro brodata, ty worze
przeszydły, ty stolcu kamienny, ty cycu obwisły, ty „Kursku” na dnie osiadły, przez
własną torpedę rozpierdaczony, ty rydzu robaczywiony, świrze bez czci i krzty honoru!
– taką inwokacyją uraczyła lumpa, a gdy jej już tchu brakło i w skrzelach
zaschło, wycharczała, resztką śluzu plując mu w brodę:
- Prędzej zdechnę,
niż cokolwiek jeszcze ode mnie dostaniesz.
I zdechła rybka. Jej
dusza złota odleciała do karasiowego raju. Wraz z duszą zniknęły też wszystkie
cuda, które uczyniła. Pięć set zmarniało do pięciu, wskutek inflacji, trzy
złote poszybowały do trzydziestu, bo zabrakło w kasie rzeczki złota, dla sztucznego
podtrzymania kursu, a zagraniczni złotnicy przestali inwestować w wysychające bajoro.
I emerytura od pięćdziesięciu pięciu nie uchroniła lumpa od pracy do śmierci.
Umarł, nie dobiwszy do czterdziestu, na powikłania po śwince, różyczce i ospie.
Wszak się nie zaszczepił, bo szczepienie szkodzi.
Rybak ostał się więc
ze ścierwem rybki akwariowej w garści i do usranej śmierci klepał biedę, a
drapiąc się co rano po łysinie, do krwi - jak niezrównoważona psychicznie nastolatka
żyletką po łokciu - złościł się i zachodził w głowę: Kto temu wszystkiemu
winien?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz