Miłość w czasie apokalipsy 5/6 - Wyprawa w nieznane. Dworek (2017)

1. Wyprawa w nieznane.

Dworzec Główny nie wyglądał zachęcająco. Jedno wielkie mrowie ludzkie, tobołki, wózki, łachmany, pot, stęchlizna, dym parowozów. Krzyki, gwizdy, poszturchiwania. Chaos. To że jakoś przebiłyśmy się przez tę gęstą masę i znalazłyśmy się we wnętrzu wagonu nie straciwszy przy tym walizek i nie nie podarłszy odzieży, zawdzięczamy chyba nadzwyczajnej życzliwości boskiej Opatrzności. Bez wyższego powodu takie cuda się po prostu nie zdarzają.

W każdym razie nasza mama wzięła to szczęśliwą wróżbę. Jak tylko zajęłyśmy miejsce w przedziale, wszystkie trzy obok siebie, na czteroosobowej ławie, na której tego dnia zmieścić się musiało pięcioro podróżnych, odetchnęła z wyraźną ulgą. Przeżegnała się, co czyniła niezwykle rzadko, pozdrowiła pozostałych pasażerów niemal całkiem zapomnianym w tamte ciężkie czasy „Dzień dobry”, a do nas powiedziała głośno, prawie krzycząc:

- Dziewczynki, udało się! Jedziemy! Za dwie godziny poznacie wujka Klemensa. Dziwak z niego, ale się szybko przekonacie, że ma dobre serce. Ty, Jadwiniu, powinnaś go pamiętać.

- Tak, tak, mamo, pamiętam. Po dziesięciu latach. Ciemny las i jakieś głupie dzieciaki. A wujo grubas, łysy, taaaki stary. – siostra nie mogła nie zrobić kąśliwego komentarza.

Nie ze złośliwości jednak, a ze szczęścia, z uczucia ulgi. Warszawę opuszczała bardzo niechętnie, tak samo jak ja i mama, ale po wejściu do pociągu nie było już odwrotu. Przeszłość w ułamku sekundy przestała istnieć. Zaczynał się nowy etap życia. Przygoda.

Przejazd niecałych stu kilometrów mógł zająć dwie godziny przed wojną, może nawet dwa razy krócej, ale nie kiedy front przybliżał się do Wisły. Na sam wyjazd ze stacji przyszło nam czekać ponad cztery godziny. Transporty wojskowe miały przecież pierwszeństwo przed cywilnymi, towarowe przed pasażerskimi, do tego dochodziły coraz częstsze bombardowania, ostrzały, sabotaż, leśni partyzanci... Tysiące możliwych przyczyn opóźnienia lub wręcz odwołania pociągu. W końcu jednak rozbrzmiał długo oczekiwany gwizdek i nabity masą ludzką skład ruszył, przy złowrogim akompaniamencie powietrznej potyczki. Z wnętrza wagonu nie było widać nieba. Jedynie popłoch na peronach, panikę, próby ukrycia się przed bombami. Sądząc po ryku silników, sowieckie samoloty musiały być bardzo blisko, ale na szczęście zostały skutecznie przepędzone.

- Bogu dzięki, jedziemy! – Mama wyraziła ulgę odczuwaną przez wszystkich pasażerów. Już nic nie stało na przeszkodzie naszej ewakuacji. Nic już nie mogło nas zatrzymać. Jeśli wujek czekał jeszcze na stacji, byłyśmy ocalone.

Ku naszemu zadowoleniu, mniej więcej po godzinie, na jednym z przystanków, chyba w Błoniu, pociąg opuściła znaczna część pasażerów. W większości byli to szmuglerzy. Wieczorem i w nocy mogli zaopatrzyć się w kiełbasy i słoninę u okolicznych gospodarzy, a nad ranem próbować złapać pociąg powrotny. Komu udało się uniknąć przeszukania bagażu, błyskawicznie sprzedawał towar w mieście co najmniej z trzykrotnym zyskiem. Kto miał pecha trafić na szczególnie łapczywych żandarmów, musiał liczyć się z koniecznością sowitego okupienia się i utratą bagażu. W skrajnych wypadkach w grę wchodziło pobicie, zwłaszcza gdy patrol składał się z rodowitych Niemców, nierzadko psychopatów i sadystów, wyrodków spod ciemnej gwiazdy. Tak się wtedy żyło. W czwartym roku okupacji taki porządek rzeczy wydawał się to nawet normalny, a myśl o spokojnym życiu bez nieuzasadnionej przemocy była tak abstrakcyjna jak mieszkanie na Księżycu.

Z naszego przedziału wyszło dwóch mężczyzn i jedna kobieta, wszyscy troje z wyglądu bardzo starzy. Faktycznie w sile wieku, między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia, z pokolenia rodziców. Po kilku minutach ich miejsce zajęło dwóch dwudziestolatków odzianych w skórzane kurtki, połatane spodnie, w solidnych choć znoszonych niemiłosiernie wojskowych butach. Leśni... Trzy pary oczu błyskawicznie skierowały się ku oknu. Zapadło grobowe milczenie. Patrząc na pozostałych pasażerów można było odnieść wrażenie, że w obecności przybyłych bali się nawet oddychać i dlatego za wszelką cenę starali się nie widzieć, nie słyszeć i nie wiedzieć o obecności młodych mężczyzn. Swoją drogą ciekawe, że partyzanci nie zatrzymani przez nikogo dostali się na stację i odważyli się wejść do wagonu. Najwidoczniej panowanie niemieckie nie wszędzie było absolutne. Bywało, że na terenach leśnych faktyczną władzę sprawował ktoś inny.

- Dzień dobry! – Tylko nasza mama mogła zdobyć się na przywitanie współpasażerów, jak gdyby nigdy nic, jak nakazują zasady dobrego wychowania.

Mężczyźni odpowiedzieli jedynie skinieniem głowy, nie odzywając się ani słowem. Popatrzyli na naszą trójkę zrazu nieufnie. Dopiero po chwili obdarzyli nas grymasem twarzy mającym wyrazić uśmiech. Szybko jednak wbili wzrok w podłogę i w skupieniu, milcząc czekali na rozwój wypadków. Na odjazd.

Postój przedłużył się do godziny. Samo tankowanie wody do zbiornika parowozu zajęłoby nie więcej niż kwadrans, ale musieliśmy przepuścić jeszcze dwa składy z armatami i innym sprzętem zmierzające do Warszawy i jeden pociąg sanitarny jadący w przeciwnym kierunku. Deprymujący widok, nie pozostawiający złudzeń odnośnie najbliższej przyszłości.

Atmosfera w przedziale rozluźniła się nieco, dopiero gdy budynek dworca za oknem zastąpiły zagajniki i pola uprawne. Trójka starych podróżnych w dalszym ciągu miała oczy wlepione w okno, ale ja i Jadwinia, nie wspominając o naszej mamie, coraz śmielej przyglądałyśmy się młodym wojownikom, a oni z nawiązką odwzajemniali nasze ciekawskie spojrzenia. Oczywiście napotkawszy wzrok któregoś z nich, ciepły, sympatyczny, a jednocześnie wygłodniały i lubieżny, odruchowo opuszczałam głowę. Policzki paliły mnie dziewiczym rumieńcem. Nigdy wcześniej się tak nie czerwieniłam, ze wstydu i nieśmiałości, ale za nic w świecie nie zrezygnowałabym z tego doświadczenia. Jadwinia, starsza ode mnie o prawie cztery lata, zdobyła się na więcej. Śmiało wymieniała uśmiechy, starając się, bez powodzenia, by te zaloty uszły uwadze mojej i mamy. Też chciałam tak flirtować. Subtelnym gestem, drobnym ruchem kącika ust przyciągać uwagę mężczyzn, tak jak Jadwinia, mój idol i wieczny wzór do naśladowania, ale nie umiałam. Czternaście lat to jeszcze wiek dziecięcy, pełen marzeń ale ubogi w realne działania.

Wtem pociąg nieoczekiwanie się zatrzymał. Nie wjechał na stację, lecz stanął niedaleko, w szczerym polu. Nasi towarzysze podróży znów zesztywnieli. Jedni, skuliwszy się, jeszcze bardziej obrócili się w kierunku szyby. Młodzieńcy przeciwnie, wyprostowali plecy, naprężyli muskuły i jastrzębim wzrokiem zaczęli kontrolować korytarz. Raz po raz, z kamienną twarzą, zupełnie bez wyrazu, spoglądali też na nas, świadomi, że niechcący samą swoją obecnością wystawiali nas wszystkich na śmiertelne niebezpieczeństwo.

- Policja! Kenkarty! Papiery! Dokumenty! Kontrola! – najpierw z oddali dały się słyszeć pojedyncze słowa.

- Szybki, musimy...

- Wiem. – mężczyzna siedzący bezpośrednio przy drzwiach, wyższy i z wyglądu o kilka lat starszy od kompana, nie pozwolił dokończyć zdania.

Pierwszy wsunął prawą rękę pod połę kurtki. Zaraz po nim podobny gest wykonał młodszy partyzant. Ich oczy przesłoniła mgła śmierci. Natychmiast się domyśliłam, nie wiem jakim cudem, że zaraz wyskoczą na korytarz i zaczną strzelać na oślep w kierunku policjantów. Trafią albo nie trafią. Zdenerwowani, w panice raczej spudłują. Następnie wyskoczą z wagonu, lecz ta próba ucieczki będzie de facto samobójstwem. Niechybnie dosięgną ich kule wystrzelone przez żandarmów, albo towarzyszących im żołnierzy. Zresztą dla nas wszystkich było jasne, że natychmiastowa śmierć wcale nie była najgorszym scenariuszem. Dzięki niej mogli uniknąć męki przesłuchań przez gestapo.

Wtem jak anioł stróż do akcji wkroczyła nasza mama.

- Chłopcy, spokojnie! Ja to załatwię, tylko musicie mi zaufać. – Osiem par oczu, łącznie z moimi, spojrzały na nią jak na wariatkę.

Mama jednak, niezrażona, promieniując pewnością siebie, wziętą nie wiadomo z jakiego źródła, szybko mówiła dalej:

- Musicie mi zaufać. Jakie macie papiery?

- Dobre. Kenkarty. – mruknął młodszy mężczyzna. Widać było, że bardzo chciał żyć.

- Tylko? A przepustki, powołanie do pracy, polecenie przejazdu? Nie macie? Na jakim świecie wy żyjecie? Inaczej to trzeba załatwić... Haniu, podaj, proszę neseser! – na koniec zwróciła się do mnie.

Z prędkością błyskawicy podniosłam torbę, którą trzymałam pod nogami.

- Szybko, chłopcy, chowajcie tu te żelastwa! Ale już! – rozkazała, otworzywszy torbę i podstawiwszy ją pod nos „Szybkiemu”.

O dziwo, dowódca posłuchał się zdecydowanej kobiety. Rozsądnie zaryzykował. Zaraz po nim młodszy chłopak również oddał do depozytu swój pistolet oraz rewolwer, który trzymał w bocznej kieszeni spodni.

- Dobrze, chłopcy. Teraz się przedstawicie. Jadwinia, Hania, ja jestem dla was pani Berta. Podróżujemy razem. Nie otwieracie buzi. Z policją gadam ja. Zrozumiano?

- Cichy, Adam. – najpierw przedstawił się młodszy chłopak.

- W papierach Karol Bąk, Szybki. – Starszy rangą skinieniem głowy zgodził się na warunki postawione przez naszą mamę.

Byłam i zawsze będę pełna podziwu dla niej. Dla jej stalowych nerwów, talentu aktorskiego i nadzwyczajnego daru rządzenia mężczyznami.

Tymczasem policjanci zdążyli już dojść do sąsiedniego przedziału. Czas naglił, a mamie – reżyserowi i głównej postaci przedstawienia, wciąż coś nie pasowało. Musiała jeszcze ustawić aktorów na scenie.

- Tak źle! Przesiadamy się! Jadwinia obok Karola! Adam między nami. Siup, siup! Hania, posuń się, zrób miejsce panu!

W ten sposób znalazłam się ramię w ramię z Adamem. Zupełnie niespodziewanie poczułam go całym bokiem. Przylegałam do niego kolanem, udem, biodrem, łokciem i ramieniem. Wcześniej elektryzował mnie spojrzeniem, przez przestrzeń. Teraz, bezpośredni dotyk sprawił, że przepłynął przeze mnie prąd od łokcia i kolana do głowy i stóp. Napełnił mnie specjalną energią. Tą samą, która nie pozwalała mi usnąć, kiedy mamę odwiedzał tajemniczy nieznajomy. Zakochałam się w chwili największego zagrożenia, w człowieku, którego nie znałam i który za minutę mógł już nie żyć, który oznaczał zgubę moją i mojej rodziny. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego? Kobiety są jednak potwornie dziwne, przynajmniej w naszej rodzinie.

Kiedy policjant, prostacko, bez ceregieli zażądał okazania dokumentów, mama przerwała mu wpół słowa. Najpierw wygłosiła napastliwy monolog pełen pretensji, że pociąg się spóźnia, że jest duszno i że kontrola trwa zdecydowanie za długo, że jak tak dalej pójdzie, to do nocy nie dojedziemy, a mamy jeszcze przesiadkę. Jak nie zdążymy przed zmierzchem przekroczyć granicy, to Bóg jeden wie, gdzie będziemy nocować. Że mamy ochronę, w osobie dwóch służących, ale to Polacy i mimo że dotychczas byli wierni, nie wiadomo, czy będą gotowi nas bronić, gdyby wystąpiło poważne niebezpieczeństwo. Potem nagle zmieniła ton i z największa uprzejmością wręczyła swój bilet i dowód osobisty. Krzyczała, narzekała i uśmiechała się oczywiście po niemiecku. Przy tym treść była praktycznie bez znaczenia. Decydująca była forma. Mama wplotła tak wiele elementów typowo berlińskich, „tach”, „jut”, „maken” i tym podobnych, mówiła tak kwieciście, stosowała tryb przypuszczający tak często, że Polak nie pozostawiła Polakowi najmniejszych szans zrozumieć choćby jedno zdanie w całości.

O dziwo fortel zadziałał. Na pomoc „granatowemu” przybiec musiał niemiecki feldfebel. Słysząc idealną berlińską wymowę, nie mógł nadziwić się, że wytworna pani z córkami, jak się domyślił, żona niemieckiego urzędnika lub oficera, podróżuje do Rzeszy w tak podłych warunkach.

- Cóż, wojna! – wytłumaczył sobie. – Przeklęta wojna. Oby się skończyła jak najprędzej.

- Ostatecznym zwycięstwem – dodał głośno po chwili, formalnie okazując wierność wodzowi i partii, faktycznie przeklinając ich w duchu. Sarkazm był nie do ukrycia.

- Amen. – uśmiechem odpowiedziała nasza mama. Kontrola dobiegła końca.

W rezultacie nasz przedział był jedynym, gdzie nie sprawdzono dokumentów. Najważniejsze, że nikt nie zginął.

- Szybki, nie taki był plan, prawda? Ma pan jakieś wyjaśnienie? – mama odezwała się, z wyraźną kpiną w głosie, dopiero gdy pociąg, po krótkim postoju na stacji, rozpędził się na dobre. – To tu mieliście wysiąść, tak?

- Tak. Musiała być wsypa. – dowódca nie miał nic więcej do burknięcia. Świadomość, że cudem uszedł przeznaczeniu, wbiła go w stan głębokiej melancholii, w stupor. Zamknięty w sobie, do samego wieczora stanowczo nie był partnerem do rozmów.

Co innego Adam. On całą drogę rezolutnie odpowiadał na wszystkie pytania mojej mamy. Co więcej, okazało się, że w stu procentach zrozumiał jej teatralny monolog. Długo nie mógł się nachwalić pomysłowości i tupetu pani Berty i oświadczył, że po wojnie z chęcią spędziłby jakiś czas w Niemczech. Nauczyłby się wtedy języka w takim stopniu, w jakim władała nim nasza mama. Jadwinia zapamiętała, że chłopak miał dwadzieścia jeden lat, był więc starszy niż na jakiego wyglądał i że kilka razy pozwolił sobie wprost skomplementować urodę pani Berty i jej obu córek. Zdradziła mi, że co chwila łypał na nią okiem, wręcz rozbierał oczami.

Ja nic takiego nie pamiętam. Nie zarejestrowałam też szczegółów rozmowy. Tak bardzo zajęta byłam ręką Adama. Najpierw, zaraz po tym jak wojskowi opuścili wagon, poczułam jego dłoń na przedramieniu. Zwinnie prześliznęła się pod łokciem i powędrowała w okolice talii. W końcu spoczęła u podstawy pleców i zaczęło się delikatne drapanie. Dobrze, że nikt nie zauważył. Chłopak głaskał mnie wzdłuż kręgosłupa. Dziś mogę nawet precyzyjnie nazwać kręgi, na których się skupił. Był to odcinek lędźwiowy i trzy dolne kręgi odcinka piersiowego. W przeciwieństwie do swego smutnego przełożonego, „Cichy” Adam – ciekawe czemu zawdzięczał swój pseudonim – nie tracił ani sekundy z czasu darowanego mu szczęśliwym zrządzeniem losu.

Nie muszę chyba wspominać, że nigdy wcześniej nikt mnie w ten sposób nie dotykał. W ogóle znałam niewielu chłopców, sąsiadów i dzieci znajomych mamy. Wprawdzie w pierwsze lata okupacji wzajemne odwiedziny stały się częstsze, należały wręcz do codzienności, moi rówieśnicy byli albo nieznośnymi dzieciakami albo przesadnie grzecznymi, dobrze ułożonymi „kawalerami”. Ci pierwsi mogli zdobyć się na zaczepliwe szturchanie i podszczypywanie, drudzy umieli tylko recytować wyświechtane komplementy. O młodzieńczym zakochaniu się ani o czułostkach nie było więc mowy.

O tym, że się mogłam komuś spodobać, dowiadywałam się tylko od panów w wieku mamy albo wręcz po sześćdziesiątce. To oni, skosztowawszy bimbru lub koniaku, w zależności od zamożności goszczącego stołu, stawali się bardziej wylewni. Zwłaszcza w końcowej fazie imprezy słychać było rubaszne żarty i uwagi odnośnie wystających części ciała. Młode dziewczyny, takie jak ja, wystawione były na z pozoru niewinne zaproszenia na kolana i narażone na próby przytulenia lub poklepywanie pośladków. Oczywiście, pod pozorem żartów. Dopóki takie gierki mieściły się w granicach rozsądku, można je było odbierać jako wyraz sympatii i śmiać się razem z „wujkiem”. Kilka razy granica żartu została jednak przekroczona. Miałam wprawdzie dowód, że moje ciało pociąga, ale nie były to miłe doświadczenia. Po czymś takim unikałam śmiałka, podobnie zresztą jak Jadwinia. Mamie się nie skarżyłyśmy. Nie potraktowałaby naszych pretensji poważnie. Niemniej kiedy obie, Jadwinia i ja, dostatecznie wyraźnie sygnalizowałyśmy niechęć pójścia na jakąś imprezę, mama szła na ustępstwa i obiecywała szybki powrót do domu. A nasza mama jest taka, że jak coś obieca, to choćby nie wiem co, dotrzyma słowa. Taki ma żelazny honor. Rezultat był taki, że coraz rzadziej i na coraz krócej chodziłyśmy w gości. Nie przypominam sobie, byśmy przez ostatnie pół roku przed ucieczką były na jakiejkolwiek prywatce. Nie do przecenienia jest też to, że mama miała Hansa. To on zastąpił jej wcześniejszych znajomych.

Nietrudno chyba jest sobie wyobrazić, jak wielkie wrażenie na czternastolatkę z takim doświadczeniem, czy raczej bez doświadczenia miłosnego, wywarła tajna pieszczota w wykonaniu Adama. Było mi nie tylko przyjemnie z powodu dotyku. Ogarnęła mnie euforia. Kipiałam wewnątrz z radości i byłam dumna, że taki piękny chłopak – kiedy słał do mnie uśmiechy, siedząc na przeciwko, wydawał mi się najprzystojniejszym i najmilszym człowiekiem pod słońcem – zainteresował się właśnie mną. Marzyłam, że wskoczę mu na kolana i roztopię się w jego silnych ramionach. Nieproszona o nic, bezgranicznie mu ufałam. Byłam gotowa cała mu się oddać, nie zastanawiając się, co to konkretnie znaczy. Tak silnego napadu głupawki miłosnej nie doświadczyłam nigdy wcześniej ani nigdy potem. Do dziś wspominam tamten stan totalnej bezmyślności z rozrzewnieniem.

Pod koniec podróży Adam pokonał moją bluzkę. Przez kilka minut bezpośrednio gładził palcami skórę pleców, delikatnie drapał rowek kręgosłupa. Przekroczył kolejną granicę. W obecności mojej mamy i siostry, swojego posępnego przyjaciela oraz trojga niemych nieznajomych, zachowujących się tak, jakby nie istnieli, dotykał mojego nagiego ciała! Doświadczał mojej uległości. Mówiąc językiem żulerni, zaliczał. Oboje wiedzieliśmy, że ja, czternastoletnia smarkula, całkowicie należałam do niego.

Wujek Klemens cały dzień spędził na dworcu, czekając na nasz przyjazd. Ucieszył się na nasz widok, czule objął mamę, mnie i Jadwinię szarmancko pocałował w dłoń i przywitał się z Adamem i „Szybkim” uściskiem ręki, jednocześnie przedstawiając się imieniem i nazwiskiem. Dobrodusznie uznał, że chłopcy byli naszymi narzeczonymi i bez jakichkolwiek pytań zaprosił ich do bryczki. Miejsca na szczęście starczyło dla wszystkich spodziewanych i niespodziewanych gości.

Jadwinia nie kłamała. Klemens był potwornie brzydki. Niski, gruby, łysy na środku głowy, z dwiema rzadkimi kępami długich siwych włosów nad skroniami. Tłuste policzki, mały nos, podkrążone, niewyspane oczy, głęboka bruzda w podbródku. Samym wyglądem twarzy mógłby straszyć wróble. Niedostatki urody nadrabiał jednak zaraźliwą wesołością i maksymalnie życzliwym usposobieniem. Miała więc rację także moja mama. Polubiłam go od pierwszego spojrzenia i przypomniałam sobie jak przez mgłę, że kiedyś już go widziałam. Będąc małym dzieckiem, dawno, przed wybuchem wojny.

Potem się wyjaśniło, że wujek Klemens nie był dla nas żadnym wujkiem. Ani trochę nie byliśmy ze sobą spokrewnieni. Po prostu drogi jego i naszego taty przecięły się niegdyś, kiedy obaj byli jeszcze bardzo młodzi i zrodziła się przyjaźń. Wierna przyjaźń na wieki. Nie miało to już dla mnie najmniejszego znaczenia. Wkrótce wujek Klemens miał zastąpić mi jednocześnie ojca i obydwu dziadków, których dawno już nie było wśród żywych i których prawie wcale nie pamiętałam. By to jednak mogło nastąpić, musiało zwolnić się miejsce w moim sercu, będące tymczasem w posiadaniu Adama.

Mogłoby się wydać, że świeżo zakochana nastolatka, trwać będzie w tym uczuciu choćby się waliło i paliło. Okazuje się, że nie zawsze. Tym razem rozczarowanie kochankiem przyszło jeszcze prędzej i z jeszcze większym zaskoczeniem, niż zajęło zauroczenie. Znów wielka w tym zasługa mamy, i Jadwini w pewnym stopniu.

Jeszcze w pociągu mama rozkazała, że jedną noc chłopcy muszą spędzić w leśniczówce wujka Klemensa. Inaczej nie odda im broni. Poza tym twierdziła, że ocaliwszy im życie wzięła na siebie odpowiedzialność za nich i nie mogła pozwolić, by pierwszy lepszy patrol ich rozstrzelał na miejscu z powodu wyglądu.

- Nie wiem dlaczego, ale na kilometr widać, żeście z lasu. Najpierw wymienicie ciuchy, zmyjecie zapach sosny i ostrzyżecie kudły, jak należy. Potem możecie iść, dokąd chcecie, byle nie do Warszawy. – „Szybki” i Adam nie mieli nic do gadania.

Po powitalnej kolacji, bardzo krótkiej z uwagi na zmęczenie gości, wujek Klemens rozlokował nas do poszczególnych pokoi. Jak zwykle ja i Jadwinia miałyśmy spać razem, mama w oddzielnej sypialni i panowie, nasi rzekomi narzeczeni, w jeszcze innym pokoju tuż obok, w części domu przeznaczonej dla gości. Do dyspozycji mieliśmy wspólną łazienkę i niewielką spiżarnię.

Zgodnie z rozporządzeniem mamy kąpiel – umycie się w dużej miednicy – odbywać się miała w porządku wyznaczonym wiekiem. Tak też się stało. Po mnie i Jadwini przyszła kolej na Adama; po nim łazienkę zajął „Szybki”. Do tego momentu przebieg wieczora był taki, jak każdego zwykłego dnia w domu – w byłym domu, bo nie miałyśmy złudzeń, że kiedykolwiek wrócimy do naszej kamienicy w Warszawie. Mycie, paciorek, spać.

Nie był to jednak typowy wieczór. Zakończywszy toaletę, Adam wcale nie udał się na spoczynek. Najpierw wparował do naszego pokoju. Zamknąwszy za sobą drzwi, najciszej jak potrafił, przeprosił za najście i wytłumaczył, że chyba nie usłyszałyśmy pukania. Przebiegle kłamał, ale żadna z nas nie miała mu tego za złe. Jadwinia pierwsza zerwała się z łóżka na nowo zapalić lampy. Natychmiast ruszyłam jej na pomoc. Po chwili stanęliśmy naprzeciwko siebie: dwie siostry w filigranowych haleczkach i chłopak, mój ukochany, w bieliźnie i rozpiętej koszuli. W skąpym świetle lamp naftowych nie od razu spostrzegłam, że dosłownie pożerał nas wzrokiem. Najbardziej gapił się jednak nie na mnie, lecz na biust mojej siostry, ostro napinający cienki materiał z dużymi sutkami prześwitującymi przez biel halki, okrągłe różowe guziki. Cóż, moje piersi nie były okraszone tak szerokimi siniakami jak skarby Jadwini. W ogóle byłam i niższa o ćwierć głowy i trochę mniej wypukła niż siostra. Nie miałam się więc co dziwić, że młody mężczyzna wolał patrzeć na nią.

Nie pamiętam, czego dotyczyła rozmowa, ani kto pierwszy się odezwał. Wiem tylko, że na pewno nie byłam to ja. Zresztą słowa i treść były nie miały praktycznie żadnego znaczenia. Istotny był sam fakt mówienia, dający pretekst do przyglądania się sobie nawzajem, z bliska, dokładnie. Adam i Jadwinia trajkotali w najlepsze, a ja stałam przy nich na rozdygotanych nogach, milcząc i nie wiedząc, jak wcisnąć swoje trzy grosze. Nie potrafiłam wykrzesać w myślach ani jednego odpowiedniego słowa. Gdy wreszcie, po długich próbach jakieś zdanie nabierało już kształtu w mojej głowie, temat trzebiotu dotyczył już czegoś innego. Mogłam co najwyżej głośno przełknąć ślinę.

Zobaczywszy moje zażenowanie, Jadwinia postanowiła pomóc. Objęła mnie ramieniem i odprowadziła w kąt pokoju. Cicho szepnęła mi do ucha:

- Jak chcesz, to się połóż. Nie musisz się z nami męczyć. Albo lepiej powiedz, że chcesz się czegoś napić. Możesz zaproponować, że przyniesiesz nam szklankę wody z kuchni. Nie będziesz się wtedy nudzić. A ja mu każę wracać do swojego pokoju.

Posłuchałam. Jak tylko wyszłam z pokoju, oparłam się o ścianę i odetchnęłam z ulgą. Chwila konfuzji dobiegła końca. Nogi natychmiast przestały się trząść i oddech wrócił do normalnego tempa. Pozostał tylko żal do samej siebie, że nie umiałam odezwać się do ukochanego. Że swoją nieśmiałością cofnęłam wszystkie postępy, jakich dokonaliśmy tego dnia w pociągu. Byłam zła na siebie, nie na niego. Jednocześnie zrobiło mi się lekko na sercu. Z powrotem byłam wolna. Wolna od miłości.

W łazience też się działy dziwne rzeczy. Przez uchylone drzwi zobaczyłam w środku mamę! Odwrócona tyłem do mnie, myła „Szybkiemu” plecy. Nie chciałam być zauważona. Nie pozostawało mi więc nic innego, niż naprawdę udać się do tej kuchni.

Tam spotkałam wujka. Właściwie, zobaczywszy zapalone światło, chciałam się wycofać do sieni, ale zostałam zauważona.

- Nie bój się! Zapraszam. – niemalże wybiegł w moim kierunku.

Gdybym uciekła, mógłby się obrazić – pomyślałam. W każdym wypadku źle by to wyglądało.

- Chodź, dziecko. Zaparzyć ci mięty, melisy? Chcesz mleka? Czuj się jak u siebie w domu. Jesteś Hania, tak? Teraz to jest twój dom. Chodź, pokażę ci, gdzie wszystko leży. – gościnność wujka Klemensa zdawała się nie mieć granic.

Niestety jego postawa i mój nastrój, delikatnie mówiąc, nie pasowały do siebie. Z grzeczności zmusiłam się do mruknięcia po nosem:

- Aha.

Jak głupia smarkula na wspaniałomyślność i autentyczną życzliwość odpłaciłam wredną obojętnością. Inaczej nie umiałam. Na szczęście wujek nie miał mi tego za złe. Zrozumiał. O nic nie pytał. Wskazał mi tylko miejsce za stołem i po chwili postawił przede mną kubek z gorącym napojem, intensywnie pachnącym miętą, melisą, tymianem i miodem. Jego specjalność. Stanął w przeciwległym kącie kuchni, przy piecu, i patrzył na mnie w milczeniu z daleka.

Tego mi było trzeba. Ciszy i spokoju pod czujnym okiem kogoś, kto mnie w pełni akceptuje. Nie dałam mu tego w żaden sposób do zrozumienia, ale już wówczas uznałam go za przyjaciela. Wychodząc, po dziesięciu minutach, może po kwadransie, nawet nie podziękowałam za wyrozumiałość ani za zioła, ale na pewno mój wyraz twarzy był weselszy niż na początku. Taka nagroda musiała mu wystarczyć.

Gdy przechodziłam przez próg, szepnął na pożegnanie:

- Mówił ci już ktoś, że jesteś piękna?

Zupełnie się nie spodziewałam komplementów, zwłaszcza od takiego starego i dobrego człowieka. Nie był przecież pijany. Zdrętwiałam na moment. Przez moje ciało przebiegło stado mrówek, od brzucha do piersi i obojczyków, gdzie insekty się rozproszyły w nicość. Znowu nie umiałam wydobyć z gardła ani jednego sensownego słowa. Odwróciłam się jednak twarzą do wujka, nieśmiało pokręciłam głową, następnie, wykrzywiając usta w grymasie wymuszonym przez śmiech zbierający się w płucach, skinęłam przytakująco na znak, że jednak już mi to mówiono, spojrzałam na haleczkę i zrozumiałam, że to nie był pusty komplement tylko przemyślana, rzeczowa ocena faktu. Stałam przecież prawie goła. Plecy proste, pierś naprężona, włosy odgarnięte za obojczyki – rezultat odruchowego zaczesywania palcami, kiedy siedziałam przy stole. Siostra tym razem nie stała obok. Oczywiste więc, że byłam najładniejszą kobietką w zasięgu wzroku. Niech no by ktoś spróbował zaprzeczyć!

- Dziękuję. – odbąknęłam wreszcie, bez jakiegokolwiek pieczenia policzków. Dygnęłam grzecznie i zadowolona pobiegłam do sieni.

Słowa pochwały z ust wujka Klemensa brzmiały naturalnie, szczerze i nie niosły absolutnie żadnego ładunku lubieżności. Sam wujek był absolutnie aseksualny. Nie było więc powodów do wstydu. Za to mogłam poczuć się dowartościowana jako kobieta. Widać, po porażce z Adamem dokładnie takiego pocieszenia potrzebowałam.

Gdy wróciłam, kąpiel „Szybkiego” jeszcze nie dobiegła końca. Z łazienki dochodziły ciche mruknięcia mężczyzny i szept mojej mamy, tak cichy, że nie dałam rady wyłowić ani jednego słowa. Oczywiście przechodząc obok niedomkniętych drzwi, nie mogłam oprzeć się pokusie i zajrzałam do środka. Mama w dalszym ciągu zwrócona była plecami do wejścia. Nie mogła więc zauważyć, że podglądam. „Szybki” natomiast tym razem stał przed nią. Wyższy o głowę natychmiast zobaczył moje ciekawskie oko. Ale wstyd! Uciekłam natychmiast, potykając się o własną nogę. O mało nie upadłam z łoskotem. Pamiętam jedynie, ale za to bardzo wyraźnie, rozanieloną minę mężczyzny i doskonałą czerń szeroko rozwartych źrenic.

W moim pokoju czekała jeszcze jedna niespodzianka. Na szczęście ostatnia tego wieczora. Oczywiście wpadłam jak burza, bez pukania. Nie spodziewałam się przecież, że Jadwinia będzie jeszcze bawić gościa. Mówiła wcześniej, że szybko go odprawi. Tymczasem wciąż stali na środku izby. Tyle że znacznie bliżej siebie niż poprzednio. Przy tym Jadwinia oburącz trzymała rulon halki wysoko pod szyją. Odchyliwszy głowę do tyłu całkowicie się obnażała. Obie piersi spoczywały w jego dłoniach. Służyły do ćwiczeń ugniatania ciasta na makaron. Adam macając dziewczynę napierał na nią, powodując, że dla zachowania równowagi musiała się raz po raz cofać. Gdy stanęłam w progu, od stołu dzieliło ich już zaledwie kilka centymetrów. Jednak dobrze, że nie byłam zbyt rozmowna. Gdybym się zasiedziała w kuchni z wujkiem Klemensem i wróciła trochę później, mogłabym zastać parkę w zupełnie innej pozycji. I byłby to widok w największym stopniu nieodpowiedni dla młodej nastolatki.

- Adam, dobranoc! – Zobaczywszy mnie, Jadwinia, wyraźnie zmieszana, nerwowo odepchnęła od siebie lubieżnika i niezdarnie opuściła piżamę.

Chwyciła Adama za ramię i bez zbędnych dyskusji wyprowadziła go za drzwi. On natomiast nawet na nią nie zerknął. Obracając szyję we wszystkie strony jak kameleon gapił się na mnie. Dosłownie rozpalał wzrokiem. Gdyby nie zdecydowana postawa siostry, nie wiem jak by się tamten wieczór mógł skończyć. Czy przypadkiem nie zasypalibyśmy we troje pod jedną kołdrą.

Na szczęście do żadnej orgii nie doszło. Kiedy już zostałyśmy same, wskoczyłam do łóżka swojej konkurentki. Kto inny znalazłszy się w mojej sytuacji pewnie by się złościł. Ja jednak, jak się okazało, bezwarunkowo kochałam siostrę. Spytałam tylko bezczelnie, ciekawsko:
- Jak było?

- Och, wybaczysz mi, Hani? W normalnej sytuacji bym się tak nie zachowała, ale dziś nie mogłam inaczej. Widzisz, jak on ryzykuje, jakie ma niebezpieczne życie. To bohater, Hani. Kobieta nie może mu odmówić. To mu się należy.

Opowiedziała mi jeszcze na dobranoc litanię na cześć Adama. Jaki jest męski, dobry i jak bardzo okazywał względy Jadwini podczas podróży pociągiem. Jak puszczał oczko, uśmiechał się, a nawet znacząco oblizywał.

- Szkoda, Hani, że rano muszą jechać. Nigdy więcej ich już pewnie nie zobaczymy.

- Tak, szkoda – odpowiedziałam, sama nie wiem, czy szczerze.

W myślach zaś jeszcze długo komentowałam, lamentując i krzycząc, że Jadwinia nie jest sama, że nie tylko ją Adam podrywał. Że ja też mam ciało i że bohater mógłby z niego skorzystać. Z drugiej strony byłam szczęśliwa, że przygoda dobiegła końca. Oprócz emocji miałam jeszcze rozum. On wiedział, że na prawdziwą miłość wcale nie byłam gotowa.
***



2. Dworek.

Wstałyśmy dopiero do południa. Kiedy przyszłyśmy na obiad, chłopców dawno już nie było. Wujek Klemens odwiózł ich bryczką w sobie tylko znanym kierunku. Musiała to być daleka podróż, ponieważ zapowiedział swój powrót dopiero przed kolacją.

Dzięki jego nieobecności mogłyśmy lepiej poznać ciocię i ich dwoje dzieci. Wujek był prawdziwą duszą towarzystwa i mógłby nie dać im dojść do głosu. Tym razem jednak w obowiązkach głowy domu musiała go zastąpić żona. Skromna kobieta, skryta. Mówiła niewyraźnie przez zaciśnięte zęby. Sprawiała wrażenie osoby bardzo niepewnej siebie, niezdecydowanej i lękliwej. Jej córka, dziewiętnastoletnia Ola była absolutną kopią mamy. Wysoka, chuda i cicha jak mysz pod miotłą. Zapytana o cokolwiek, zawsze najpierw zerkała na mamę, starając się odgadnąć jej reakcję. Jej młodszy brat, o dwa lata starszy ode mnie, był bardziej swobodny. O ile jednak Ola zdawała się myśleć nad wypowiedzią, o tyle Darek wydał mi się głupi. Śmiał się z byle czego, a jak zaczął o czymś nawijać, nie potrafił skończyć, dopóki ktoś go nie przekrzyknął.

W sumie gospodarze nie mieli nic ciekawego do opowiedzenia. Żyli na uboczu, praktycznie nie niepokojeni przez okupacyjną zawieruchę. Niemca w mundurze nie widzieli ani razu, Darek kończył szkołę zawodową, ale o pracę się nie musiał martwić. Przymusowe skierowanie mu nie groziło. Powołanie do armii także. Było oczywiste, że pójdzie w ślady ojca i zostanie gajowym. Koszta tego przedsięwzięcia zupełnie nie zaprzątały jego uwagi. Również Ola nie martwiła się o dorosłe życie. Mieszkała z rodzicami i tak miało zostać. To trochę dziwne, że nie kręcił się za nią żaden kawaler, bo była całkiem niebrzydka. Jej mama skutecznie o to dbała, by amanci trzymali się z daleka. Dość wspomnieć, że do miasta jeździli tylko wujek z Darkiem, do kościoła w niedzielę nie chodzili, z ludźmi ze wsi oddalonej o trzy kilometry, kontaktów nie utrzymywali. Rzadko spotykali się z rodziną. Przez dwa lata poprzedzające nasze przybycie zaledwie jeden raz gościli krewnych. W takich warunkach trudno o nawiązanie znajomości.

Dowiedziałam się natomiast troszkę o historii domu. Niegdyś był to dworek szlachecki. Po powstaniu styczniowym skonfiskowany i przekazany zamożnemu chłopu, który wykazał się wybitną lojalnością wobec władzy, wielokrotnie zmieniał właściciela. Ostatnim kupcem, wówczas już rudery chylącej się ku upadkowi, był ojciec cioci Jagny.

W końcu, podczas jednej z kampanii na froncie wschodnim tak zwanej wielkiej wojny w gospodarstwie zjawił się mały oddział pruskiej kawalerii. Wystarczyło spojrzenie, by dowódca zapałał gorącym uczuciem do córki gospodarzy. Podobno rodzice robili wszystko co możliwe, by ukrócić umizgi natrętnego oficerka i długo nie chcieli wyrazić zgody na ślub, zasłaniając się młodym wiekiem Jagny, ale uparty Klemens dopiął swego. Wyremontował dom, rozbudował gospodarstwo, uruchomił tartak.

Niepodległa Polska powierzyła mu też urząd leśniczego. Z dnia na dzień, zdemobilizowany porucznik armii państwa, które zrządzeniem losu nagle przestało istnieć, został częścią lokalnej elity. W trzydziestym dziewiątym, w ramach narodowej zbiórki oddał najbliższemu pułkowi ułanów wszystkie swoje wierzchowce. Żałował, że jego samego mobilizacja ominęła. Robił trzy podejścia, ale komisja poborowa za każdym razem odsyłała go z kwitkiem, argumentując złym stanem zdrowia. Jakoby żołnierz nie może mieć nadwagi. Po upadku Polski stanął przed wyborem: podpisać folkslistę i pozostać na urzędzie albo nie podpisać i skazać rodzinę na szykany. Podpisał. Został folksdojczem, ku oburzeniu znajomych i większości krewnych cioci Jagny.

Ten konflikt musiał się przenieść na życie rodzinne. Było widać jak na dłoni, że między Klemensem a jego żoną i dziećmi była niewidzialna bariera. Dzień wcześniej spotkałam go w kuchni nie przez przypadek. On spędzał tam każdy wieczór. Samotnie. Lecz niedługo miało się to zmienić.

Pierwszy miesiąc w domu pod lasem minął sielankowo. Mama znalazła wspólny język z ciocią Jagną. Nie ceniła kobiety ani trochę, ale uznała, że nawiązanie z nią przyjaźni było konieczne. Zaskarbiła sobie jej sympatię opowieściami o przedwojennej Warszawie i tragicznymi relacjami o powstaniu w getcie, łapankach, zakładnikach i sporadycznych aktach zemsty ze strony polskiego podziemia. Jadwinia zakolegowała się z Olą. Dla zabicia czasu uczyła ją niemieckiego. Gdy nikt nie słyszał, opowiadały sobie nawzajem sprośne historyjki zasłyszane przy stole, lub wymyślone na poczekaniu. Treści większości z nich nie znam. Jadwinia dzieliła się ze mną przed snem tylko niektórymi. Wujek Klemens bardzo chciał, żebym zaprzyjaźniła się z jego synem. Nic z tego. Chłopak poproszony o pokazanie mi gospodarstwa albo o udzielenie mi pomocy, nie sprzeciwiał się, ale nie widziałam w nim własnej inicjatywy. Czułam, że oprowadza mnie, żeby nie zawieść taty, a nie dlatego że sam chciał. Poza tym nie umiałam udawać zainteresowania jego dowcipami. Krótko mówiąc, nie było chemii między nami.

Za to moje kontakty z wujkiem Klemensem to zupełnie inna bajka. Po wieczornej toalecie poszłam do kuchni jeszcze raz, jak poprzednio tyle że bez namowy siostry. Nie przyznałam jej się, że celem było spotkanie wujka. Nie umiałabym jej wytłumaczyć, na co liczyłam. Dla mnie samej stanowiło to zagadkę. Nie zawiodłam się. Znów zostałam poczęstowana aromatycznymi ziołami. Jak poprzednio wujek stanął w rogu i przyglądał mi się z daleka.

- Z bliska kiepsko widzę. – wyjaśnił. – Starość!

Tym razem byłam znacznie weselsza i bardziej rozmowna niż za pierwszym razem. Głównie ja mówiłam. Interesowały go proste rzeczy, jakie książki przeczytałam, jakich mieliśmy sąsiadów w kamienicy, co lubiłam jeść – co za pytanie, wiadomo że wszystko z wyjątkiem skwarek. On pytał, ja odpowiadałam. Po dokładnie dwudziestu minutach, odmierzonych przez zegar na ścianie, przepędził mnie z kuchni.

- Starczy na dzisiaj, panno Hanno. Będziemy mieli jeszcze dużo czasu na rozmowy.

Nie mogłam uwierzyć, że czas popłynął tak szybko. W moim odczuciu minęła co najwyżej minuta. Miałam taki niedosyt mówienia, że już po przekroczeniu progu, na korytarzu odwracałam się, żeby dopowiedzieć:

- Wujku, ale najbardziej ze wszystkiego lubię pomidory. Pamiętam je z dzieciństwa.

Znak, że wszelkie lody zostały przełamane.

Następnego dnia przed południem zostałam zabrana do ogrodu, między grządki. Dowiedziałam się, jak wyglądają krzaki pomidorów. Mogłam dotknąć zielonych owoców, liści, powąchać bezwonne kwiaty. Wysłuchałam wykładu o pielęgnacji warzywa, o pieleniu, podlewaniu, usuwaniu wilków i okładaniu ziemią głównej łodygi. Do końca życie nie zapomnę tej lekcji.

Czegóż jeszcze mnie wuj nie nauczył! Pokazał mi las. Najprzeróżniejsze drzewa, krzewy, trawy. Dzięki niemu potrafię odróżniać grzyby jadalne od trujących. Znam głosy ptaków. Wreszcie to on nauczył mnie pływać.

Do jeziorka ukrytego w zaroślach było całkiem niedaleko. Za pierwszym razem wujek zabrał nas tam całą „ferajną”, ale potem zatrzymywaliśmy się tam tylko we dwoje, kiedy towarzyszyłam mu przy pracy. Pracą w jego wypadku było wyznaczanie drzew do wycinki, doglądanie ścieżek i likwidowanie nielegalnych wnyków. Tak przynajmniej głosiła teoria. Faktycznie jechał bryczką na ustronną polanę, poczytać, podrzemać i nazbierać grzybów. Tak przynajmniej wygadała ta „praca” w moich oczach.

Za drugim razem doszliśmy do wody wąską ścieżką prowadzącą przez gęste chaszcze. Weszliśmy na drewniany pomost, do którego przycumowana była mała tratwa z powiązanych ze sobą bali. Przysiedliśmy na skraju tego pomostu. Odpoczęliśmy chwilę, po czym wujek wyraził propozycję, dla mnie nie do odrzucenia.

- Jeśli chcesz się nauczyć pływać, to jest doskonałe miejsce. Mógłbym ci pokazać.

Wszystkie wcześniejsze lekcje były pasjonujące, więc i ta nie zapowiadała się kusząco ciekawa. Nie od razu uświadomiłam sobie pełny sens jego słów, ale pływać chciałam.


- Dobrze. – rozejrzał się po zaroślach porastających brzeg jeziorka.

Upewniwszy się, że byliśmy sami, dodał:

- Zdejmuj wszystko!

Jasne! Lepiej przystąpić do kąpieli bez ubrania, a myśmy nie mieli nic na zmianę. Tyle tylko, że nie byłam już małą dziewczynką. Panna Hanna miała biust, może nie najpokaźniejszy na świecie ale mimo wszystko większy niż na przykład to, czym mogła się pochwalić chuda córka pana Klemensa, o pięć lat starsza ode mnie. Łono porośnięte bujną kępką włosów, biodra szerokie, nogi może nie za piękne, ale za to talia wąska. Byłam kobietą, która przedtem przed żadnym mężczyzną nie paradowała nago. Z drugiej strony miałam do wujka Klemensa absolutne zaufanie i w duszy byłam jeszcze dzieckiem. Właściwie, mimo upływu wielu lat, wciąż nim jestem. Skoro wujek potraktował mnie jak chłopaka, nie pozostało mi nic innego niż przyjąć nowe reguły gry. Wszystkie konwenanse poszły w kąt. Błyskawicznie opuściłam bieliznę, przeciągnęłam sukienkę przez głowę i stanęłam przed nim, jak mnie pan Bóg stworzył. Ani trochę się nie wstydziłam. Nawet dla pozoru nie próbowałam zakryć czułych miejsc rękami. Po prostu grałam rolę pięcioletniego synka, Dareczka w wieku kiedy jeszcze z bezkrytycznym entuzjazmem słuchał taty.

Wujek pierwszy wszedł do wody. Oczywiście w kalesonach, taktownie chowając przede mną to, co przyzwoitość nakazuje schować. Woda sięgała mu ledwie po pachy. Nie musiałam się więc bać, że utonę. Jedyną niedogodność stanowił mulisty grunt, ale musiałam po nim dużo stąpać. Mogłam do woli korzystać z męskiego ramienia i ramion, jako punktów oparcia.

Lekcja zaczęła się typowo od przyzwyczajania uczennicy do pozycji poziomej na tafli wody. Kładłam się brzuchem albo plecami na podpory z rąk wujka. Uspokajałam oddech. Trzymać gołą dziewczynę na rękach – marzenie każdego chłopaka. Ta myśl nie opuszczała mnie ani na chwilę, tkwiąc gdzieś w zakamarkach mózgu, a ja uśmiechałam się do niej w duszy. Zwłaszcza wtedy gdy pod piersią czułam obojętną dłoń wujka, odgrywającą rolę nieruchomej podpory. Potem ćwiczyliśmy ruchy rąk, odpychanie wody na boki jak żaba, i zamaszyste wiosłowanie wraz z odpowiednimi ruchami nóg i całego ciała. Lekcja nie trwała długo i nie zrobiła ze mnie zawodowej pływaczki, ale pozostawiła przyjemne wspomnienie. Spacery na pomost powtarzaliśmy wielokrotnie. W sumie z dziesięć razy, dopóki chłodniejsza pogoda i inne wydarzenia nie stanęły na przeszkodzie. Za każdym razem wspólna kąpiel miała absolutnie niewinny charakter. Wujek Klemens nawet najmniejszym gestem ani słowem nie posunął się do niczego niestosownego. I nigdy już się nie dowiem, czy tak skutecznie się powstrzymywał, czy naprawdę widział we mnie tylko dziecko, namiastkę syna.

Moje myśli na pewno nie były ani niewinne ani spokojne. Leżąc przed snem albo tuż po obudzeniu się, ale też przy obiedzie, podczas sprzątania, nawet kiedy ktoś coś do mnie mówił, potrafiłam uciec w marzenia. Wyobrażałam sobie, że pływać uczy mnie Adam albo Dareczek.

Adam pod wodą ugniatał mi piersi, bezczelnie wyrabiał ciasto. Palcami błądził na łono, prowokacyjnie uciskał mnie tam, gdzie ja sama nie dotykałam się bez wyrzutów sumienia. Obejmowałam go za szyję i mocno wtulałam się w silne ramiona. Całowaliśmy się. Nie wiedziałam jak, ale na pewno lepiej i przyjemniej niż moje samotne próby na własnej dłoni i poduszce. Wynosił mnie na polanę, na gruby mech, kładł się na mnie i robił to, co mężczyzna robi z kobietą. Był w moim śnie hrabią de Valmont, a ja piękną Cecylią. Może to absurdalne, ale rozmawialiśmy po niemiecku, dialogami z romansów, które z Jadwinią wybierałyśmy z biblioteczki mamy.

Darek też mnie macał, ale nie tak sprawnie jak Adam. Ukradkiem, niby niechcący chwytał sutki między palce. Lekko je gładził i szybko uciekał, jak gdyby dzięki temu miałabym się nie zorientować w jego niecnym postępku. Spoglądał mi między uda, łapczywie fotografując wzrokiem jakiś szczegół anatomii i szybko odwracał głowę, naiwnie patrząc mi w oczy i mówiąc coś zupełnie nieistotnego.

- Jak wrócimy, pomogę ci skrobać marchewkę. – Byłyśmy gośćmi, ale nie pasożytami. Mama przykładała olbrzymią wagę do tego, byśmy się na coś przydawały. Często wyręczałyśmy więc ciocię w gotowaniu obiadów, albo przynajmniej starałyśmy się wnieść symboliczny wkład w przyrządzenie posiłku.

Mnie też interesowała fizjologia. Oczywiście nikomu, nawet Jadwini, się do tego nigdy nie przyznałam, ale ciekawiło mnie, co Darek nosił między nogami. Byłam dość dobrze oczytana. Wiedziałam doskonale, że to coś rośnie w reakcji na kobietę. W marzeniach o Darku, podobnie jak on mnie, niepostrzeżenie chwytałam go pod wodą za przyrodzenie, na krótką chwilę. Puszczałam, nim mógł się zorientować, że to nie była zabłąkana ryba tylko moja ciekawska ręka. Nie dopuszczałam jednak myśli o całowaniu. Fantazjowanie o synu wujka kończyło się na szczeniackim, tajnym obłapywaniu. Nawet w najśmielszej wyobraźni nie zdobyłabym się na szczerość z tym chłopakiem.

O lekcjach pływania powiedziałam siostrze dopiero po miesiącu. Przez kilka minut nie mogła pohamować śmiechu.

- Gdyby to Daruś wiedział! Nie musiałby się tak męczyć z podglądaniem.

Gdy się wreszcie uspokoiła, wyjaśniła, pod oknem naszej łazienki od nie wiadomo jak dawna przy ścianie stała ławka. Ktoś ją tam postawił specjalnie, żeby się wspinać i zaglądać do środka. Tym kimś był niewątpliwie Darek. Jadwinia poznała jego nos, rozpłaszczony na szybie, kiedy chłopak zwiedziony widokiem, za nadto zbliżył twarz do okna.

- Nie wierzę. – Uważałam go za kompletnego fajtłapę, niezdolnego do jakiegokolwiek samodzielnego działania.

- A ja jestem pewna, że on codziennie cię podgląda.

Mimo usilnych starań, myjąc się wieczorem, nie przyłapałam podglądacza na gorącym uczynku. Na dworze było już jednak ciemno, zwłaszcza od strony wschodniej, na którą wychodziło okienko łazienki. Dlatego mogło być trudno ujrzeć nieoświetloną postać, kiedy się patrzyło z widnego pomieszczenia. Ostrzeżona przez siostrę, uważałam jednak, by nie stawać przodem do okna, nie zakrywszy ciała ręcznikiem.

Gdy wróciłam do pokoju, Jadwinia odkryła przede mną całą prawdę.

W tym miejscu muszę wyjaśnić, że w czasie, który minął od naszego przybycia, zarówno w wielkim świecie jak też w starym dworku pod lasem zaszły niebagatelne zmiany. Z Warszawy docierały do nas tylko strzępki informacji, głównie przez radio. Nie mieliśmy więc pełnego rozeznania w sytuacji. Pod koniec sierpnia było już jednak jasne, że miasto przestało istnieć, podobnie jak większość pozostałych tam mieszkańców. Do leśniczówki zjechali kolejni goście. Zapewne zbliżający się nieubłaganie front kazał krewnym cioci Jagny przypomnieć sobie o spokojnym miejscu z dala od głównych dróg i torów. Poznałyśmy więc jeszcze trzech wujków, dwie ciocie, babcię i gromadkę dzieci. Bóg jeden raczy wiedzieć jak ta cała zgraja się zmieściła w jednym domu. Cuda, jak widać, czasem się zdarzają. Albo wyższa konieczność zmusza do poświęceń i optymalizacji. Właściwie wystarczyło uporządkować kilka nieużywanych pokoi w starej części domu, wynieść niepotrzebne graty na strych, rozłożyć materace w kuchni i sieni, mnie i Jadwini dokwaterować dwie dziewczynki, młodsze od nas, i sprawa załatwiona.

Zresztą od przyjazdu nowych gości nie zdążyły upłynąć nawet dwa tygodnie, jak nad leśnym traktem wiodący do dworku uniosły się tumany kurzu. Trzy motory z rykiem wjechały na podwórze. Sześciu wojskowych. Rozmowa była krótka:

- Macie tu pięć blankietów! Wpisać nazwiska i za trzy dni stawić się w urzędzie! Rzesza pilnie potrzebuje rąk do pracy.

Skąd wiedzieli, że w dworku byli niezarejestrowani uchodźcy – naturalni kandydaci do wywózki? Donosicieli, z zazdrości albo za byle ochłapów nagrodę gotowych zrobić każde świństwo, nigdy nie zabraknie. Niech mu ziemia zbytnio nie ciąży. Argument pieniężny sprawił, że liczbę wezwań z pięciu udało się zredukować do trzech, ale i to bez gwarancji, że w przyszłości urząd pracy zostawi nas w spokoju. Tak czy owak trzej nowi wujkowie szybko wyjechali, zostawiając cały „fraucymer” na głowie wujka Klemensa i Darka.

Jeden z wujków, pan Robert, okazał się być wyjątkowo aktywnym amatorem młodych kobiet. Już pierwszego dnia pobytu dał się poznać jako dokładny obserwator i autor sprośnych dowcipów. Mnie też nie oszczędzał w komentarzach.

Kiedy na stole stanął talerz z jabłkami – dużymi ale jeszcze nie całkiem dojrzałymi, kwaskowatymi renetami – pełną dłonią pogładził mnie po plecach i szepnął głośno, że jabłek nie zabraknie, że nie muszę ich chować pod sukienkę. Nikt nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, że w ten sposób zwrócił uwagę na moje piersi. Rzeczywiście kiedy prostowałam plecy, materiał sukienki, noszonej rzecz jasna na gołe ciało, mocniej przylegał do biustu dokładnie ujawniając jego kształt. Pod względem rozmiaru podobieństwo do jabłek było oczywiste. Zawstydziwszy mnie, rosły trzydziestolatek zwrócił się do swojej siostrzenicy siedzącej naprzeciw:
- A ty, Kasiu, z którego stołu zgarnęłaś węgierki? Nie chowaj! Wszyscy widzieli. – dodał, gdy dziewczynka, cała w purpurze, nieśmiało się skuliła, zasłaniając tułów łokciami.

- Tylko się nie gniewajcie, dziewczynki. Piękne jesteście wszystkie. A najpiękniejsza jesteś ty, Olu. – ostentacyjnie puścił oczko do dziewczyny i dodał, dyplomatycznie, z uwodzicielskim uśmieszkiem skierowanym do siedzącej obok kobiety: - i twoja mama.

Z mężczyzn podczas tego typowego dla Roberta przedstawienia obecny był tylko Darek. Z niekłamanym podziwem wpatrywał się w wujka. Zapamiętywał gesty i frazy. Całym sobą pragnął być takim jak on. Śmiałym, bez zahamowań, umiejętnie balansującym na wąskiej granicy między tym, co jeszcze można, a tym, czego pod żadnym pozorem nie wolno próbować.

Mijał właśnie tydzień od przyjazdu Roberta.

- To Robert podpowiedział, żeby postawić ławkę pod oknem. – Gdybym nie znała rubasznych dowcipasów tego „wujka”, wyśmiałabym natychmiast taką teorię, ale w świetle tego, co zdążyłam przez tych kilka dni usłyszeć i zobaczyć, sensacyjne odkrycie siostry miało sens.

- Skąd wiesz?

- Sam się przyznał.

- Darek?

- Nie. Robert. – Tego było jednak za wiele.

- Jak to? Kiedy? Gdzie? Jak? Po co? Zmyślasz!

Jadwinia nie zmyślała. Opowiedziała mi, jak w południe wujek Robert zabrał ją, Darka i dwójkę dzieciaków na spacer. Zorganizował bitwę na szable czyli na patyki i zabawę w chowanego. Celowo rozproszył grupę między drzewami. W pewnej chwili podszedł do Jadwini i gałązką podwinął rąbek jej sukienki. Czego innego można by się po nim spodziewać? Jadwinia przyjęła to jako kolejny sprośny żart. Nawet ułatwiła mu zadanie, stając nieruchomo i zalotnie patrząc mu w oczy.

Na tym jednak zalotny „wujek” nie poprzestał. Podszedł blisko i znienacka ją pocałował. Bynajmniej nie w policzek. Przyciągnął ją do siebie za biodra i wpił się wargami w jej usta. Przyssał się jak wielka pijawka i tak długo trzymał, aż dziewczyna rozchyliła usta i spróbowała się odwdzięczyć niezdarnym, w jej mniemaniu, pocałunkiem.

- Słodkie. – Oblizał wargi.

Nie od razu jednak przestał ściskać jej biodra. Wręcz przeciwnie. Ustawił Jadwinię tak, by na pewno poczuła emanację jego męskości. Na wieść o tym aż mi skóra ścierpła w wiadomym miejscu. Siostra nie mogła przecież jednak pominąć tak istotnej informacji. Nie odniosłam przy tym wrażenia, by się krępowała. A jeśli nawet, to komu jeśli nie mnie miała się zwierzyć? Mamie, Oli? W każdym wypadku byłam jej wdzięczna za szczerość. Podziwiałam jej odwagę.

Upewniwszy się, że wywarł na nią wystarczająco silne wrażenie, Robert w końcu uwolnił Jadwinię z uścisku. Coraz wyraźniej słychać było krzyki dzieci walczących na patyki. Znak, że lada chwila nadbiegną. Mimo to Robert nie odmówił sobie jeszcze jednej, ostatniej przyjemności. Jednym ruchem rozwiązał kokardę sukienki. Zajrzał w poszerzony dekolt i rozkazał:

- Pokaż je Darkowi! – To powiedziawszy, zostawił ją samą. Podniósł z ziemi gałąź i z gromkim „Aaa” wyskoczył za krzak, włączyć się w potyczkę.

Przez następnych kilka minut co i rusz powtarzał:

- Pokaż mu!

- Darek się ucieszy.

- Pokaż mu!

Na koniec odciągnął ją na bok za ramię i oświadczył, że jak Jadwinia spełni jego prośbę, on wyjawi jej, jak Darek po kryjomu nas podglądał. Pokazała. Powiedział.

- Jak? Gdzie? Kiedy? – Rozpierała mnie ciekawość. Opowieść Jadwini za bardzo przypominała moją własną fantazję o nagiej kąpieli z Darkiem. Jak on zareagował na moją siostrę? Znów mnie ubiegła, ale to nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. – Mów, Hedwiś!

- Normalnie. W ogrodzie. Zaraz jak wróciliśmy ze spaceru, zagoniłam Darka do zbierania agrestu. Robert odprowadził dzieciarnię do domu. Zostawił nas samych, ale żebyś ty widziała, jak się słodko uśmiechał! Wiedział, co się święci. A w ogródku rwiemy owoce, gapimy się na siebie. Musiałam podejrzanie wyglądać, spięta. Serce waliło jak szalone. I nagle mówię: „Dlaczego nas podglądasz?” Tego się nie spodziewał. „Co? Ja? Nie.” „No, ty. Widziałam.” Blefowałam, a ten takiego buraka strzelił, że mógł sobie zaprzeczać do woli. Lepszego dowodu nie potrzeba. „Co, cycków nie widziałeś?” Śmiałam się do niego. Taki był przerażony, że myślałam, że weźmie nogi za pas i nici z imprezy. „No, nie bój się. Nikomu przecież nie powiem.” Pytam: „Kto ci się bardziej podoba, ja czy Hanka?” i biorę w palce tasiemkę. „Nie mogę powiedzieć.” I się gapi. „Wiem, że Hanka.” Trzeba się trochę podrażnić, ale bez przesady. Ciągnę za sznurek i już góra luźna. Kucam. Trochę by było głupio, jakby ktoś zobaczył. Odchylam sukienkę i mówię: „Patrz! Dotykałeś już?” „Nie.” „A chcesz?” „A mogę?” „Możesz.” – Na wieść, że moja siostra dała się obmacać drugi raz tego samego dnia i to z własnej inicjatywy, aż jęknęłam z przejęcia.

- I on też? – Mimo wszystko nie dowierzałam.

- Nie. Namyśliłam się i powiedziałam, że dziś tylko patrzenie. Ale za to podciągnęłam sukienkę pod szyję, żeby sobie dokładnie obejrzał.

- Hedwiś! Ty to jesteś niesamowita.

- Spytałam, czy ciebie też chce obejrzeć.

- No i?

- No i jak ci się wydaje? Pewnie, że chce.

- Oj, Hedwiś. Nie wiem. – Jak tylko nieprzyzwoita fantazja zaczęła nabierać realnych kształtów, poczułam cykora. Mam się naprawdę obnażyć? Boziu, ratuj!

Na dodatek jeszcze dwie wspóspaczki w pokoju. Leżały cicho, ale na pewno nie spały. Słyszały nasze szepty. Ciche, niewyraźne. Ale nawet jeśli umknęła im połowa słów i były za młode, żeby wszystko zrozumieć i pokojarzyć fakty, coś jednak musiało do nich dotrzeć. I nigdy nie wiadomo, co taki dzieciak potem powtórzy mamie. Nagle się wystraszyłam świadków.

- Jak chcesz, Hanni. Jakby co, na strychu nikt nas nie nakryje. – Szepnęła mi do ucha. Tak cicho, że ledwie usłyszałam syczące spółgłoski. Dwa razy musiała powtarzać.

Rano, gdy byłyśmy same, ustaliłyśmy, że nie będziemy się rozbierać bezinteresownie. Tylko na wymianę. Biusty za fujarkę.

Po obiedzie, w największej tajemnicy poszliśmy we troje na strych. Wejście było tylko jedno, od zewnątrz, przez szerokie drzwi umieszczone wysoko nad ziemią, ze cztery metry od gruntu. Na szczęście od przyjazdu ostatnich gości, kiedy w krótkim czasie mnóstwo gratów trzeba było wnieść na górę a inne z kolei przedmioty znieść na dół, nikt nie odstawiał drabiny. Robert powiedział, że przecież i tak lada chwila się przyda, bo znów zabraknie talerzy albo coś zbędnego trzeba będzie wynieść z któregoś pokoju. Dzięki jego przezorności mieliśmy idealną kryjówkę.

Na miejscu czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Tuż przy wejściu ktoś zostawił kilka koców ułożonych jeden na drugim. Wyglądało na to, że zapomniano je znieść na dół, kiedy szykowano posłania dla gości. Jadwinia wzięła od razu dwa i rozłożyła na podłodze w narożniku przy ścianie najdalej od wejścia. Dzięki temu mogliśmy wygodnie usiąść na podłodze, albo się położyć, bez nieprzyjemnego kłucia słomą, którą pokryta była cała podłoga strychu, dla izolacji. Dodatkowo, nawet gdyby ktoś niespodziewanie wszedł po drabinie, co było znikomo prawdopodobne, nie zobaczyłby nas od razu. Widok na nasz kąt przesłaniała stara komoda i mnóstwo drewnianych narzędzi o niezrozumiałym przeznaczeniu, pamiętających cara i rozbiory. Ciekawe, że Darek był u siebie, a po strychu błądził, jakby był tam po raz pierwszy. Dawało mi to jeszcze większą pewność, że miejsce to nie było często odwiedzane i że nikt nam nie przeszkodzi.

Podekscytowane, bez zbędnych ceregieli ściągnęłyśmy koszule, zostając w spódnicach, od dawna niemodnych – kto by tam wtedy myślał o modzie! – luźnych, wyblakło-niebieskich, do kolan. Usiedliśmy po turecku. Już sam wyraz twarzy chłopaka stanowił nie lada nagrodę. Nie dlatego, żeby go widok piersi podniecił. Co to, to nie. Darek był przede wszystkim nieziemsko zaskoczony. Na jego miejscu też bym nie dowierzała swemu szczęściu, bo w żaden sposób sobie nie zasłużył na tak wielkie zaufanie, w dodatku nie jednej a dwóch pięknych dziewczyn jednocześnie. Najpierw patrzył nam w oczy, chyba sprawdzając, czy się nie rozmyślimy. Dopiero po chwili skierował wzrok niżej. W mroku studiował kształty, zastanawiając się, co dalej. Wreszcie wyciągnął rękę w moją stronę. Ostrożnie przytknął do sutka opuszki palców. Pogładził. Drgnęłam, bo mnie to łaskotało. O mało nie parskłam śmiechem. Tymczasem on z poważną miną chwyta pierś trochę śmielej. Patrząc mi w oczy, naciska, bada.

Patrzę na Jadwinię, ona na mnie. Wzrusza ramionami. Też nie wiedziała, na jak dużo mu pozwolić. W końcu Darek sam przerwał. Postanowił usiąść bliżej, by mu było wygodniej macać. Pora na interwencję.

- O, nie! Nie taka była umowa. Na dotykanie trzeba sobie zasłużyć. – Jadwinia jest bezbłędna.

- Ale... – jęknął, ale Jadwinia nie dała mu dojść do słowa.

- Pozwolisz mu, Hanni? – Mruga do mnie porozumiewawczo.

- Aha. – To ja się przysuwam do Darka i nachylam się w jego stronę, by nie musiał daleko wyciągać ręki.

Teraz ma już w garści obie piersi. Powoli się rozkręca. Podnosi je, waży, lekko ugniata. Jeszcze trochę, a zacznie mu się naprawdę podobać. Pora na zapłatę.

- Darek, połóż się. – dyryguje Jadwinia. – Ściągaj spodnie.
Tysiąc niewidzialnych szelek trzyma portki w pasie, ale w końcu następuje wiekopomna chwila. Najpierw widzę biały pasek skóry niedotkniętej promieniami słońca, potem kępkę rzadkich rudych włosów i wreszcie klejnot: sprężystą rurkę i dwa przepiórcze jaja. Piękny. Ja się gapię, a Jadwinia śmiało chwyta za sterczący patyk.

- Ciepły. – mówi do mnie cicho.

- Ty, Hanni, on się robi twardy! – Faktycznie, członek rósł i pęczniał.

I ja go dotknęłam, a Darek znowu wlepił gały w cycki. Nie wiedział tylko, biedny, na który zestaw patrzeć. Oczu dwoje a przed nimi aż cztery wymiona. Zeza można dostać.

Wtem stało się coś, czego nie mieliśmy w scenariuszu. Coś zupełnie nieprawdopodobnego. Z dworza dobiegł najpierw śmiech kobiety z basowym akompaniamentem nieokreślonych słów wypowiedzianych przez mężczyznę. Jednocześnie zaskrzypiała drabina, a po chwili ktoś przekroczył próg i zaszeleściła słoma.

- I jak ci się podoba? – spytał męski głos, jeszcze z drabiny.

- Okropnie. Z dziesięć lat tu nie wchodziłam.

- Słusznie. Strych to nie miejsce dla grzecznych dziewczynek. – Słoma zaszeleściła pod cięższym niż poprzednio ciałem.

- Wujek! Jestem grzeczna! – Wujek? Wujek Robert! Kto może wołać „wujek”? Ola?!

- To się zaraz okaże. – Sądząc po dobiegających dźwiękach, koce zgromadzone przy wejściu właśnie zmieniały swoje położenie. Robert przygotowywał legowisko.

Gdy skończył, drzwiczki się zatrzasnęły i poddasze spowiła ciemność. W naszym kącie absolutna, wszędzie indziej półmrok rozpraszany promykami wpadającymi przez szczeliny między deskami. My troje, jak zastygliśmy w bezruchu usłyszawszy głos Oli, tak trwaliśmy bez dechu w kompromitującej pozie, jak trzy greckie posągi.

- Tu nie ma żadnych dżdżownic! – Ola dokonała epokowego odkrycia.

- Ale z ciebie niedowiarek.

- Chodź. Pokażę ci.

- Gdzie? – Usłyszeliśmy chichot.

- Tu. Na kolana.

- Aa! Wujek! Ha ha ha! – Słoma mówiła jednoznacznie: Dwa ciała z hukiem upadły na koc.

Kucanie przez dłuższą chwilę w jednej pozie okazało się całkiem męczące. Jadwinia pierwsza nie wytrzymała. Wypuściła z garści klejnot i ostrożnie wyprostowała plecy. Ja wybrałam inną strategię. Pomału, starając się nie poruszyć ani jednego źdźbła słomy pod kocem położyłam się na boku obok Darka. Podparłszy głowę na łokciu, tułowiem przycumowałam do niego jak okręt do bezpiecznej przystani.

Tymczasem na innym kocu rozgrywały się jakieś zawody, zapewne zapasy. Nieregularny szelest słomy mieszał się z chichotem, cichymi „Aj!”, „Yyy!”, „Och!” oraz piskami „Nie!”, po których następował szept „Cicho!”. Jadwinia ostrożnie wychyliła głowę, po czym szybko schowała się z powrotem za komodę. Kiwnęła do nas głową, wzruszyła ramionami i przyłożywszy palec do ust nakazała milczeć. I bez tego baliśmy się oddychać.

Wtem ni z tego ni owego odgłosy bitwy zamilkły. Jadwinia znów wychyliła głowę. Po jej minie natychmiast poznałam, że weszła z kimś w kontakt wzrokowy. Lekko potrząsła głową, mówiąc nieme „Nie!”. Tamta osoba najwidoczniej posłuchała, bo nie nastąpiła żadna głośna reakcja. Potem się dowiedziałam, że to była Ola. Nie miała już na sobie sukienki. Stała przed klęczącym przed nią Robertem. Spoglądała w dół przypatrując się, jak on zsuwał z niej bieliznę.

- Trawa, wilgoć... Tu musi mieszkać dżdżownica. – mężczyzna dotknął jej łona.

Dziewczyna oniemiała. Robert znany był nam wszystkim z nie zawsze zrozumiałych żartów, ale tym razem zawiłością dowcipu przeszedł on samego siebie. Ola nie znalazła stosownej odpowiedzi. Stała w milczeniu. Niedługo, bo zaraz usiadła wujowi okrakiem na kolanach. Jęknęła, a Jadwinia, jedną rękę przyłożywszy do piersi i udając, że całuje drugą gestem zrelacjonowała scenę rozgrywającą się przed jej oczami.

Wreszcie Ola została położona na plecy.

-  Norka wilgotna. Gotowa. Pora na dżdżownicę. – Na te słowa, a może już wcześniej, moja norka też się pokryła rosą.

- Och, nie. – dziewczyna jęknęła bez przekonania. – Nie. Nie?

- Tak, kochanie. – Jadwinia ujrzała jeszcze, jak dwa blade pośladki, błyszczące jak księżyc w nocy, schowały się za wzniesieniem zgiętego kolana Oli.

Dalej już nie patrzyła. Kucnęła obok Darka i we troje słuchaliśmy koncertu na dwa gardła i szelest słomy.

- Jich! Och! Jiaj! Och, och, och! Jia! Jeszcze troszkę... Boję się... Jia! Och, och, och! Jich, jich! Oooch! Jich, oooch, jich, oooch... Jia! Ach, Ola, Aaach! Co ja teraz mamie powiem? Nic, kochanie. Niedługo to powtórzymy. Kiedy? Kiedy będziesz chciała. – dżdżownica, jak złodziej, przychodzi dwa razy do tej samej nory.

Kiedy Robert chędożył naiwną nastolatkę, ja w podnieceniu, kierowana instynktem, dotknęłam sterczącego przyrodzenia naszego podglądacza. W tym co robię, zorientowałam się, gdy dłoń dawno już była zaciśnięta wokół twardego korzenia. Wszyscy troje jednocześnie spojrzeliśmy w to miejsce, osłupiali niemożliwym widokiem. Za późno było się wycofać. Pozwoliłam więc ręce na dalsze nieprzyzwoite ruchy. Pomału góra-dół, góra-dół. Aż Darek zamknął powieki, wygiął się w pałąk i głucho jęknął. Puściłam natychmiast. Dobrze, że tamci dwoje przy wejściu jeszcze hałasowali. Zajęci sobą, na szczęście nie usłyszeli naszych szelestów. Kilka dni później, kiedy emocje opadły i inne zdarzenia przyćmiły ważkość przygody na strychu, Jadwinia zaśmiała się, że wydoiłam Darka jak krowę. Do dziś mi to przypomina szturchając w ramię.

Darek chciał więcej. Nie wiedzieć czemu uznał, że dostanie to ode mnie. Kilka razy wypatrzył mnie w sadzie. Podchodził i łapał nagle za biodra i ręce. Bez zapowiedzi zabierał się za rozbieranie, nie licząc chyba, że mu się oddam na miejscu. Silny był, ale i tak nietrudno było się obronić. Pamiątką potyczek były tylko siniaki na rękach i udach, tam gdzie łapsko chłopaka ścisnęło delikatną skórę zbyt mocno. Bolały piersi, bo amant rzecz jasna nie pamiętał o ostrożności.

Raz dopadł mnie w sieni. Dom pełen ludzi, za jednymi drzwiami Ola i mama rodzeństwa, za drugimi ciocia z dziećmi, a tu nagle Darek wyłania się z ciemności i przyciska mnie do ściany. Krzyczeć, czy nie krzyczeć? Wyjątkowo okazałam uległość. Wiedziałam, że jak tylko wrzasnę, nadejdzie pomoc. I Darek wiedział to doskonale. Nie groziło mi więc żadne niebezpieczeństwo. Z ufnością mogłam oddać się pieszczotom.

- Ćśś! – przyparta plecami do ściany uniosłam ramiona.

Darek nie czekał. Łapczywie sięgnął za najmiększe miejsce. Przygniótł pierś, jedną, drugą, zaznaczając swoje panowanie. Bez przerwy patrzyliśmy sobie w oczy, głęboko oddychając, uśmiechnięci, dumni, zadowoleni z obrotu sprawy. Pierwszy raz, i ostatni, zachciałam się z nim całować. On chyba też miał ochotę na moje usta, zdecydował się jednak na coś innego. Skierował ręce pod spódnicę i bluzkę. Przez kilka kolejnych chwil dotykiem poznawał moje ciało. Prawie całe.

Wkrótce nastąpił jednak, jak zawsze w takiej sytuacji, moment nasycenia. Etap, kiedy emocje przestają rosnąć, wraca świadomość, uspokaja się oddech. Pojawia się wybór: przerwa czy pójście na całość?

- Dość! Przestań! – z największym trudem odlepiłam łapę cisnącą sutek. W krótkiej szamotaninie wypchnęłam dłonie Darka spod ubrań.

- Ktoś usłyszy. – szepnęłam, pośpiesznie poprawiając bluzkę.

Nie przychodził mi do głowy żaden lepszy argument, ale bardziej przekonujące tłumaczenie wcale nie było konieczne. Darek dostał, na co liczył, a nawet więcej. Posłusznie zostawil mnie w spokoju.

Było to już wtedy, gdy prawie nie wychodziłyśmy z domu. Mężczyźni, wujek Klemens i Darek musieli a to przywieźć drewna, a to oporządzić zwierzęta. Dorosłe kobiety, wszystkie ciocie, babcia i niekiedy Jadwinia z Olą chadzały w pole wykopywać ziemniaki i marchew, ale tylko w południe na dwie-trzy godziny, dużą grupą, wyłącznie na najbliższe domu pole. Najmłodsi, zostawiani pod moją opieką, mieli absolutny zakaz choćby wyściubić nos na podwórko. Wkrótce jakakolwiek swoboda miała się skończyć. Tak bardzo niebezpiecznie zrobiło się na zewnątrz.

W lasach było ludno jak na Krakowskim Przedmieściu. Miejsce szmuglerów i patroli granicznych – i z jednymi i z drugimi wujek Klemens żył na przyjacielsko-biznesowej stopie, służąc za przewodnika i pośrednicząc w obrocie łapówek – zajęli uchodźcy, partyzanci, dywersanci, dezerterzy i zwykli bandyci. Wojna kocha rzezimieszków zwyrodnialców. Mnoży ich i karmi ponad wszelka miarę. Tylko mury domu i nabite strzelby mogły nam zapewnić jako taką ochronę.

Za radą Jadwini rozmówiłam się w końcu z Dareczkiem. Wytłumaczyłam, że go nie kocham i nie chcę się z nim więcej dotykać. Nie było łatwo, aż tak kłamać. Lubiłam go przecież i grubiańskie zaloty bynajmniej nie sprawiały mi przykrości. Denerwowało mnie tylko, że zachowywał się tak, jakbym mu się należała. Ba, natrętne nalegania wzbudzały we mnie wściekłość, choć nie zawsze i nie na długo. Gdyby wiedział, kiedy przestać, gdyby się bardziej liczył z moim zdaniem, gdyby mnie choć raz pocałował, mogłabym się w nim rozkochać do bez pamięci. Jak jego rodzona siostra w wujku Robercie, diable-uwodzicielu.

Kluczową rozmowę odbyliśmy na łóżku. Wyczaiłam moment, kiedy był sam w pokoju. Przyszłam na palcach i położyłam się koło niego, mówiąc, że trzeba poważnie pogadać. Wtedy to zostałam pierwszy raz czule przytulona przez mężczyznę. Darek pogłaskał mnie po plecach i po głowie, jak nigdy wcześniej, nie demonstrując lubieżnych zamiarów. Po przyjacielsku. Mówiąc, że go nie kocham, pocałowałam go nawet w policzek, kilka razy, wątpiąc, czy na pewno chciałam, by przestał się do mnie zalecać. Oczywiście, że nie chciałam. Miałam tylko dość dostrzegania we mnie wyłącznie cycków.

O ironio, akurat wtedy wujek Klemens miał jakąś sprawę do syna. Wszedł do pokoju, kiedy złożywszy głowę na szerokim ramieniu, słuchałam jąkania, jaka jestem piękna i że Darek myślał, że z dziewczyną tak właśnie trzeba. Ostro i bezpośrednio do celu. Jakoby scena na strychu go do tego przekonała.

Nie bez znaczenia była też zazdrość. Wujek Robert zapuszczał dżdżownicę w każdą wolną dziurę, a Darek nawet nie wiedział, jak taka dziura wygląda. Wreszcie to Robert, demiurg rozpusty, podsunął niewinnemu chłopcu myśl o podglądaniu, wytłumaczył do czego służy kobiece ciało i wskazał biusty, którymi warto się zająć. Nawet czas uwiedzenia Oli dopasował tak, by przy okazji dać praktyczną lekcję młodszemu koledze. Tamtego dnia od rana nie spuszczał nas z oka. Nie było dla niego żadną tajemnicą, że poszliśmy na strych ani w jakim celu. Oczywiście domyślał się też, że nie rozsiądziemy się przy samym wejściu. Obojętnie czy działał według określonego planu, czy też spontanicznie dopasowywał strategię do aktualnej sytuacji, na wynik na pewno nie narzekał. Strach tylko pomyśleć, jak wiele by jeszcze osiagnął, gdyby go Niemcy w porę nie zabrali na roboty.

Tak czy owak, Darek tłumaczył się ze swojego zachowania, nieudolnie zrzucając winę na nieobecnego wuja Roberta, a tu nagle drzwi się otwarły i w progu stanął zdumiony ojciec.

- Och, przepraszam, dzieci. – Widząc, że byliśmy w pełni ubrani, a więc nie w trakcie czynności, których nie wypada przerywać, zdecydował się wejść do środka.

Myślałam, że się natychmiast spopielę ze wstydu. Dla wujka Klemensa miałam być na zawsze malutkim dzieckiem. Nie chciałam, żeby cokolwiek wiedział o moim życiu intymnym. Nigdy, przenigdy i absolutnie niczego. A już zupełnie nie powinien widzieć mnie ze swoim synem.

- Dobrze, że się lubicie. – Pogłaskał nas oboje po głowach, jak pan Bóg, protekcjonalnie.

Cóż, widząc nas razem, dostrzegł spełnienie swych marzeń. Od początku starał się zbliżyć nas do siebie. Wysyłał nas to do sadu, do do stodoły, zawsze pod jakimś logicznym pretekstem. Dopiero po jakimś czasie dał za wygraną, widząc opór materii ludzkiej. Przykro mu było, że między jego jedynym synem a idealną dziewczyną nie było klejącej chemii.

Kilka dni potem, na osobności, z jeszcze bardziej rozpalonymi policzkami, sepleniąc i w poczuciu winy, wyznałam wujkowi, że to co zobaczył, to nie miłość. Z bólem serca rozwiałam jego wielką nadzieję. Na szczęście nie zadawał niewygodnych pytań. Objął mnie i pocałował w czoło.

- Moja mała Haneczka. – Wtuliłam się w grube ramiona, szczęśliwa, pewna, że nasza przyjaźń miała trwać niewzruszenie.

Po letniej sielance nie zostało śladu. Jesień i początek zimy przyniosły jedynie chłód, strach i nieszczęście. Wegetowaliśmy. Zamknięci w budynku przejadaliśmy zapasy i z trwogą czekaliśmy na katastrofę, od której tylko cud mógł nas ocalić. W lesie bandy rzezimieszków. W radio mrożące krew w żyłach wiadomości z Prus Wschodnich: Ruskie idą! Bestie. Będą podrzynać gardła i gwałcić. Znikąd nadziei. Ziarno, krowy i świnie zarekwirowane. Kury i króliki uprowadzone. Nawet do komórek się powłamywali złodzieje. Tyle mieliśmy zapasów, ile udałon nam się zgromadzić w domu. Wszystko inne, w stodole, w stajni, na polu, starcone. Zima długa, piętnaście buzi do wykarmienia i partyzanci, którym nie wypada odmówić, gdy proszą o wsparcie. Widmo głodu stało się nagle realnością, i to na wsi!

W końcu nadszedł styczeń. Spadł jak grom z jasnego nieba. Dwa tygodnie bez przerwy przez lasy niósł się huk wybuchów i strzałów armatnich. Ni w dzień ni w nocy nie zmrużysz oka, tak strasznie. Śmierć, Groza. I pytanie: co dalej? Dla folksdojcza – stryczek. Dla rodziny zdrajcy – na pewno nic lepszego. Logiczna odpowiedź: uciekać, czym prędzej, czym dalej.

- Napisałam Heńkowi, gdzie jedziemy. On będzie nas szukał tutaj. Nigdzie się stąd nie ruszam. – Namowy, błagania, szlochy, apele, wołanie o rozum, „a co będzie z dziewczynkami?” Wszystko na nic. Jak mama coś postanowi, to tak będzie i szlus.

Basia, z którą pół roku dzieliłyśmy pokój, usłyszawszy o bliskim rozstaniu, dostała spazmów i tak silnej gorączki, że jakikolwiek jej udział w pochodzie należało wykluczyć. Nieprzeżyłaby ani dnia na piętnastostopniowym mrozie. Jej starsza siostra, prawie w moim wieku ale wbrew własnym ambicjom zaliczana do dzieciarni, też nie chciała uciekać. Cały czas ją lekceważyłam. Dopiero gdy przyszło się żegnać, możliwe że na zawsze, zrozumiałam, jak bardzo się mimo wszystko zżyłyśmy.

- Mamo, Mariola też musi zostać! Powiedz im, że musi, że z powodu siostry. Zrób coś! – zwróciłam się do najwyższej instancji.

W ogóle nie wierzyłam w powodzenie tej całej ucieczki. Wprawdzie obecność wujka Klemensa dawała jakieś nadzieje, ale w gruncie rzeczy chodziło o wybór śmierci. Mama myślała podobnie, ale ciocia Jagna i jej szwagierki, pogrążone w panice, były nie do przekonania. Na odchodne doszło jeszcze do awantury z najgorszymi epitetami i oskarżeniami, jakoby nasza mama zabierała Jagnie męża. Że niby z nim spała. W tych okolicznościach, decyzji o rozstaniu nie można już było zmienić.

Myślałam, że chociaż Darek zostanie, ale i on nie mógł zostawić mamy i siostry bez opieki, jakby wujka Klemensa im nie starczyło. Po raz ostatni, w strumieniach łez i z niespodziewaną siłą, rzuciłam mu się w ramiona. Nie przejmując się obecnością rodziny, wycałowałam go, celując w usta. Och, niechby został! Na wszystko bym mu pozwolała.

Najbardziej rzewne jednak było pożegnanie z Olą. Ja i Jadwinia przez pół godziny wyrywałyśmy ją sobie z ramion. Ściskałyśmy się i całowałyśmy wzajemnie smakując sól lejącą się z oczu. Do ostatniej minuty posłuszna mamie, nie chciała odchodzić. Na pamiątkę dałam jej swoją chustę z wyszytymi imionami wszystkich mieszkańców domu, właścicieli i gości, także tych którzy zabawili niecałe dwa tygodnie. Chusta na głowę zawsze się przyda. Nie powstrzymałam się jednak od psikusa. Imię Robert wyhaftowałam potrójną nicią, grubymi dużymi literami. Wokół niego umieściłam kilkanaście czerwonych serduszek. Przez cały czas taktownie milczałyśmy z Jadwinią na temat sierpniowej przygody. Darek z pewnością też. Uznałyśmy jednak, że nie możemy wiecznie milczeć. Oli należała się prawda. Te serduszka wokół Roberta miały być spóźnionym przyznaniem się, że znamy jej tajemnicę, bez konieczności powiedzenia wprost co konkretnie wiemy, skąd i od kiedy.

Tuż przed zmrokiem ruszyli w nieznane. Pieszo. Skromny majątek i dzieci wioząc na wózkach zaprzęgnionych w mężczyzn.

Tylko Ola wróciła. Przemarznięta, zlęknięta, że jeśli nie otworzymy drzwi, przyjdzie jej spać na dworzu, po długim waleniu pięściami w okna z okrzykami:

- To ja, Ola! Otwórzcie! – wycieńczona, po przekroczeniu progu, upadła na kolana.

- Dzięki Bogu. – stęknęła.

Zaryglowałyśmy na nowo wejście i biorąc dziewczynę pod pachy wniosłyśmy ją do kuchni. Mama od razu chwyciła za gary i przystąpiła do szykowania gorącej kąpieli. Jak tylko na chwilę zostawiła nas same, Ola, wybuchając nagle panicznym śmiechem, przerywając wpół słowa, wyjaśniła przyczynę swego powrotu i nagłego rozbawienia:

- Mu muszę wam tto ppo powiedzieć. Wu wujek Rob Rob Robbert to świnia! Uwa uważaj-cie na niego.

W ten sposób mama, Ola, Jadwinia, ja, Mariola i Basia zostałyśmy same. O losie wujka Klemensa, Darka i reszty babińca niczego nie wiem na pewno. Chciałabym wierzyć, że im się powodzi, że żyją gdzieś w Niemczech. Nie odnotowałam jednak żadnej próby nawiązania kontaktu z ich strony. Czerwony Krzyż, do którego Ola kilkakrotnie się zgłaszała z prośba o pomoc w odnalezieniu krewnych, różnież okazał się, jak dotąd, bezsilny.

Po starym dworku, w którym znalazłyśmy schronienie, dziś nie ma ani śladu. Już następnej nocy po opuszczeniu go przez gospodarzy ktoś podłożył ogień. Wraz z domem spłonęły wszystkie budynki gospodarcze. O przypadkowym zapruszeniu nie może więc być mowy. My ledwie uszłyśmy z życiem. Uratowały nas murowane ściany w najnowszej części domu i przychylny nam wiatr, który skierował płomienie i trujący dym w przeciwną stronę. Koczowałyśmy potem kilkanaście nocy w lesie w szałasie, o którego istnieniu wiedział tylko leśniczy. Przydała się wówczas znajomość polan i leśnych ścieżek, nabyta podczas wycieczek z wujkiem Klemensem. Wyżywiło nas jezioro. Na szczęście mama w dzieciństwie nauczyła się łowić ryby. Do zgliszcz wróciłyśmy, dopiero gdy szabrownicy zabrali ostatnią przydatną do czegokolwiek deskę.

Tata wrócił tak bardzo zmieniony zewnętrznie, że mama zupełnie go nie poznała. Bagaż doświadczeń i lata rozłąki sprawiły również, że z kochanego męża stał się kimś zupełnie obcym. W ślad za nim przyszedł Urząd Bezpieczeństwa.

- Henryk Kleinle? Dzień dobry! Rok i miejsce urodzenia? Wyznanie? Miejsce pobytu podczas wojny? Do zobaczenia!

Kto wie, czym się mogła skończyć następna wizyta. Pieszo ruszyliśmy na zachód. Do tych ziem, które ponoć tysiąc lat czekały na powrót do Macierzy. Pod Silberberg. Dla nas w nieznane, dla taty z powrotem tam, skąd przyszedł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz