Mareczek (2017)

www.pinterest.de/pin/172755335683931878/
Marek nie był ani pierwszym moim chłopakiem, ani ostatnim. Chodziliśmy stosunkowo krótko, a uczucia, które nas łączyły, nie wydawały mi się bardzo głębokie. Nawet wtedy miewałam wątpliwości. Mimo to, patrząc z perspektywy czasu, właśnie ten romans wzbudza we mnie najcieplejsze wspomnienia. Ba, ze wszystkich byłych sympatii tylko za niego mogłabym wyjść za mąż. Gdyby poprosił. Tylko za nim tęsknię.
Chodziliśmy do tej samej klasy. Od zawsze. Od podstawówki przez gimnazjum aż do ogólniaka. Profil matematyczno-przyrodniczy. Dziś to bez znaczenia, poza tym że po maturze bez problemów dostaliśmy się na wybrane studia. Niestety na różnych uczelniach. Wtedy profil ścisły oznaczał nobilitację. Czuliśmy się szkolną elitą. Z zadartym nosem mogliśmy patrzeć na „humanistów”, „pedagogów” i uczniów klasy społeczno-ekonomicznej. Tylko my wiedzieliśmy, dlaczego piwo się pieni, a prezerwatywa chroni przed wirusami. Innym brakowało wyobraźni.
Nie mogę powiedzieć, że Marek zawsze mi się podobał. O, nie. Przez dziesięć lat stanowił dla mnie powietrze. Także tamtego dnia, kiedy w końcu zwróciłam na niego uwagę, nic nie zapowiadało, że ten wiecznie zamyślony, melancholijny „Hyuuga Neji” – Marek sam wybrał sobie przezwisko, utożsamiając się z bohaterem mangi wierzącym, że wszystko zależy od przeznaczenia, a cel egzystencji jest ustalony od momentu narodzin – zawładnie sercem „Sakury”, czyli moim. Byłam jeszcze ślepo zakochana w „Ebisu”, elokwentnym cwaniaku, którego pasją w gimnazjum było uczenie koleżanek jak się całować. Mnie też udzielił lekcji. Na basenie. Badając rękami prawie całe ciało od pupy po szyję i głowę. Obiecał, że następnym razem językiem policzy mi zęby. Czekałam dwa lata i, gdy wszystko wskazywało na to, że w końcu spełni obietnicę, zauważyłam Marka.
Był maj. Ciepło jak w środku lata. Od decydującej rundy klasówek kończącej rok szkolny dzieliły nas jeszcze tygodnie. Mieliśmy więc czas na drobne przyjemności. Poszliśmy do kina. Całą paczką. Dziesięć osób. Na jakiś film w 3D o awatarach. Kreskówka akcji. Blockbuster. Fioletowe stwory skakały po drzewach i ciągle walczyły. To wszystko, co pamiętam z filmu. Z pudełkiem popkornu w garści usiadłam między dwoma chłopakami. Między bożyszczem Ebisu i zupełnie nijakim Hyuuga Neji. Ebisu nie odezwał się do mnie ani razu. Ani nie położył ukradkiem ręki na nogę, nie ścisnął za kolano, nie szepnął, że chce mnie odprowadzić do domu. Wolał poderwać inną koleżankę. Marek też nie zabawił mnie rozmową, czemu się ani trochę nie zdziwiłam. Zawsze był taki cichy, skryty, nieśmiały. Kątem oka zauważyłam jednak, że na mnie patrzył. W czasie reklam, za każdym razem gdy ekran rzucał na widownię błysk białego światła, wzrok Marka tkwił na moich nogach, ramionach, czasem w dekolcie. Przyłapany na tym patrzeniu Hyuuga albo uśmiechał się głupkowato, albo udawał, że nie patrzy, przy czym kąciki uszu stawały się purpurowe. Uroczy był w tej swojej nieporadnej nieśmiałości. I skuteczny. Sprawił, że się odkochałam.
Po seansie zrobił coś, czego nikt nigdy by się po takim milczku nie spodziewał. Poszedł do kasy biletowej i zrobił najprawdziwszą awanturę.
- Dwadzieścia siedem minut reklam przed filmem! – krzyczał – Co wy sobie myślicie?
- Przepraszam pana bardzo. My nie mamy wpływu na długość reklam. Musimy wyświetlać to, co nam przywozi dystrybutor – młoda kasjerka zaczęła tłumaczyć przesadnie grzecznie i przepraszać.
- Ale nie wysłuchała mnie pani do końca! – przerwał jej jednak rozsierdzony Marek – Dlaczego po filmie nie było reklam? Myśmy myśleli, że będzie co najmniej tyle, co na początku. Jak tak można? Wyganiać ludzi z krzeseł jeszcze kiedy lecą litery? To dopiero skandal! Rządamy zwrotu pieniędzy.
Marek krzyczał, robił milczące pauzy na oddech, robił się czerwony na twarzy, z oczu strzelały fajerwerki. Wyglądał absolutnie autentycznie. Tak jakby nie żartował.
Moja paczka parskła śmiechem. Ktoś puknął palcem w czoło. Jakieś kobiety ominęły nas szerokim łukiem. Kasjerka lękliwie zerkała na prawo i lewo, szukując pomocy. W końcu do mnie dotarło, że to ja muszę ją uratować, zanim zrobi to ochrona. Nie przyglądać się dłużej wygłupom kolegi, tylko działać. Podbiegłam. Chwyciłam Marka pod ramię. Z całej siły wczepiłam mu się pod pachę. Krzyknęłam półszeptem:
- Chodź już, wariacie! Przeproś panią!
W imieniu Marka wyraziłam skruchę i odciągnęłam go dwa kroki do tyłu:
- On nie chciał nic złego. Proszę się nie gniewać.
Niższy ode mnie o głowę, szczupły – oboje byliśmy chudzi – cherlaczek nie ważył dużo. Niemniej wcale nie było lekko go ciągnąć. Tak bardzo się wczuł w wariacką rolę. Nawet próbował się wyrywać. Przestał dopiero, kiedy szepnęłam mu do ucha:
- Mareczku, proszę... – Spontanicznie. Najczulej, jak umiałam. Gdybym chciała to zrobić świadomie, na pewno nie osiągnęłabym takiego efektu.
Chyba nawet musnęłam ustami płatek jego ucha. Wtedy dopiero uległ. Spojrzał na mnie zdziwiony. Rozejrzał się po hallu. Speszony powiedział:
- Okey. Przepraszam. – Ukłonił się bileterce. Do mnie szepnął – Dziękuję. – I wyszliśmy z kina trzymając się za ręce.
Ebisu ściskał dłoń innej dziewczyny, ale na mnie nie robiło to już najmniejszego wrażenia. Odprowadził mnie Marek. Nawet się objęliśmy na pożegnanie. Właściwie to ja go przytuliłam. On sam by się nie odważył.
Następny przebłysk szaleństwa przydażył mu się jakieś dwa tygodnie potem. Odwiedzał mnie regularnie. Ale zachowywał się tak bardzo grzecznie, że prawie zapomniałam o jego ciekawskich spojrzeniach w kinie. Coraz bardziej wydawało mi się, że stracił zainteresowanie moją osobą. Przynajmniej jeśli chodzi o ciało, bo rozmawiało nam się nadal bardzo miło. Czułam, że mnie lubi, ale tylko po koleżeńsku. Może gdybym miała większe wypukłości, tam gdzie dziewczyna powinna być wypukła, spróbowałabym bardziej aktywnie przyciągnąć jego uwagę, ale ja też coraz bardziej się bałam, że mu się nie podobam. Że jestem brzydka.
Zebrało nam się na żarty z matematyki. W szkole przerabialiśmy funkcje trygonometryczne. Dzięki Markowi nie zapomnę ich do końca życia. W pewnym momencie, zupełnie niespodziewanie, spokojny, stonowany filozof postanowił przestać trzymać ręce przy sobie. Powiedział, że mi zdradzi tajemnicę tangensa. Wielki sekret greckich magów, zakonu matematyków: Talesa, Pitagorasa i Archimedesa, który dane jest poznać jedynie nielicznym wybranym.
źródło: wikimedia.org
Przysunął krzesło i zajął miejsce naprzeciw mnie. Ja zostałam na łóżku, siedząc na krawędzi z nogami spuszczonymi na podłogę. Marek pochylił się do przodu. Patrząc mi w oczy, położył rękę na moim kolanie.
- Co to za tajemnica? – spytałam. Zdaje się, że rozchyliłam też odrobinę nogi, nie zważając, że miałam na sobie luźną i raczej krótką sukienkę, która nie dawała gwarancji, że zasłoni wszystko, co sukienka skromnej dziewczyny powinna zasłaniać.
Marek nie dał się ponaglić. Pomału przesunął dłoń wyżej. Dostawił drugą dłoń, uśmiechnął się jak szczwany lis z bajki i pogładził mnie, wodząc obiema rękami na przemian w prawo i w lewo.
- To jest sinus – powiedział bez pośpiechu. – A z lewej strony jest cosinus – dodał, powtórzywszy głaskanie na drugiej nodze. – Sinus i cosinus.
Dotykał mnie już zupełnie nie-niewinnie. Jakby ktoś nas wtedy zobaczył, nie miałby wątpliwości, że odbywała się tak zwana gra wstępna. Że lada moment Marek ściągnie mi majtki i zaczniemy się kochać. Moje serce zamieniło się w młot pneumatyczny. Łomotało tak mocno jak chyba nigdy od pierwszej spowiedzi. Marek zdaje się też miał trudności z oddychaniem. Ale mówił tylko o bezpłciowej trygonometrii. Głaskanie nóg formalnie służyło jedynie temu, by narysować wykresy funkcji.
- Sinus... i cosinus – Marek jeszcze raz powtórzył głaskanie.
Czułam, że zaraz stanie się coś niesamowitego. Z pewnym lękiem odruchowo spojrzałam na drzwi pokoju, by upewnić się, że w decydującym momencie nie wejdą rodzice.
Marek natomiast uśmiechnął się znowu szeroko, pewny siebie.
- Teraz zobacz, co się stanie, jak cosinus się łączy z sinusem... – zawiesił głos i uniósł moją lewą nogę.
Pokierował ją na prawe kolano. Pomału. Podotykał obydwa uda z boków. Myślałam, że mnie pocałuje. A on, przywdziawszy poważną minę, podłożył dłonie pod moje kolano i pociągnął do góry.
- Wtedy powstaje tangens i wykres biegnie do nieba – Marek dokończył zdanie, przewracając mnie na plecy. Przy okazji zademonstrował działanie dźwigni.
Nie mogłam nie pisnąć na cały głos i roześmiać się pół sekundy potem. Powalona na łopatki. Sukienka w nieładzie. Rozkraczone kolana. Majtki na wierzchu. A ja nie chciałam wstawać.
Musiałam jednak.
- Marek, wariacie, moi rodzice za ścianą oglądają telewizję. Nie możemy się tak zachowywać. Ha, ha. – zaśmiałam się jeszcze raz cicho.
Siadając, poprawiłam grzywkę i naciągnęłam rąbek sukienki na uda.
- Gdzie się patrzysz, wariacie? – fuknęłam. Jeszcze raz skontrolowałam stan drzwi. Przyłożywszy palec do ust, poleciłam Markowi być przez chwilę cicho. W końcu, nie doczekawszy się odpowiedzi na zadane pytanie i upewniwszy się, że rodzice nie będą reagować na piski, położyłam ręce na ramiona znawcy starogreckich matematycznych sztuczek. – Nie bój się, wariacie! – uspokoiłam go szeptem. – Podobam ci się choć trochę?
- Bardzo, Klauduś. – Marek przyznał szczerze, ale z lękiem, nie wierząc zupełnie, że właśnie poderwał laskę.
Tęsknię za tym zdrobnieniem. Nie za słowem Klauduś jako takim, ale za tym konkretnym Klauduś wyszeptanym właśnie wtedy.
Przez następny kwadrans nic już nie mówiliśmy. Ciszę pokoju wypełnił szum głębokich oddechów i odgłosy mlaskania. Straciłam poczucie miejsca i czasu. Ocknęłam się, dopiero kiedy Marek przestał mnie całować.
- Kiedy uklękliśmy? – spytał.
- Nie wiem.
Byłam jak otumaniona narkotykami. Rzuciłam mu się na szyję. Zacisnęłam pętlę z ramion i zaczęłam dusić go sobą. Ocknęłam się, dopiero gdy z hukiem runęliśmy na podłogę.
- Do tego służy łóżko. Ha, ha! – zauważyłam rezolutnie, nie zdając sobie sprawy, z tego co mówię.
Rodzice nijak nie skomentowali odgłosów zza ściany. Ojciec jak był apatyczny i obojętny wobec Marka, taki pozostał. Mama zaś uśmiechnęła się jedynie znacząco, kiedy Marek powiedział jej do widzenia i później od czasu do czasu pytała o „kolegę”, mrugając przy tym wszystkowiedząco. Nie musiała precyzować, o którego kolegę chodzi. Nawet kiedy już nie spotykałam się z Markiem, dla mamy to on był moim „kolegą”.
Nie tylko dla mamy zresztą. Ebisu do końca szkoły dręczył mnie kąśliwymi uwagami o mnie i Marku. Przy czym nie kto inny tylko Ebisu ukuł intrygę, w wyniku której zerwałam z Markiem. Tak, tak. To ja zerwałam, myśląc, że Marek mnie zdradza. Zresztą Marek nie był całkiem bez winy.
Na początku wakacji pokazał mi cotangens hiperboliczny, którego zabrakło w programie liceum. Rodziców nie było w domu. Mieliśmy bitych kilka godzin dla siebie i dla matematyki. W trakcie tej lekcji zostałam położona na łóżku. Marek podparł mi plecy poduszką, tak żeby nogi spoczywały poziomo nieco niżej niż tułów. Następnie kazał mi przełożyć ręce za głowę, wyprostowane w łokciach. W ten sposób stałam się wykresem funkcji. A Marek zajął się guzikami mojej koszuli. Stanika nie zakładałam, więc rozpiąwszy koszulę mógł od razu przystąpić do całowania piersi. Skończyło się tak, jak kiedyś musiała się skończyć zabawa w wykresy.
Tangens hiperboliczny spotkał się z wykresem funkcji sigmoidalnej. To Marek ułożył się na mnie, opierając się na łokciu i na kolanach. Moje uda uformowały kąt rozwarty. Nogi Marka, złączone, stały się dwusieczną kąta. Dwa chude patyczaki złączyły się w akcie kopulacji.
Niedługo później przerobiliśmy cotangens hiperboliczny. Leżałam na plecach z nogami skierowanymi wysoko do góry. Mój matematyk z powodzeniem przetestował pierwszą prezerwatywę. Było całkiem wesoło.
Potem przyszła miesiączka. Marek sporządniał. Przybrał postać filozofa kochającego platonicznie. Kiedy kładliśmy się do łóżka, z szacunku do mnie pojmowanego w sposób wybitnie filozoficzny, nie próbował nawet ściągnąć ze mnie bluzki. Nadeszły dłuższe rozstania. Wakacyjne wyjazdy na tydzień lub dwa, osobno. Kolejna miesiączka. Znowu wyjazdy, rozstania. Coraz rzadziej do siebie pisaliśmy. Gdy się w końcu spotkaliśmy pod koniec sierpnia, nie znaleźliśmy od razu tej spontanicznej radości i ciekawości siebie nawzajem, jakie łączyły nas na początku wakacji. Poczułam się zaniedbana, opuszczona. Zwątpiłam w miłość. Przestałam wierzyć Markowi.
Ebisu, udając życzliwość, polecił Marka swoim sąsiadom jako doskonałego i niedrogiego korepetytora. Potem szepnął mi słówko, że Hyuuga uczy kogoś matematyki:
- Fajną dziewczynkę Hyuuga uczy. Nie wiesz przypadkiem, jak ona ma na imię?
- Nie. A on kogoś uczy? Od kiedy?
- Nie wiem. Możliwe że od dawna. Częściej z nim rozmawiasz niż ja. Myślałem, że ci powiedział.
- Nie powiedział. Nic nie wiem.
Najpierw poczułam pustkę. Potem smutek. Nastęnego dnia rano złość. Furię. Aż emocje opadły i pod koniec tygodnia oświadczyłam Markowi, że z nami koniec.
Ebisu nie dostał tego, na co liczył. Nie udało mu się odegrać roli przyjaciela-pocieszyciela. Nie przespałam się z nim. A chciał, tylko za słabo kusił.
Za to Mareczka straciłam bezpowrotnie. Z nikim już nie dane mi było pobawić się w matematykę. Niestety, po polskiej szkole nikt nie rozumie funkcji. O całki i różniczki można w ogóle nie pytać. I skąd ma się brać erotyka? Co ma podniecać? Jak zadbać o przyrost naturalny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz