Fanfiction o Ratzingerach (2016)



„Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; Kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość” [George Orwell, „Rok 1984”] Kto rządzi? Wiadomo: templariusze, masoni, iluminaci, albo mędrcy Syjonu. Kto sieje plotki, starając się odwrócić uwagę od samego siebie? Watykan. Ergo: Watykan rządzi.

Kto ma władzę, ten ma narzędzie władzy. Narzędziem do rządzenia przeszłością jest wehikuł czasu. Kto nie chce stracić skarbu, ten chowa go w bezpiecznym miejscu i okrywa tajemnicą sam fakt jego istnienia. Kto choć raz czegoś szukał, wie, że najtrudniej znaleźć to, co leży na wprost oczu.

Gdzie jest ten wehikuł, jak wygląda i jak działa, to najpilniej strzeżona tajemnica Wiecznego Państwa. Nie mają do niej dostępu nawet papieże. Po przejęciu sukcesji są jedynie informowani, że wehikuł istnieje i otrzymują wyłączne prawo jego użycia – watykański odpowiednik walizki z kluczem do broni jądrowej. Szczegóły znają jedynie trzy osoby – każdy po dwie trzecie: prefekt Świętego Oficjum, komendant Gwardii Szwajcarskiej oraz osoba naznaczona przez Kamerlinga tajnym dekretem.

Kim jest ten trzeci, zwany Strażnikiem, jak wygląda, gdzie mieszka, jakie piastuje urzędy i jak długo trwa jego kadencja nie wie nikt z wyjątkiem Kamerlinga. Ja też nie wiem. Wiem natomiast dokładnie kim był poprzednim Curator Sanctum Praeputiorum – to pełna nazwa urzędu Strażnika. Byłem nim ja.

To, że jeszcze jestem wśród żywych, zawdzięczam nieprawdopodobnemu szczęściu oraz temu, że wiodąc oszczędny tryb życia, sypiałem w miejscu służby. Gdybym kilka dni przed zakończeniem kadencji – Curator Sanctum Praeputiorum to dożywotnia funkcja; termin egzekucji zna wyłącznie Kamerling i sposób wykonania zna wyłącznie Kamerling, który też samotnie ją wykonuje – nie znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze, nie czytałbyś ani tej opowieści.

Nie ja jestem bohaterem tej opowieści. O sobie powiem więc niewiele. Tyle tylko, byś nie wątpił, że wiem, o czym mówię. Nominację przyjąłem, kiedy miałem dwadzieścia cztery lata, albo dwadzieścia trzy, albo dwadzieścia osiem. Dokładna liczba nie ma znaczenia. Rodziców nigdy nie poznałem. Podobno polegli w wypadku samochodowym [Anna Zalewska (MEN) u Moniki Olejnik, 13.07.2016.] kilka miesięcy po moim narodzeniu. Dorastałem w dużym domu, razem z dziećmi takimi jak ja. Osiągnąwszy wiek męski, czyli skończywszy dwunasty rok życia, uznałem, że nie godzi się żyć na cudzy rachunek. Odszedłem pewnej nocy. Od tamtej pory utrzymywałem się samodzielnie. W przyszłym życiu imałem się różnych zajęć, ale najbardziej odpowiadała mi praca z ludźmi i na świeżym powietrzu. Byłem ankieterem, świadkiem Jehowy, żebrakiem, złodziejem, sprzedawałem suweniry przyjezdnym i biały proszek miejscowym, pragnącym zaznać ekstazy. Kamerling też coś sprzedawał, albo kupował – pytałem, ale mi nigdy nie powiedział. Jak tylko zobaczył mnie w parku naprzeciw szkoły, podszedł i powiedział, że jestem wybrańcem. [Thomas Mann, „Der Erwählte”] Młody, energiczny, doświadczony, z umysłem szerokich horyzontów, nie ściśniętym szkolną nauką; moje dane nie figurowały w żadnej państwowej kartotece; rodzice nieznani; człowiek znikąd; nikt – byłem wręcz stworzony do objęcia urzędu Strażnika.

O wewnętrznej konstrukcji wehikułu nie mam wiele do powiedzenia. Nie nazwę też jego wszystkich części składowych. W tym zakresie brakuje mi wtajemniczenia. (Tylko dwie trzecie informacji) Wiem za to, jak go obsługiwać.

Nie licz na to, że zdradzę ci wszystkie tajemnice. Zbyt duże jest ryzyko, że tekst ten przeczyta ktoś, pozbawiony moralnych hamulców i wykorzysta tę wiedzę na szkodę ludzkości. Wystarczy tych dwóch samolubów, przez których cała ta kabała.

Powiem ci jednak, że sercem machinerii są watykańskie grobowce. Konkretnie sarkofagi papieskie, a właściwie złożone w nich ciała. Nie całe ciała, rzecz jasna. Jedynie napletki. Resztę zwłok można rozczłonkować i sprzedać w formie relikwi, czym się Kościół zajmuje, z powodzeniem, od dwudziestu stuleci.

Wehikuł to bardzo stara konstrukcja, wręcz przestarzała, obarczona wieloma ograniczeniami. Na przykład, nie można zamówić kursu na dowolny termin. Dostępne są tylko określone daty, po jednej na papieża, w okresie trwania jego pontyfikatu. Gdy brak napletka, z różnych przyczyn – papież go nie miał za życia, ktoś ukradł po śmierci, dany papież nie istniał – podróż jest niemożliwa. Nie można też podróżować dowolnie często. Papież raz użyty do podróży w przeszłość, może być użyty ponownie, dopiero gdy poprzedni podróżnik wróci do swojego czasu. Nie jest mi wiadome, by komukolwiek udało się wrócić.

https://en.wikipedia.org/wiki/Pope_Pius_XI
My wróćmy do opowiadania. Starczy już wstępnych informacji.

Tamtego wieczora czyściłem Piusa XI. Jak zawsze po skończonej robocie umościłem sobie posłanie obok sarkofagu.

- Dobranoc Piusku!

- Dobranoc. – odpowiedział cicho. Będziesz nocować na cmentarzu, nie takie szepty usłyszysz.

Koło północy obudziło mnie niemrawe światło latarki, czyjeś kroki i głosy rozmowy. Trzy osoby – dwóch siwych starców i kilkuletnia dziewczynka – zmierzały dokładnie w moją stronę. Wystraszyłem się, że mnie rozdepczą. Chrząknąłem – zatrzymali się w miejscu. Poszeptali nerwowo, po czym jeden z dziadków powiedział głośno, po niemiecku z bawarsko-saltzburskim akcentem:

- Trzydzieści pięć lat czekałem na tę chwilę, pół życia; tyle pracy, tyle wysiłku i teraz miałbym się cofnąć przez jakiegoś pijaka? Jorguś, naprzód!

http://www.mittelbayerische.de/
Jozef Ratzinger alias Benedykt XVI o ucieczce w nieśmiertelność pomyślał pierwszy raz w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym, będąc jeszcze zwykłym kardynałem. Objąwszy prefekturę Świętego Oficjum, dowiedział się o wehikule czasu i wtedy właśnie, metodą olśnienia, odkrył sposób uniknięcia śmierci. Może nie całkiem uniknięcia, ale przynajmniej odsunięcia w czasie, cokolwiek by to miało znaczyć. Potem długo badał jawne i tajne źródła, także te, które przez świat nauki uznane są za zaginione, bądź nigdy nie istniejące, szukał błędu w swym rozumowaniu, szukał i nie znalazł. Przekonany, że sztuczka może się udać, zaczął myśleć o realizacji śmiałego przedsięwzięcia. Według jego najlepszej wiedzy, nikt przedtem i nikt potem tego nie dokonał.

Wygrane konklawe pozwoliło idei nabrać realnych kształtów. Złodziej czasu przez osiem lat pontyfikatu zebrał niezbędne materiały i zdołał rozmieścić je u zaufanych ludzi, nieświadomych prawdziwych zamiarów świętego człowieka, w Bawarii, Szwajcarii i Rzymie. Plan był iście perfekcyjny. Wystarczyło tylko zmylić straże jawną i niejawną, uruchomić łańcuch zdarzeń i pokonać Strażnika, czyli mnie.

Udało się bez najmniejszych problemów. Jozef Ratzinger, jego starszy brat Georg oraz pięcioletnia Liza, wybrana spośród tysięcy dziewczynek, stanęli przed sarkofagiem Piusa XI.

- Państwo się chyba zgubili. Bazylika jest zamknięta dla zwiedzających już od kilku godzin, odezwałem się pierwszy w języku, który znam z dzieciństwa, z wielkiego domu.

- Nie, nie zgubiliśmy się. Słyszę szwabski akcent. Górna Szwabia, jeśli mnie ucho nie myli. Kempten czy Memmingen? – odpowiedział ex-papież, którego wtedy jeszcze, w ciemności, nie rozpoznałem.

- Nie wiem dokładnie... To długa historia, której ja sam nie znam.

- Wiem... Mogę panu wszystko wyjaśnić, ale potem, osiemdziesiąt cztery lata temu. Zapraszam do sarkofagu.

- Ale... Czy ja śnię?

- Nie. Pan już nie żyje... Albo pana zastrzelę ja, albo ci, którym pan jutro powie o naszym spotkaniu. Więc jak? Jedziemy?

- Józiu, szkoda czasu. On nic nie rozumie. – odezwał się drugi dziadek.

- Będzie nam potrzebny. Herr Curator Sanctum Praeputiorum, bardzo proszę. Pańska kadencja mija... dokładnie za trzydzieści pięć sekund. Zapraszam.

Powiedział wyraźnie: Curator Sanctum Praeputiorum. Kim u licha mógł być ten staruszek? O moim urzędzie wiedziały przecież tylko trzy osoby: kardynał Müller, półkownik Graf i kardynał Tauran. Każdego z nich poznałbym bez najmniejszego problemu. I wtem mnie olśniło: Zapomniałem o byłym papieżu!

- Do usług Wasza Świątobliwość! – nie było sensu się opierać namiestnikowi Boga, choćby emerytowanemu. Jego stanowisko jest wszak dożywotnie, jak moje.

Nie do końca rozumiem, jak się zmieściliśmy we czworo do jednego sarkofagu, pięcioro licząc resztki trupa i jakim cudem domknęliśmy wieko, ale się udało. Równo o pólnocy, wszyscy jednocześnie dotknęliśmy filutka... Potem nic już nie było takie jak wcześniej. Trafiliśmy do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego, na Boże Narodzenie.

Muszę przyznać, że goście [„Návštěvníci“, serial ČST] byli znakomicie przygotowani do podróży w lata trzydzieste. Płaszcze, kapelusze, buty, ubrania dziecięce, pieniądze papierowe i monety, paszporty niemieckie i szwajcarskie jak autentyczne. Nie ma się czemu dziwić. Profesor Ratzinger miał niewyobrażalne wręcz możliwości.

Podróż do Traunstein, okrężną drogą przez Mediolan, Zurych i Stuttgart, zajęła nam trzy doby. Dostatecznie dużo, by poznać się nawzajem i omówić szczegóły planu. Przyznam, że gdy pierwszy raz usłyszałem, co się zrodziło w głowie Ratzingera, długo szczypałem się we wszystkie zakamarki ciała w nadziei na wybudzenie. Nic z tego. Ten wariat mówił poważnie!

- Spotkamy nas samych, udamy się do Bazyliki Świętego Piotra, otworzymy sarkofag Achillesa...

- Jakiego Ambrożego? – przerwałem, nie mogąc wytrzymać tych starczych bredni.

- Ambrożego Damiana Achillesa Ratti, Piusa Jedenastego... Niech Pan cierpliwie słucha!

Równo o północy Pan, Lizeczka, Józek i Jorguś - nie ty, Jorguś, tylko ty o osiemdziesiąt cztery lata młodszy – więc jeszcze raz: Pan, Liza i my dwaj w młodszej wersji w naszych zestarzałych ciałach dotkniecie filutka i wrócicie do przyszłości. My dwaj, Jorguś, zostajemy tutaj. Wiem, że to brzmi skomplikowanie, ale tylko za pierwszym razem. Zobaczycie jeszcze, po setnym powtórzeniu wszystko będzie dziecinnie proste.

- Zaraz, moment, Wasza Świątobliwość! Jaki sarofag? Pius przecież jeszcze żyje!

- Do tego czasu umrze.

- Do jakiego czasu? Kiedy wracamy?

- We wrześniu czterdziestego drugiego. Panie Kacprze, dziesięć lat minie jak z bicza trzasło. Nawet pan nie poczuje upływu czasu.

- Jeszcze się panu spodoba. Lata trzydzieste były, są, były, nie ważne, będą wspaniałe. – bratu papieża plan się spodobał prawie od razu, jeszcze zanim usłyszał o najdziwniejszych jego elementach.

- Potem się pogorszy. Niemniej, dla osoby z Pańskim wykształceniem i z Pańskim dorobkiem zawodowym, to naprawdę złote czasy. Winszuję! Szczerze. Nawet Panu trochę zazdroszczę.

- A jeśli nie zechcę wrócić?

- O to się najmniej martwię. Zechce Pan. Będzie Pan chciał wrócić w lata dziewięćdziesiąte, zatroszczyć się o własny umysł. Tego się nie da zrobić, bo kanał Jana Pawła jest zamknięty, ale pokusa będzie silniejsza od wiedzy i rozsądku. Proszę mi wierzyć. Ja znam się na ludziach.

- Wasza Świątobliwość, a jak mam rozumieć, że on, to znaczy Pan, Wasza Świątobliwość, ten młody znajdzie się w ciele Waszej Świątobliwości, a Wasza Świątobliwość w jego ciele. Nie wiem, czy jasno wyraziłem pytanie... – przez pierwsze godziny rozmawialiśmy jak pacjencji zakładu psychiatrycznego.

Dobrze, że był dopiero trzydziesty drugi i nie wjechaliśmy jeszcze na terytorium Rzeszy. Po trzydziestym dziewiątym, za takie gadki by nas w try miga „eutanazjowali”.

- To bardzo proste, Panie Kacprze. Słyszał Pan zapewne o pocałunku obrazów. Podczas tego zabiegu cudowne właściwości cudownego obrazu przechodzą na jego kopię. Z duszami ludzi jest podobnie, choć nie do końca tak samo. Proszę wierzyć: z pocałunkiem obrazów mam co najmniej pięćdziesiąt lat praktycznego doświadczenia, mistyczny pocałunek ludzi studiowałem teoretycznie co najmniej lat dwadzieścia. Trochę znam się na tym. U ludzi żywych zachodzi Zamiana, inaczej Transmistyfikacja. Umysły zamieniają się ciałami. Trzeba tylko sprawnie przeprowadzić pocałunek. Do tego będzie nam potrzebna Liza. Bez niej też można, ale ryzyko niepowodzenia jest większe, a na powtórki nie będzie czasu. Tym bardziej, że chłopcy, to znaczy my z przeszłości, muszą do ostatniej chwili pozostać nieświadomi celu operacji. Panie Kacprze, niech Pana głowa nie boli, wszystko jest dokładnie zaplanowane.

- Wszystko? A jaka jest moja rola, jeśli mogę spytać Waszą Świątobliwość?

- Pan będzie ojcem Lizy. Poza tym oczekuję tylko jednego: dopilnuje Pan, żeby pierwszego września tysiąć dziewięćset czterdziestego drugiego Liza przyszła do kościoła. Kościół pod wezwaniem świętego Oswalda, w Traunstein. Zakładam z resztą, że nic Pan nie będzie musiał robić. Wystarczy nie przeszkadzać. No i potem, oczywiście, pojedziemy do Rzymu. To już ustalone.

Miałem absolutny mętlik w głowie, migrenę i nic więcej nie pamiętam z pierwszej rozmowy. Jak mam żyć dziesięć lat w jakimś Pipidowie, być ojcem dziewczynki, która ma już dwóch dziadków, a potem do kościoła i znów do Rzymu. Jak, na Miłość Boską(?)!

Gdy ból głowy ustąpił, a umysł odpoczął mogłem poprosić o dalszee wyjaśnienia. Potem znów znużenie, drzemka i kolejna runda pytań, i następna. I tak przez trzy dni i trzy noce.

Pytam: Dlaczego dziesięć lat? Dlaczego dopiero w czterdziestym drugim? Dlaczego nie teraz? Ratzinger odpowiada: Chłopcy są zbyt młodzi. W dwa tysiące szesnastym doznaliby szoku, który by ich zabił.

- Dlaczego nie przyjechaliśmy później, za Piusa Dwunastego?

- Byłoby za późno. Liza musi dorosnąć do swej roli, w tym czasie. Musi być stąd, nie z przyszłości. Wszystko się liczy, znajomość realiów, przyzwyczajenia, gesty, akcent.

- A co, jak umrzecie? Dziesięć lat to długo, a Wasza Świątobliwość i Pan, Eminencjo, nie jesteście już młodzieniaszkami.

- Jest takie ryzyko. Dlatego będziemy mieć na Pana oko. Gdyby sie miało stać to, o czym Pan mówi, dam Panu inne instrukcje. Teraz za wcześnie o tym mówić.

- Dlaczego Wasza Świątobliwość czekał do tak podeszłego wieku? Nie lepiej było spróbować przed sześciesiątką?

- Podróże w czasie zmieniają historię. Zmieniają przeszłość ale też teraźniejszość. Proszę o tym zawsze pamiętać. Każda zmiana niesie ze sobą kolejne zmiany. Panie Kacprze, nie podróż wstecz stanowi największe zagrożenie, a powrót do przyszłości. Zmiany, które tam zaszły, zajdą, zachodzą – Och, Einsteinie! Dlaczego czas musi być tak bardzo względny? – mogą być tak ogromne, że powracający nie pozna swojej epoki, zgubi się i przepadnie. Tego chciałem uniknąć. Chciałem zachować możliwość powrotu. Czy może Pan sobie wyobrazić skutki zniknięcia papieża? Zaczęłoby się od skandalicznych nagłóków w prasie brukowej: „Gdzie jest Benedykt?”, „Już od dwóch dni nikt go nie widział.”, „Kto otruł Benedykta?”, „Kto porwał Benedykta?”, „Czy kosmici istnieją?”, „Istnieją, mamy wreszcie dowód!” Aż do „To był ostatni papież.” „Bez ciała nie ma wyborów!”, „Konklawe anulowane!” To byłby koniec Kościoła na ziemi! Musiałem odczekać, zejść z telewizyjnych ekranów. Teraz Kościół da sobie radę: raz na rok pokażą stare ujęcia z Castel Gandolfo i po sprawie. Podobnie rzecz ma się z Georgiem. Ile by było krzyku po zniknięciu brata papieża! A teraz? Puści się plotkę, że były dyrygent uciekł z Ratyzbony do, przypuśćmy, Hiszpanii. Nikt się nie zdziwi. Panie Kacprze, emerytura to najlepszy okres w życiu księdza. Czas świętego spokoju. Oby trawła jak najdłużej.

- A co z Lizą? Będzie jej szukać policja, interpol, rodzice.

- Nie ma rodziców. Polegli, gdy była niemowlęciem, w wypadku samochodowym. Rodzina zastępcza nie będzie nic zgłaszać. Jest za granicą... Panie Kacprze, to tylko dziecko, nikomu nie potrzebna sierota.

- Wiemy co będzie się działo w Europie. Tylko my trzej znamy przyszłość. Wasza Świątobliwość, może by tak coś zmienić? Można zastrzelić Hitlera i ocalić świat od wojny!

- Po doświadczeniach z Polską, nie rekomenduję... Był, panie Kacprze, teraz już nie był, niejaki Smoleński. Zastrzelił prezydenta, przejął władzę - w maju tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego - i mianował się Zbawcą Narodu. Awanturnik był straszny, jak na ówczesne czasy, ale skuteczny. Zlikwidował sowieckiego antychrysta i zajął jakobiński Paryż. Puścił kawalerię przez neutralne Niemcy, co było niesłychane, ale przymknęliśmy oko. Protestantów z północy nie szkoda. Nawet z problem żydowskim sobie poradził – dzięki dostawom gazu z Syberii. Niestety, Smoleński oszalał. Ogłosił się świętym, a od papieża zarządał certyfikatu boskości. Takiej uzurpacji, Kościół nie był gotów tolerować. Wysłaliśmy agenta w lata dwudzieste, w czas mojego imiennika Benedykta Piętnastego. Wysłannik zastrzelił prezydenta zaraz po wyborach, raz na zawsze likwidując możliwość zamachu Smoleńskiego. Skutki są panu znane. Antychryst na wschodzie, Hilter na zachodzie, kryzys wiary jakiego Kościół nie doświadczył nigdy od początku istnienia. Panie Kacprze, lepiej nie łudzić się dobrymi zmianami i zostawić historię w spokoju.

- Ale Kościół zmieniał historię wiele razy.

- I co z tego? Teraz sami nie wiemy, czy Jezus rzeczywiście umarł, a jeśli tak, to gdzie i kiedy. Panie Kacprze, z historią lepiej nie żartować.

- Nie żartować? Za przeproszeniem, Wasza Świątobliwość, a co my teraz robimy?

- Niech Pan poczeka, Panie Kacprze. Minie trochę lat i zrozumie Pan. Ty też jeszcze nie pojąłeś sensu, mój Jorgusiu?

Georg Ratzinger nic nie odpowiedział. Zrobił tylko głupią minę. Tak głupią, do jakiej zdolny jest tylko ktoś, kto całe życie coś ukrywa.

Papież miał rację. Jest wszak nieomylny. Po latach zrozumiałem, jaki cel mu przyświecał, jak bardzo przyziemny. Zrozumiałem nawet trochę więcej: że nieomylność papieża jest ograniczona i że jego brat, ksiądz Georg, pragnął tego samego, tylko znacznie bardziej.

Dziesięć lat – minęło szybko, jak z bicza strzelił.

Pierwsze miesiące w nowym czasie były bardzo trudne. Ratzingerowie zainstalowali się w klasztorze niedaleko i cierpliwie czekali. Dla mnie zorganizowali dom i kobietę, czterdziestoletnią starą pannę, dewotkę nowo nawróconą na narodowy socjalizm. Niby wszystko miałem, ale nicnierobienie i nudy były wręcz nie do zniesienia. Nuda – rzecz względna. Na ulicy ciągle się coś działo, „żona” z zachwytem patrzyła przez okno na kolejnych „czerwonych”, którym „narodowi” z SA obijali fizjonomię. Ja na ulicę wychodziłem rzadko i tylko wtedy, gdy brunatne hordy wyjeżdżały poza miasto. Wiedziałem, czym to się skończy.

Potem zdarzył się pożar Reichstagu. Przez kraj przelała się fala zmian, która jednych zatopiła, a innych wyniosła wysoko do góry, jak zawsze podczas rewolucji. Mnie wicher przemian przeniósł z dnia na dzień z nikąd do budynku sądu. Zostałem urzędnikiem.

Główna w tym zasługa pewnego narodowca. To śmieszna historia, mająca początek jeszcze podczas podróży pociągiem z Rzymu. To było gdzieś w Szwajcarii. Rozmawialiśmy z Jozefem i Georgiem o historii, czyli przyszłości, jeśli za punkt odniesienia brać rok trzydziesty drugi. Rozmowa zeszła na temat Wilhelma Gustlofa – tego słynnnego statku, Titanica Morza Bałtyckiego. Wtedy zaczął się nam przyglądać pewien pasażer. Rzucał w naszą stronę jedynie ukradkowe spojrzenia, ale byłem pewien, że się uważnie przysłuchiwał. Młody, dwudziestolatek, ubrany schludnie, ale skromnie, ubogo. Twarz robotnika, oczy wilka. Minęło piętnaście minut, może pół godziny, a ten jak nie wrzaśnie! Że co my sobie myślimy! Że Gustlof wielkim patriotą jest i nie godzi się z niego żartować!

- Zatopić Gustlofa? No, moi Panowie, śmierdzące Żydy! W Reichu porozmawiamy inaczej!

- Uspokuj się, chłopczyku... Byłeś w Dachau? – Benedykt użył najłagodniejszego tembru głosu, jaki miał w swoim arsenale.

- O, wypraszam to sobie, ty stary parchu!

- Posłuchaj, chłopcze i zapamiętaj sobie. My jedziemy do Traunstein. Powtarzam, Traunstein! A teraz stary Jozef prawdę ci powie. Pojedziesz do Dachau. Słuchaj! Nie przerywaj! – Benedykt wrzasnął niespodziewanie na cały wagon, by zamknąć otwierającą się właśnie jadaczkę nazisty.

- Tam jest więzienie, dlatego słuszne jest twoje oburzenie na moje słowa. Ty tam pojedziesz służyć, chłopcze! I służba tam bardzo ci się spodoba. Szybko awansujesz. Będą ci się nisko kłaniać i mówić „Tak jest, Herr Standartenführer!” O, ty zajdziesz nawet wyżej! Jeszcze więcej ci powiem. Będziesz mieć żonę, a oprócz niej dwie kochanki i z każdą po trójce dzieci. I wille trzy będziesz miał, każdą z parkiem i basenem. Za dziesięć lat będziesz potężnym człowiekiem... Pamiętaj, chłystku! Traun-stein! Traun-stein! Jak spłonie Reichstag chcę cię tam widzieć.

- Jakiś obłąkany! – nieznajomy ukłonił się do innych pasażerów i oddalił się jak niepyszny do innego wagonu.

Po pożarze wspomniał przygodę w pociągu i przepowiednię. Przyjechał do Traunstein, wpisał mnie do partii i załatwił robotę w sądzie. Z dnia na dzień stałem się ważniejszy w mieście niż burmistrz, komendant polisji, prokurator i wszyscy sędziowie. Zostałem ich kuratorem z ramienia partii.

Obaj pozostali goście z XXI wieku ustawili się jeszcze lepiej. W klapy marynarek wpięli odznaki partyjne i dumnym, marszowym, narodowo-socjalistycznym krokiem udali się na plebanię. Spytali gosposię o proboszcza, powiedzieli, że mają czas, że mogą zaczekać, aż wróci stamtąd, dokąd poszedł. Mówiąc te słowa, obydwaj jednocześnie uśmiechnęłi się tak, że było od razu jasne, że gdyby bardzo chcieli, to mogliby nawet spytać, dokąd to udał się proboszcz dokładnie w południe, ale odpowiedź na tak intymne pytanie ich wcale nie interesuje. Gdy proboszcz raczył jednak wyjść zza kotary, usłyszał, że Watykan, że Pius, że tajna misja i że w ogóle, nie byłoby najgorzej, gdyby mogli od czasu do czasu, co niedzielę, na przykład, przenocować na plebanii i że gdyby mogli spocząć, zmęczeni porannym spacerem, w kościele, w konfesjonale na przykład, to też by nie mieli nic przeciwko. Obiadem także nie pogardzą, jeśli gosposia gotowa dostawić dwa talerze.

- I najważniejsze, drogi księże proboszczu. Jesteśmy tutaj incognito.

Zaprezentowali triumf woli najczystszej postaci! [Leni Riefenstahl „Triumph des Willens“]

Oczywiście, nie omieszkałem spytać Benedykta, skąd wiedział o przyszłej świetlanej karierze tamtego typka z pociągu. Zmyślał, czy rzeczywiście coś wiedział. Oto słowo papieża:

- Siła dedukcji, Panie Kacprze. Jest butny, skłonny do agresji, brutalny, nie nauczony ogłady; ceni siłę fizyczną; pogardza słabszym; nie myśli; słucha przełożonych – typowy SS-man. Wtedy, w pociągu , wykazał się jeszcze nieprzeciętną głupotą. Na pewno wiózł jakąś kontrabandę, pieniądze, broń, materiały dla propagandy. Inaczej nie dostałby pieniędzy na bilet. Ściągając na siebie uwagę, denerwując podróżnych, nie wiął pod uwagę, że w wagonie może być szpicel policji, albo że ktoś wskaże go straży na granicy. Idiota! Tacy w SS zrobią największą karierę. To po pierwsze, a po drugie, wiem przecież, że wszystko zacznie się w Dachau. Każdy SS-man będzie rozpoczynał służbę właśnie tam. Już się zaczęło. Ciągle zapominam, że mamy już rok trzydziesty trzeci.

Lata mijały, Lizeczka rosła. Rosła, rosła, aż wyrosła na przepiękną pannę Lizę. Najłatwiej jest coś przeoczyć, gdy ma się to prosto przed oczyma. Tak też było z Lizą. Widząc ją codziennie, nie zauważałem drobnych zmian, zachodzących z każdym tygodniem, i długo nie doceniałem jej urody w należytym stopniu. Olśnienie przyszło w dniu jej piętnastych urodzin.

Każde dziecko musi mieć datę urodzin. Benedykt wyrobił więc też dla niej metrykę: Liza Maria Tittenreich, urodzona w miejscowości Petting niedaleko Jeziora Wagingskiego, dwudziestego kwietnia tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku. Ważna data; urodziny Führera.

Lizeczka wróciła z tygodniowego pobytu w niedalekich górach. Kilka dni jej nieobecności w domu wystarczyły, by moje oczy odpoczęły od ciągłego widoku córki, a nawet zaczęły za nim tęsknić. Piszę „córka”, bo Lisa już od lat nie mówiła do mnie „wujku” i od kiedy weszła w trudny wiek dojrzewania i zaczęła mieć własne zdanie na każdy temat, spreczała się ze mną tak zajadle, jak można się sprzeczać tylko z rodzicem, kochającym bezwarunkowo. Po pracy usiedliśmy we troje za stołem. Żona przygotowała tort, ja wniosłem do pokoju rower – prezent na urodziny.

- No, powiedz Lizeczko, jak było na obozie, co widziałaś? – pyta żona.

- Nie mówcie do mnie „Lizeczko”! Mam normalne imię!

- Panno Lizo, Berchtesgaden musi teraz wyglądać pieknie. Jest jeszcze śnieg  na szczytach?

- O tak! Nasze niemieckie Alpy są przepiękne! Wielkie! I wiecie co? Byliśmy z naszą szaarlajterką niedaleko Obersalzberg! Przez lornetkę patrzyłyśmy na willę Führera! Och, ile tam różnych zabudowań! Doktor Goebels, pan minister Himmler, pan minister Scheer, każdy ma tam dom blisko Führera. Nie muszą cały czas pracować w Berlinie! Mogą tutaj, u nas, gdzie powietrze jest najlepsze na świecie. Nie to co w stolicy. I wiecie co? Chyba widziałam Panią Braun na tarasie! Och, jaka ona gruba! Fuj!

- Lizeczko, tak nie wolno mówić!

- E tam! Na miejscu Führera znalazłabym sobie ładniejszą żonę.

Moje dwie narodowo-socjalistyczne kobiety kłóciły się o kochankę Hitlera, i kłóciły, i niepotrzebnie, bo żadna i tak nie podsiądzie tej głupiej krowy. Kłóciły się, jakby nie wiedziały, że stary Adolf był impotentem i cholerykiem. I o tym, że niezdrowymi awansami tak zatruł życie własnej siostrzenicy, że ta wybrała śmierć, niż życie pod jego butem, też nie mogły wiedzieć. A mnie by nie uwierzyły, nawet gdybym podpierał się autorytetem samego papieża. W państwie narodowców papieże są bez znaczenia.

http://www.kreisgemeinschaft-wehlau.de/
Paterswalde%20Alt/071-0096%20Irene%
20Klimach,%20BDM%20am%2001.04.1944.html
Patrząc na Lizę, po kilku dniach jej niebytności w domu, pełną energii, rozpromienioną, zachwyconą życiem, zauważyłem, że była piękna. Długie warkocze, jak półmetrowe bawarskie kiełbaski, spływające wzdłuż obu skroni na ramiona, włosy przypominające barwą dojrzałe źdźbła jęczmienia, policzki – pulchne kajzerki, bystre oczy, tęczówki jak niebo rozjaśnione południowym słońcem oraz figura idealnie proporcjonalna, kobieca.

Wtedy właśnie nastąpił moment olśnienia. Nagle wiele rzeczy ułożyło mi się w głowie.

Przez lata nie dawał mi spokoju dialog Ratzingerów, podsłuchany w pociągu:

- Pamiętasz jeszcze tę blondynkę, co przyszła posłuchać chóru pierwszego września? – spytał ex-papież.

- W czterdziestym drugim? Oczywiście, że pamiętam. Myślisz, że to ona?

- Jestem przekonany!

- Podobała ci się! Widziałem jak wodziłeś za nią oczami. Kto by wtedy przypuszczał, że zostaniesz głową Kościoła... Przez nią zostałeś księdzem.

- Rzeczywiście, przez długi czas tak myślałem, ale to nie przez nią... Tym razem nie możemy jej zgubić.

- Nie rozumiem.

- Intermedium. – To słowo Benedykt wypowiedział cicho, jakby się bał, że ktoś nie powołany mógłby usłyszeć.

„Intermedium” – to było słowo-klucz. Wystarczyło Georgowi, by zrozumieć plan papieskiego brata. Mnie ono nic nie mówiło. Inter i medium. Jakie medium? Przecież nie telewizor.

A wystarczyło tylko skojarzyć fakty i słowa. Intermedium i transmistyfikacja... Mistyczny pocałunek, podczas którego dusze miały zamienić się ciałami... Mówiąc w języku bardziej przyziemnym, plan Benedykta zakładał, że dwóch młodzieńców, jeden piętnasto-, drugi osiemnastoletni, pocałuje się w usta z jakimiś wysiwiałymi dziadkami, starszymi, nie mniej nie więcej, o sto lat! Jednocześnie. I że to nie będzie byle jaki pocałunek. O nie! To ma być pocałunek mistyczny – całą powierzchnią warg, z języczkiem, taki żeby dusza zechciała przeskoczyć... To niemożliwe.

Niemożliwe? Nic nie jest niemożliwe. Kościół nie takich cudów dokonywał. Wiara, jak wiadomo, przenosi góry, a diabeł, gdzie sam nie może , tam babę pośle.

Babę! Z kobietą wszystko staje się możliwe, nawet homoseksualno-heterogeriatryczny pocałunek przy otwartej trumnie o północy w podziemiach bazyliki. Trzeba tylko znaleźć odpowiednią kobietę. Taką, dla której młodzieniec zrobi wszystko. Bingo! Liza jest tą kobietą! Dla niej Benedykt odważy się na wszystko, nawet na podróż w czasie.

W XXI wieku mieliby łatwiej. Do intermediacji można by użyć odtwarzacz DVD z odpowiednią płytą. Ale nie w latach czterdziestych. Wtedy nie było jeszcze ani domowego kina, ani filmów porno dobrej jakośći. Kobieta była niezbędna.

Moja Lizunia była wprawdzie idealnym intermedium, ale nikt nie dał gwarancji, że będzie dostępna. Benedykt się pomylił – tak wtedy pomyślałem. Nie uwzględnił najprostszej rzeczy. Że gdy tylko usłyszę słowo „tato”, pokocham tę dziewczynkę nad życie. Założył, że będę bezczynnie stał z boku i czekał, aż padnie komenda odjazdu do Rzymu.

- Niedoczekanie twoje, Wasza Ex-Świątobliwość! Nie oddam ci swojej córki na zmarnowanie. Nie będzie żadnej transmistyfikacji z jej udziałem, nie wyślę jej zpowrotem w przyszłość, gdzie czeka ją, a także mnie i braci Ratzinger – wszystkich świadków podróży w czasie – niechybna śmierć z ręki Kamerlinga. – Postanowiłem zapobiec zbrodni.

Skoro papież mógł się pomylić, to co dopiero ja, niedouczony naznaczeniec partyjny. Ja też nie doceniłem uczuć. Nie brałem pod uwagę, że Liza może się zakochać. Miała trzynaście lat, czternaście, piętnaście – a ja wciąż widziałem w niej małą dziewczynkę. Tymczasem w tym wieku, miłość ma pełne prawo się zjawić. Gdy już nadejdzie, zazwyczaj jest głupia i nie zna umiaru.

Przypomnij sobie, jakim zachwytem Liza mówiła o Führerze i jak niepochlebnie wyrażała się o Ewie Braun. Jej ukochanym był Adolf Hitler, idol wielu nastolatek wszędzie między Renem a Niemnem, od wyspy Sylt do Alp.

Nie ma się czemu dziwić. Bombardowana non stop państwową propagandą, w szkole, w JM, [JM = Związek Młodych Dziewcząt] potem w BDM, [BdM = Związek Niemieckich Dziewcząt] i w domu. Co prawda, dbałem o to, by do Lizy docierały myśli krytyczne wobec rządu, żartowałem z bombastycznych rytuałów, a Hitlera nazywałem „wielkim kurduplem”, zwłaszcza kiedy chciałem odpocząć w nocy, ale żona, absolutnie wierna idei Wielkich Niemiec i narodowemu socjalizmowi, dawała jej zgoła inny przykład.

- Jeden Naród, jedna Rzesza, jeden Führer – powtarzała jak mantrę, zwłaszcza podczas wizyt rodzinnych.

Dzień zaczynaliśmy rozpoczynaliśmy wspólną gimnastyką. Liza uruchamiała radio, krótko przed siódmą. Po chwili muzyka cichła i z głośników niosła się audycja poranna:

- A teraz podskoki w miejscu, pajacyk. – mówiło radio kobiecym głosem.

- I! Eins, zwei, drei, vier! Eins, zwei, drei, vier! Ręce do góry! Klaszczemy... I! Eins, zwei, drei; heil! Eins, zwei, drei; heil! W zdrowym ciele, zdrowy duch! [heil = zdrowy]

Do śniadania słuchaliśmy wiadomości z frontów wojny i z frontu pracy w głębi kraju. Kraj wstawał z kolan. Im więcej zwycięstw, im więcej podbitych terytoriów, im więcej trupów, tym wyżej.

Potem Lisa szła do szkoły. Tam, oczywiście, wychowanie fizyczne i nauka o rasach. Na zakończenie każdego semestru egzamin z siedmiu przykazań rasisty:
1. Rasy istnieją – to fakt biologiczny.
2. Rasy znajdują się w stanie wojny, zawsze i wszędzie.
3. Wygrywa rasa najsilniejsza.
4. Silna rasa szybko się rozmnaża i zajmuje terytorium sąsiedniej rasy.
5. Rasa słaba jest niszczona prze rasę silną, albo jej służy. Taka jest sprawiedliwość biologiczna.
6. Uczucie litości to żydowski jad przeciwny ludzkiej naturze i naukowej moralności.
7. Żydzi to nie ludzie.

Po szkole, hufiec i dalsza indoktrynacja: Największą chwałą dla mężczyzny jest zginąć za ojczyznę. Największą chwałą dla kobiety jest dać ojczyźnie dobrego żołnierza! Niech każda niemiecka kobieta i każda niemiecka dziewczyna da Führerowi nowego żołnierza!

Wieczorem do kolacji przemówienie doktora Goebelsa o podstępnych Żydach, tchórzliwych Anglikach i rosyjskich podludziach, zakończone pochwałami pod adresem Führera z obowiązkowym okrzykiem „Zieg Heil!” i „Heil Hitler!” Zamiast Goebelsa mogła być mowa samego Führera, jeśli akurat była ku temu jakaś okazja.

Propaganda, przedstawiająca Hitlera jako energicznego, mądrego i opiekuńczego wodza, działając na młody umysł, mogła dać skutek w postaci zakochania. To jednak dziecinna miłość, tak samo nierealna, jak nierealny był obraz bohatera będącego obiektem tej miłości. Prawie wcale się więc tym uczuciem Elizy nie przejąłem. Może się nawet ucieszyłem, że to nie była jeszcze prawdziwa miłość do prawdziwego kawalera. To był drugi błąd, jaki popełniłem.

Zapomniałem, że Liza nie była moim biologicznym dzieckiem. Po dziesięciu latach wspólnego życia nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia. Lizeczka była moją najukochańszą córką i nikogo innego. Dla niej pokrewieństwo krwi miało jednak znaczenie. Ani ja ani żona nie poruszaliśmy tego tematu, bo nie widzieliśmy takiej potrzeby, a Liza ona dusiła ten problem w sobie.

Dużego domu pod lasem, gromadki dzieci i zwierząt mieszkających w mniejszych domach tuż obok nie da się całkiem wyprzeć z pamięci. Podobnie trudno byłoby ci zapomnieć dwóch dziadków, prowadzących cię za ręce w jakieś dziwne ciemne miejsce. Wspomnienia wczesnego dzieciństwa żyły w głowie Lizy, w uśpieniu, aż pewnej nocy się przebudziły.

Mogła mieć wtedy dwanaście - trzynaście lat, bliżej trzynastych urodzin. Przybiegła do mnie, wskoczyła pod kołdrę i spytała o te miejsca i o dziadków, których od lat nie widziała. Wtedy musiałem jej powiedzieć prawdę, a przynejmniej tę część prawdy, którą mogłem jej przekazać:

- Lizeczko, ja i mama bardzo cię kochamy. Jesteś naszym jedynym dzieckiem, wybranym. Kiedy byłaś bardzo mała, twoi biologiczni rodzice polegli w wypadku samochodowym. My wtedy zabraliśmy cię do nas na wychowanie… Twoi biologiczni rodzice byli wspaniałymi ludźmi. Szkoda, że nie żyją. Polegli dla ojczyzny.

Zaakceptować, że nie byliśmy zwyczajną rodziną, nie przyszło jej łatwo. Przez dwa tygodnie co noc spała ze mną, co wywołało niemały niepokój żony, dopóki się nie przekonała, że obojętnie adopowaną czy rodzoną, kochamy ją tak samo. Kryzys minął, ale pojedyncze ogniska lęku musiały się wciąż tlić pod skórą. Niewidoczne z zewnątrz, wcciąż stanowiły zagrożenie na przyszłość.

Siłą rzeczy, nie mogliśmy wskazać ani miejsca pochówku biologicznych rodziców, ani powiedzieć, jak się nazywali. Liza zaś drążyła temat. Potajemnie próbowała dociec prawdy.

Znalazłszy się w Petting, przy okazji jakiegoś marszu po bezdrożach, organizowanego przez jej koło BdM-u, udała się na tamtejszy cmentarz. Kilka razy przeszła wzdłuż i wszeż, przeglądając tablice na nagrobkach i nie natrafiła na ani jeden grób, który mógłby należeć do jej rodziców. Albo nie pasowała data pochówku, albo wiek pochowanych osób.

Pierwszym wyjaśnieniem, jakie jej przyszło do głowy, było, że jej rodzice musieli nosic różne nazwiska i spoczywali w oddzielnych grobach. Znaczyłoby to, że była nieślubnym dzieckiem, którego nikt poza mną i moją żoną nie chciał. Mogła tez być naszym dzieckiem, albo dzieckiem jednego z nas z innego związku. Teraz wiem. Później, w pociągu, Liza mi powiedziała, że przez dłuższy czas trzymała się tej właśnie opcji jak ostatniej deski ratunku.

Lęk przed odrzuceniem jest w takiej sytuacji reakcją najzupełniej normalną. Nawet jeśli nie mija całkiem, można z nim żyć. Niemcy lat czterdziestych nie były jednak normalnym krajem. Tam, niewłaściwe pochodzenie łatwo było przypłacić życiem. Wtedy nie przychodziło mi to do głowy, ale jaki mógł być tok rozumowania niespokojnej nastolatki? Jeśli nie wiadomo, kim byli rodzice, to wiadomo. I wiadomo, jaki los czekał tych, o których było wiadomo. W „Niemieckiej Dziewczynie“ o tym nie pisali, ale wystrczyło choć raz posłuchać doktora Goebelsa, żeby nie mieć wątpliwości. Wyjazd do pracy na Tereny Wschodnie nie oznaczał niczego dobrego.

Po którejś z wielu konwulsji umysłu, Liza doszła do wniosku, że żeby odwrócić od siebie podejrzenia, mimo że nikt w mieście o nic jej nie podejrzewał, musi podwójnie udowodnić wierność. Skoro Führer rząda, by każda niemiecka kobieta i dziewczyna urodziła żołnierza, to ona mu urodzi, najlepiej od razu dwóch.

Powinienem się był tego domyślić. Ze szkoły doszły mnie słuchy, że Liza w ciągu kilku dni wypożyczyła wszystkie książki z działu „Biologia i higiena”, jedną po drugiej. Bibliotekarka dała mi do zrozumienia, że dziewczyna mogła się interesować domowymi sposobami spędzenia płodu. Za ten nieptriotyczny czyn w państwie Hitlera groziła kara śmierci; czujna urzędniczka, członkini NSF [Narodowosocjalistyczna Wspólnota Kobiet] jeszcze do pożaru Reichstagu, nie musiala mi o tym przypominać. Jak tylko się nadarzyła dogodna chwila, by zamienić z Lizą słówko na osobności – do żony nigdy nie miałem zaufania, a Liza, zdaje się, odziedziczyła tę cechę ode mnie – spytałem o przyczynę nagłego zwrotu ku biologii.

- Och, tato... bo ja chciałam się tylko dowiedzieć, tego... dokładniej... o reprodukcji... – tak bardzo speszonej jak wtedy nie widziałem jej nigdy wcześniej i nigdy potem.

Mimo że temat prokreacji fascynował państwowych propagandzistów nie mniej niż rzeź na froncie i pojawiał się stale, w tej czy innej formie, w radio i prasie, a niektóre zdjęcia drukowane w gazetach młodzieżowych były nie mniej zmysłowe niż fotografie modelek, krążące w internecie osiemdziesiąt lat później, wciąż był to temat tabu. W domu nigdy o tym nie rozmawialiśmy, co nie znaczy, że Liza w ogóle nie miała okazji zdobyć pewnej wiedzy.

- Właściwie, skąd wiesz, co czytałam? Partia ma wszędzie oczy? – To pytanie, mające zaboleć mnie swoją złośliwością, ucieszyło mnie, jak mało które słowa wypowiedziane przez Lizę kiedykolwiek wcześniej. Sarkazm w odniesieniu do partii pokazał niezbicie, że w stosunku mojej córki do partii więcej było pozerstwa niż fanatycznego zachwytu. Nie wszystko było stracone.

- Nie gadaj głupstw, Lizeczko! Pani z biblioteki mi powiedziała. Myśli, że planujesz aborcję.

- Co! Ja?

- Tak, skarbie. Zostawię uchylone drzwi. Jeśli zechcesz, przyjdź porozmawiać wieczorem. A teraz idź do siebie poodrabiać lekcje.

Zjawiła się u mnie po jedenastej. Najciszej jak umiała, zamknęła za sobą drzwi i jak zawsze, gdy był jakiś sekret do omówienia, wsunęła się pod kołdrę.

- Tatusiu, przepraszam.

- Książki po to są, żeby czytać, Lizeczko. Nie masz za co przepraszać. To ten babsztyl nie powinien wtykać nosa w nieswoje sprawy.

- Pani Buserl?

- Pani idotka. Zbigociały szpicel Gestapo. Uważaj na nią. Jest bardzo niebezpieczna. Jeśli jeszcze nie poszła z tym na policję, to znaczy, że będzie czegoś chciała za milczenie. Ale o to się nie martw, skarbie. Damy radę. Jutro z nią porozmawiam. Powiem, że masz chłopca z Hitlerjugend i chciałaś się przygotować przed intymnym spotkaniem.

- Tato! Jak możesz?

- Wybacz, kochanie. Dla mnie zawsze będziesz malutką Lizeczką, ale spójrz na siebie. Jesteś dorosła. Chłopcom się na pewno podobasz... Oby tylko ta stara dewiantka zechciała uwierzyć!

- Nie o to chodzi, tatusiu! Mam chłopca z Hitlerjugend i nie tylko. Wszystko zgadłeś! Nie rozumiem, jak możesz tak o niej mówić. Jesteś przecież jednym z nich! – najbardziej zainteresowało mnie to „i nie tylko”, ale zabrakło mi wtedy, żeby zapytać.

- To prawda. Możesz się mnie wstydzić. Wiem jednak, że kiedyś zrozumiesz, że tylko dzięki partyjnemu znaczkowi, mogę nas skutecznie chronić.

- Chronić? Przed czym? – drzemiące demony niewyjaśnionej przeszłości obudziły się na dobre.

- Przed złym życiem, skarbie... Kiedyś, dawno temu, spotkałem dwóch aniołów. Jeden z nich powiedział: Daję ci córkę. Masz jej strzec jak oka w głowie. Od tamtej pory jesteśmy razem. Nikomu nie dam cię skrzywdzić. – nie powiedziałem, że kontrakt z aniołami był na czas określony. Nie chciałem dodatkowo niepokoić ani jej ani siebie.

- Powiesz, mi kim byli? Kim byli moi rodzice?

- Raczej kim będą... Nie wiem, skarbie.

- Nie chcesz mi powiedzieć, że byli Żydami. To jest ta tajemnica.
- Nie, kochanie. To znacznie bardziej skomplikowane. Uwierz mi, że bajka o aniołach jest najbliższa prawdy, z tego co mogę ci dziś powiedzieć. Zresztą, niedługo wrzesień. Obawiam się, że się sama wszystkiego dowiesz... To czego szukałaś w tych książkach do biologii? Znalazłaś?

- Nie.

- I nie znajdziesz tego w podręcznikach.

- A gdzie znajdę?

- W sobie, gdy będzie pora ku temu. Wszystkiego się dowiesz w odpowiednim czasie.

Następnego dnia odbyłem bardzo nieprzyjemną rozmowę z żoną.

- Znowu szeptaliście w nocy! Mało ci mojej siostry? Mało ci jej córki? Musisz jeszcze Lizę bałamucić? Ty wiesz, co mówią w szkole? Nierządem sprowadzisz kiedyś na nasz dom nieszczęście... Kacper, czy ty w ogóle wiesz, gdzie jest ta miejscowość, dokąd teraz wywożą asocjalnych i wichrzycieli? Jakieś Piaski! Nigdy nie słyszałam takiej nazwy.

- To gdzieś w Generalnym Gubernatorstwie. Ta nazwa po polsku znaczy „piach”, „piaski”. Do piachu się ich wywozi. – słysząc swoje własne słowa, bladłem coraz bardziej, przerażony odkrytym niechcący symbolizmem nazwania tej odległej wioski. Ziemia rozstępowała się pod moimi nogami. Przeczuwałem najgorsze.

Człowiek, który zdecydował o lokalizacji obozu akurat tam, musiał mieć wyjątkowo makabryczne poczucie humoru i... słowiańskie korzenie. Tutaj Polak, tam Czech, Führer białych Niemiec – Austriak krwi nie czysto aryjskiej. W rządzie pederasta i sodomita. Ten cały nacjonalizm, czystość rasowa, Wielkie Niemcy to jeden wielki pic na wodę! Im dłużej żyłem wtedy, tym mniej mogłem zrozumieć, jak ludzie mogli się dać na to nabrać. Czy trochę blichtru i parę sloganów nasączonych patosem to wszystko, co trzeba, by masy poszły czwórkami za psychopatą? Czy naprawdę jesteśmy aż tacy głupi?

- Skąd wiesz? Skąd znasz polski? – następne pytanie, kolejny wstrząs ziemi.

- Od robotników. Ci co kładli bruk na ulicy Adolfa Hitlera, znają dobrze niemiecki. – tym razem zbladła żona. Okazało się, że jej mąż, urzędnik partyjny, miewał kontakt z podludźmi!

Żona nie miała więcej pytań. A ja zrozumiałem, że Benedykt nieprzypadkowo wybrał datę pierwszego września. Pierwszego września tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku wypadał we wtorek. Wiedziałem, że do tego czasu byliśmy bezpieczni. Rozmowa z żoną miała miejsce w piątek. Zostawało mi więc tylko sześciesiąt godzin, by uratować Lizę i siebie. Mało!

W planie Benedykta krytycznym momentem było przyjście Lizy do kościoła. W wersji historii, którą znałem, Liza weszła, posiedziała jakiś czas w ławce i wyszła w niewiadomym kierunku. Potem młodzi Ratzingerowie nigdy jej już nie widzieli. Benedykt chciał to zmienić. Dokładnie wtedy, w kościele świętego Oswalda, bieg historii miał zmienić kierunek. Od tego momentu, los każdego z nas stawał się niepewny.

W szczególności podróż do Rzymu w czasie wojny, z przekraczaniem granicy, z kontrolami dokumentów na terenie Rzeszy i we Włoszech, z nalotami bombowymi, opóźnieniami pociągów, i tak dalej, i tym podobnie stanowiła niezwykle ryzykowne przedsięwzięcie. Benedykt nie po to strawił dziesięciolecia na przygotowanie zamachu na czas, żeby na ostatniej prostej wystawić się na ryzyko! I jak, do cholery, miałaby ta podróż wyglądać? Dwóch starych księży, dwóch chłopców, w tym jeden w wieku poborowym, facet i jego nastoletnia córka – ciekawa kompania! Jadą za granicę – w jakim celu? A dokumenty podróżne, wizy, zezwolenia, pieczątki, rozkaz delegacyjny RAD dla Georga? [RAD = Służba Pracy Rzeszy]

Wreszcie przyszło olśnienie. Stary papież kłamał! Niemiało byż żadnego Rzymu ani powrotu do naszego czasu. Przejrzałem jego podstęp! Transmistyfikacja miała się odbyć w Traunstein. Potem, stary Jozef i stary Georg żyliby dalej w ciałach zabranych młodym, a młodzi? Niechby tylko spróbowali zaprotestować! Jedno słówko o całowaniu i się zaraz dowiedzą o eutanazji umysłowo chorych. Co mogło spotkać Lizę w nowej historii? Zaczęłaby od lekcji biologii, w trójkącie z obydwoma braćmi. Właściwie nie znimi, a ze zboczonymi księżmi w ich dziewiczej skórze. A potem? „Murzyn zrobił swoje; Murzyn może odejść.” [Friedrich Schiller,Sprzysiężenie Fieska w Genui”] Co ze mną? To bez znaczenia. Moje godziny były już i tak policzone.

Jedyną szansą na uratowanie Lizy, małą ale nie zerową, było fiasko planu Benedykta. Historia nie mogła się zmienić. Musiała zatoczyć idealne koło.

Poszedłem do szkolnej biblioteki.

- Już wszystko jasne, Pani Buserl! Dziewczyna się zakochała. Piękny chłopak, wysoki, aktywny w Hitlerjugend! Sama Pani rozumie. Zanim się coś zrobi praktycznie, trzeba zgłębić teorię. Po to właściwie jest szkoła... A tak przy okazji i żeby okazać odrobinę wdzięczności, to dla pani. Koszyczek pralin. Mojej Lizeczce bardzo smakują. I jakby w przyszłości pani coś zauważyła, proszę dać mi znać. Bardzo dziękuję. Do widzenia Pani.

Zarzegnawszy jedno źródło niebezpieczeństwa, zabrałem się za drugie. Zadzwoniłem do siostry żony.

- Hanna! Kochana szwagierko, musisz natychmiast przyjechać! Z Julcią, oczywiście, że z Julcią... Stało się coś okropnego. Twoja siostra na głowę upadła! Oskarża mnie o deprawowanie córki. Możesz to sobie wyobrazić? Ja nie. Przyjedź, błagam, może tobie się uda w sobotę i niedzielę jakoś na nią wpłynąć, zanim zacznie robić naprawdę wielkie głupstwa... A jak mąż? Nadal w Auschwitz, czy już przeniesiony gdzieś bliżej domu? Acha, jeszcze trzy tygodnie... To dobrze. Całuję! Acha, bym zapomniał. Powiedz Julci, że mam dla niej nową książkę... „Cudowny gość.” Dostałem właśnie od pewnego adwokata, zainteresowanego pomyślnym roztrzygnięciem sprawy jego klienta. Jestem pawien, że Julcia będzie zadowolona.

Resztę czasu poświęciłem na przygotowanie ucieczki. Kupiłem bilety dla siebie i Lizy, przez Salzburg do Villach. Na cmentarzu i pod łąwką w parku ukryłem paczki z pieniędzmi. Do teczki spakowałem rewolwer, naboje i kilka sztuk bielizny, które wyjąłem z szafy Lizy. W niedzielę zabrałem całą rodzinę do kościoła. Ostatni raz byłem w nim na początku lat dwutysięcznych, kiedy mieszkałem jeszcze w domu dziecka. Muszę przyznać, że w środku prawie nic się nie zmieniło. Rozejrzałem się – w jednym z konfesjonałów siedział anioł, z którym nie widziałem się bez mała dekadę. Dowiedziałem się, że w dni powszednie są dwie msze rano i jedna o siódmej wieczorem.

We wtorek, pierwszego września, zamiast do budynku sądu udałem się do kościoła. Proboszcz, zobaczywszy mnie, ukłonił się nisko, pozdrowił „Szczęść Boże!” i pobiegł do ołtarza. Po drodze padł na kolana przed wielkim krucyfiksem, stojącym z prawej strony i przeżegnał się ze dwadzieścia razy. Ciekawe, co spowodowało w księdzu nagły przypływ pobożności: powrót, po latach, grzesznej owieczki do domu pasterza, czy znaczek partyjny w klapie marynarki.

Przesiedziałem obie msze w bocznej nawie i nic, dokładnie jak przypuszczałem. Liza i Jozef byli w szkole; Georg też musiał być czymś zajęty. Pewien, że niczego nie przegapiłem, udałem się do pracy z zamiarem powrotu wieczorem.

Analizowałem posiadane informacje niezliczoną ilość razy, zastanawiając się, dlaczego Liza przyszła do kościoła i dlaczego wyszła, nie doczekawszy się spotkania z chłopcem, albo z chłopcami. Wniosek był jednoznaczny. Przyszła, bo była zakochana. Zapewne w Jozefie - on w tym czasie należał do Hitlerjungen. Nie wykluczone jednak, że zwróciła uwagę na starszego Georga. Który z nich zawrócił jej w głowie i czym zyskał przychylność to sprawa drugorzędna. Bracia i tak mieli przyjść na mszę razem. Pozostało wyjaśnić, co Lizę wygnało z kościoła – co miało ją wygnać. Tu też odpowiedź nasuwała się sama: to byłem ja, czy też miałem być, czas jest wszak pojęciem względnym. W zasadzie nie musiałem nic robić, tylko być. Liza zobaczywszy tatę, uznała, że z randki nici, bo kto by chciał flirtować przy rodzicu i wyszła, nie zamieniwszy z Ratzingerami słowa.

Przed kościołem byłem już o wpół do siódmej. Po pierwsze, chciałem zająć jak najmniej eksponowane miejsce, na długo przed rozpoczęciem nabożeństwa. Ratzingerowie nie zapamiętali niczego szczególnego i nie domyślili się przyczyny zniknięcia Lizy. Żeby nie zmieniać tego stanu rzeczy, nie wolno mi było więc rzucać się w oczy ani prowokować raptownej reakcji córki. Nie spóźnić się i być cicho – to było całe moje zadanie. Po drugie, przed domem stało auto Gestapo. Jedna z kobiet postanowiła jednak pójść z donosem.

Podchodziłem właśnie do głównego wejścia, którego wówczas, inaczej niż w dwudziestym pierwszym wieku, nie zamykano na dzień. Już miałem pociągnąć za klamkę, gdy wtem drzwi się rozwarły. Da drodze stanęła mi Liza...

- Tata! Co ty tu robisz? – zawołała panicznie.

- Co ty tu robisz? – odpowiedziałem, zmuszając się do maksymalnego spokoju. Od razu rzuciło mi się w oczy, że jej biała bluzka tylko z jednej strony była wciśnięta w spódnicę.

- Lepiej nie pytaj. Tato, chodźmy do domu! – złapała mnie pod rękę.

- Dobrze, dziecko, tylko najpierw popraw spódnicę. – zupełnie zdezorientowana, zgodziła się cofnąć za drzwi.

Stanęła w kącie kruchty, tyłem do mnie, poluzowała wiązanie spódnicy i przystąpiła do starannego układania koszuli. Trwało to zaledwie kilka sekund. Gdy była gotowa do wyjścia, usłyszeliśmy czyjeś kroki. Ktoś właśnie schodził po schodach, prowadzących z przedsionka na piętro, na balkon chóru.

- Chodźmy! – szepnęła i spróbowała wypchnąć mnie z kościoła.

- Zaraz, dziecko. – oswobodziwszy ramię z uścisku córki, podszedłem do klatki schodowej. Nie dało się ukryć, że kroki, które słyszeliśmy należały do kochanka Lizy.

Chłopak minął nas bez słowa, jakby w ogóle nie zauważał dziewczyny, którą jeszcze minutę wcześniej próbował rozebrać pod organami. Próbował, a może rozebrał.

- Georg. – szepnąłem.

- Przystanął.. Odruchowo obrócił głowę. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Zaledwie na ułamek sekundy. Spuścił głowę, zdradzając poczucie winy, po czym w milczeniu ruszył dalej, w kierunku ołtarza. Liza nie odezwała się ani słowem. Stała zawstydzona i zdenerwowana.

- Skąd wiedziałeś, jak on ma na imię. – odezwała się kwadrans później, przyglądając się ogromnymi oczami, jak wyciągam szary pakunek spod płyty niepozornego nagrobka.

- Tato, skąd wiedziałeś? Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? Dlaczego nie poszliśmy do domu? Co jest w środku? – Liza miała nagle wiele pytań.

- Lizeczko, kochanie, nie wrócimy do domu... Za dwie godziny odjeżdża nasz pociąg; jedziemy do Austrii... Po drodze ci wszystko wyjaśnię. Zanim pójdziemy dalej, muszę znać odpowiedź na kilka pytań. Lizeczko, dlaczego poszłaś z Georgiem na górę?

- Ksiądz mi powiedział, żebym tam poszła i zaczekała na niego. Nie wiedziałam, że ten chłopak też tam będzie.

- Jaki ksiądz?

- Ksiądz Georg.

- Kto? Ten stary?

- Tak. Zawsze się u niego spowiadam. Tatusiu, chodzę do niego od pierwszej komunii.

- Co się zdarzyło na górze? Czy ten ksiądz i chłopak całowali się przy tobie?

- Tato, o czym ty mówisz? Nie!

- To co dziś zaszło?

- No...

- Proszę, powiedz! To bardzo ważne. Włożył ci?

- Tato! Tylko dotykał piersi i całował... Tatusiu, za organami były rozłożone koce i kołdra. To ksiądz Georg zorganizował... Wyspowiadałam mu się, że mi się podoba pewien chłopak, a ksiądz Georg powiedział, że wie o wszystkim, i że nawet wie który to chłopak, i że powinnam iść po cichu na górę i tam poczekać, aż chłopcy zakończą próbę chóru.

- Jaką próbę chóru? To ty nie przyszłaś na mszę?

- Nie! Tato, co się dzieje? – Liza była coraz bliżej płaczu.

- Rozmawiałaś z tym chłopakiem wcześniej - z tym młodym Georgiem? 

- Nie. Tylko z jego bratem, w piątek, na spotkaniu naszego koła BdM z kołem Hitlerjugend.

- Brat ma na imię Jozef?

- Tak. Tato skąd wiesz?

- Czy Jozef wie, że byłaś z jego bratem?

- Chyba nie...

- Kochanie! Jesteśmy uratowani! – z radości podniosłem córkę wysoko do góry, a postawiwszy ją z powrotem na ziemię, uściskałem z całej siły i kilka razy pocałowałem oba policzki.

Cztery dni później spotkaliśmy starych braci Ratzinger w Watykanie. Byli sami. Po dziesięciu latach role się odwróciły. To nie ja prosiłem Jego Świątobliwość o powrót do naszego czasu, lecz Benedykt błagał mnie. Prosił, groził, zaklinał... Zgodziłem się dopiero, gdy padł na kolana i złożył szczerą spowiedź. Jego brat patrzył na niego z politowaniem i uśmiechał się łaskawie, jak zwykł się uśmiechać zawsze, gdy któryś z młodych chórzystów zaśpiewał niewłaściwą nutę. Dziesięciolecia pracy z dziećmi nauczyły go pobłażliwości.

Biedny Benedykt! Do ostatniej chwili nie mógł pogodzić się z porażką. Myśli wypełniało mu tylko jedno, ale jakże ważne pytanie:

- Na Rany Ukrzyżowanego, gdzie ja popełniłem błąd?

Operacja zmiany historii była przecież gruntownie przemyślana, scenariusz rozpisany w najdrobniejszych szczegółach i aktorzy zagrali perfekcyjnie. Proboszcz i dyrygent chóru dwa razy poprosili, dobitnie i wyraźnie, by cała młodzież zgromadzona w kościele – wszystkiego trzy osoby, nie wliczając zespołu – nie opuszczała kościołu po zakończeniu próby. Podkreślili obaj, że chór parafialny, dywizja pancerna w armii Pana Boga, wymagała wzmocnienia, że należało uzupełnić jej stan osobowy. Dyrygent i proboszcz czekali na zgłoszenia kandydatów. Wolne miejsca czekały nawet na dziewczęta.

- Wszak dla każdej prawdziwej Niemki jest zaszczytem i patriotycznym obowiązkiem, zastępować mężczyzn, w te trudne dni bohatersko broniących Führera i ojczyzny, pod Leningradem i nad brzegami Oki. – dyrygent podziękował za uwagę gorliwym „Heil Hitler!”, mającym w sobie dozę fanatyzmu, idealnie pasującą do treści tego krótkiego przemówienia oraz miejsca.

Żadne dziewczę wychowane w dobrym domu, kultywującym tradycje narodowego socjalizmu, nie mogło pozostać obojętnym na te płomienne apele. Zwłaszcza dla córki partyjnego dostojnika, trzymającego całe miasto w stalowym uścisku, prośba o wyręczenie żołnierza Wehrmachtu powinna być rozkazem. Mimo to Liza zniknęła. Nie zatrzymało jej nawet to, że wszyscy chórzyści byli Hitlerjungen – dla aryjskich chłopców członkowstwo w HJ było obowiązkowe – ani to, że wśród nich był on, Jozef we własnej osobie, piękny chłopiec z którym pół tygodnia wcześniej tańczyła i rozmawiała o śpiewie i o powołaniu Georga do armii.

Benedykt do ostatniej chwili, do dotknięcia filutka, głowił się usilnie:

- W czym błąd? O czym nie pomyślałem?

Myślę, że do tej pory jeszcze nie zrozumiał, gdziekolwiek jest i w jakim bądź czasie.

Biedny! Wizja wymiany ciała na młodsze, dającej szansę na życie wieczne oraz chęć, by choć raz we wszystkich życiach zaznać miłości z kobietą całkowicie przesłoniły mu widok na rzeczywistość. Liczył, że jak wrócimy do dwudziestego pierwszego wieku, znajdzie sposób, by jeszcze raz popłynąć w przeszłość i ją naprawić.

Krótko przed północą, gdy leżeliśmy już w sarkofagu Piusa gotowi, by jednocześnie dotknąć filutka, Georg Ratzinger w imieniu nas wszystkich, no może z wyjątkiem Jego Świątobliwości, pożegnał się z przeszłością raz na zawsze. Donośnym barytonem zaśpiewał na całą bazylikę:

- „…bald sagt ein Flüstern: wach auf, wach auf, der morgige Tag ist mein…“ – szept powie niebawem, budź się, budź się, jutro należy do mnie. [John Cander „Cabaret”]


***

Obudziliśmy się w Boże Narodzenie dwa tysiące szesnastego roku. Właściwie, obudziłem się ja. Obok mnie leżała Liza, a po Ratzingerach nie było ani słychu ani widu. Pewnie wstali pierwsi – pomyślałem. Starsi ludzie już tak mają, że nie nie mogą spać długo. Wstali i uciekli przed gniewem Kamerlinga, bez pożegnania. To już nie mój problem. Zbudziłem Lizę i wyprowadziłem nas jak najszybciej na Plac Świętego Piotra. Udało się! Żyjemy!

Jak długo będziemy żyć, nie wiem. Czy żyjemy w tej chwili – kiedy czytasz te słowa – też nie jest pewne. Nie wiem nawet, czy to koniec już opowieści. Wbrew temu, co napisałem akapit wyżej, Benedykt się z nami pożegnał. Liza znalazła w biustonoszu zwitek papieru. Po rozwinięciu, odczytała napis następującej treści:

- Do zobaczenia w Traunstein. Jozef.

Obietnic nieomylnego nie należy lekceważyć.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz